Читать книгу Aksamitka - Grażyna Jeromin-Gałuszka - Страница 7
Оглавление1.
Po wojnie
Wiosna 1945
Dawne czasy, lecz nie zamierzchłe. Starsze pokolenie mieszkańców małej osady w dolinie rzeki dotąd ma je w pamięci. Jeszcze pamięta, jakie piętno odcisnęło na nich pięć lat niemieckiej okupacji. I jak krótka była radość z wyzwolenia. Arogancja i bezkarność Armii Czerwonej, wracającej spod Berlina, tudzież zdecydowane działania komunistycznego rządu na usługach Moskwy, mające na celu wytępienie wszelkich oznak indywidualnego, niezgodnego z polityką zdrajców myślenia, samostanowienia czy też jakiegokolwiek sprzeciwu, dawały umęczonemu polskiemu narodowi przedsmak nowego terroru.
Wróćmy więc do tamtego późnowiosennego popołudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, gdy przedstawiciel bratniego narodu, czerwonoarmista Michaił Janczar stanął na tarasie młynarskiej chaty i przepędził maruderów, którzy już się szykowali, by gwałcić i zabijać w brutalny sposób, korzystając z przywileju zdobywców, a tym samym zapobiegł, zdawałoby się nieuchronnej, wielkiej tragedii.
– Michaił… Janczar? – powtórzyła za nim Aldona. Zbliżyła się do Rosjanina, popatrzyła w jego czarne, głęboko osadzone oczy, które mimo widocznego gołym okiem fizycznego zmęczenia jaśniały jakimś przedziwnym blaskiem, i w jednej chwili w tych oczach przepadła. – Coś mi to mówi… – dodała słabiutkim głosem, po czym zarzuciła oficerowi ręce na szyję i rozpłakała się głośno.
To był płacz z wielkiej ulgi, intensywny i krótki. Czerwonoarmista, zaskoczony tak emocjonalnym wybuchem wdzięczności, znieruchomiał, nie wiedząc, co robić. Sytuacja, jaką tu przed chwilą dostrzegł, wymagała szybkiej reakcji z jego strony, nic więcej, mimo to nie uszło uwagi młodego oficera, że kobieta, której ręce splotły się na jego karku, była jedną z najpiękniejszych, jakie w życiu widział. Kiedy poczuł jej łzy na szyi, uniósł niepewnie rękę, po czym ostrożnie położył dłoń na plecach nieznajomej i mocno ją przytulił. A wtedy coś się w nim rozdygotało, tak że o mało co sam nie wybuchnął płaczem.
Był nieludzko zmęczony. A także brudny. Brudny z wierzchu i w środku. Zmordowany wielomiesięcznym marszem w tę i nazad. Spaniem byle gdzie, jedzeniem byle czego, zabijaniem wrogów i krzykiem gwałconych Niemek, którym jego towarzysze broni na zdobywanych terenach, potem zaś w samym Berlinie, zgotowali piekło. Pod okiem takich jak on oficerów, a nierzadko też z ich udziałem. I jeszcze im tego piekła mało! Jeszcze się w tej krwi i krzykach nie dość unurzali!
Tak mu ciążył ów brud, że miał teraz ochotę skoczyć z tarasu w czyste wody rzeki i całemu się w nich zanurzyć. To by jednak nie wystarczyło, natomiast z każdą sekundą, gdy tulił do siebie tę piękną, pachnącą mydłem kobietę, czuł, jak coś w nim się zmienia. Coś się otwierało, a coś innego zamykało na zawsze. Otworzyła się przedwojenna przeszłość, obraz matki w oknie ubogiej chaty pod Irkuckiem, zamknął się strach, który pozwolił Michaiłowi przeżyć ten morderczy marsz ze Wschodu na Zachód. Zwolnił nieco uścisk, żeby nieznajoma mogła swobodnie odetchnąć. Spojrzeli sobie z bliska w oczy i wtedy zrozumiał, że tu się kończy jego odwrót.
– Michaił Janczar… – Usłyszał za sobą głos młodszego z mężczyzn. – A mój pradziadek też nazywał się Janczar.
– O niego pytałem – odparł Michaił, spoglądając na tamtego przez ramię. – Miałem siedem lat, gdy postanowił wrócić do was.
– Do nas?
– Do swojej Florentyny.
– Wrócił, leżą razem na cmentarzu – powiedział Marcel. – Skąd o nich wiesz?
– Babcia Natasza mi mówiła.
– Nic nie rozumiem…
List Kacpra Janczara, który Klementyna przeczytała domownikom, gdy jego wnuk spał jak zabity w pokoju gościnnym, sprawił, że zrozumieli wszystko. Zaraz po tym Adela spojrzała z wyrzutem na matkę i wytknęła jej:
– To takie sprawy trzymała mama tyle lat w tajemnicy?
– Nie trzymałam niczego w tajemnicy – próbowała się bronić Klementyna. – Po prostu nic nie mówiłam.
Córka prychnęła wymownie.
– To całkiem jak prawdę o moim ojcu. Musiałam wyjść za mąż, żeby się dowiedzieć, kim był. A teraz, gdy o mało nie doszło do tragedii, dowiadujemy się, że pradziadek Kacper i jakaś Natasza mieli syna… – Urwała w pół zdania, znieruchomiała, po czym chwyciła siedzącego obok Kajetana za ręce i wykrzyknęła: – Mój Boże, gdyby nie ona, najprawdopodobniej nie miałabym już teraz męża, brata i trzech kuzynek!
– Jak to gdyby nie ona, kiciu? – spytał niepewnie Kajetan.
– Zwyczajnie – odparła. – Gdyby nie uwiodła dziadka i nie miała z nim syna…
– Tylko tyle zrozumiałaś z tego przejmującego wyznania dziadka Kacpra? – naskoczyła na córkę Klementyna. – Że go uwiodła? Biedna sierota po lekarzu zesłańcu? Tam chyba o co innego chodziło, na przykład o rozpaczliwe szukanie bliskości z drugim człowiekiem, a także o prawdziwą miłość.
– Nie w tym rzecz, mamo! – zezłościła się Adela. – Tak mi się palnęło i od razu awantura! Chodzi mi o to, że gdyby nie było Nataszy, nie byłoby też naszego Michaiła, a gdyby go nie było, nie zjawiłby się pod młynem w tej okropnej chwili i wszystko potoczyłoby się całkiem… Mój Boże, Kajetan… – Nagle znowu urwała i wtuliła się w pierś męża. – Aż mi się niedobrze zrobiło na samą myśl, pieniu.
Kiciu, pieniu… Klementyna wzniosła oczy do sufitu, siłą woli powstrzymując się od przypomnienia córce, że gdyby kochany zięć nie zjawił się w odpowiedniej chwili na ganku, dużo by z tego „kicia” i „pienia” było.
– Idąc tym tropem, moje kociątko – zaczął wzruszonym głosem Kajetan, tak jakby czytał w myślach teściowej – gdyby nie moja matka, Izabela Konarska…
– A cóż ona ma do tego? – prychnęło kociątko.
– Która wysłała mnie tamtej niedzieli do notariusza, gdzie dowiedziałem się, że twój absztyfikant Wiktor Różański właśnie się szykuje do Osady, żeby poprosić o twoją rękę… Sama widzisz. – Rozłożył ręce, na chwilę wypuszczając żonę z objęć. – Szukanie zależności między oddalonymi w czasie i przestrzeni zdarzeniami…
– Och, przestań już, Kajetan! – zniecierpliwiła się Adela. – Skończyłeś medycynę, nie filozofię, więc zamknijmy już ten temat.
– Może więc wystarczy powiedzieć, że tak miało być – zakończył.
– To prawda – przytaknęła Ludwika Konarska.
Siedziała w kącie salonu z białym płótnem na kolanach, spokojnie, choć z pewnym namaszczeniem wbijała w nie igłę i prowadziła ją po odbitym wzorze.
Może i tak miało być, lecz jak to dalej będzie… Zdaje się, że teraz nie tylko teściowa z zięciem, lecz wszyscy pomyśleli o tym samym, bo popatrzyli po sobie z pewnym niepokojem, żeby nie powiedzieć: strachem, ale tylko Maksymilian Odolański odważył się zadać to ważne pytanie:
– I co my teraz z nim zrobimy?
– Zatrzymamy tutaj – stwierdził bez namysłu Marcel.
Senior pokręcił głową.
– Nie pozwolą mu. A przecież widać… Na oko widać, że to nasz człowiek, nie ich.
Aldona, dotąd przycupnięta na kanapie, nagle poderwała głowę i wbiła rozpaczliwy wzrok w Maksymiliana. Klementynie wystarczył jeden rzut oka, by zrozumieć, że między młynarzówną a oficerem Armii Czerwonej zaszło już coś bardzo ważnego (choć nie wiadomo, jakim cudem i kiedy).
– Gdzie bliźniaczki? – spytała z nagłym niepokojem Aldonę.
Ta, zapewne myślami gdzie indziej, dopiero po chwili, widząc wbity w siebie wzrok ciotki, odpowiedziała:
– Kazałam im pozbyć się broni. Raz na zawsze. Więc gdzieś poleciały. Jak wrócą – dodała bez przekonania – to sobie jeszcze z nimi pogadam.
Wcześniej jednak wrócił Klemens z Agatą. Dowiedziawszy się, co tu zaszło, usiadł na schodach przed chatą i pochylił głowę na kolana. Spacer po młynarskich łąkach, na które zabrał żonę w nadziei, że to przypomni jej czasy, kiedy tak sobie po nich, trzymając się za ręce, chodzili, w niczym nie pomógł. Rozglądała się tylko i patrzyła na krajobraz z takim samym zdziwieniem jak na niego.
– Musimy sobie jakoś z tym wszystkim poradzić, córko – powiedział Klemens do Aldony. – Najważniejsze, że nic wam się nie stało, tego bym nie przeżył. Więc mówisz, że wnuk Kacpra Janczara was uratował?
– W ostatniej chwili, tato.
– Pójdę mu za to podziękować.
Michaił nie oczekiwał wdzięczności. Obudził się, gdy zmierzchało. Słowiczy koncert poderwał go na równe nogi i zaprowadził do otwartego na oścież okna, za którym widać było niemalże naprzeciwko młyn, a trochę na lewo młynarską chatę i fragment tarasu. Odetchnął głęboko rześkim powietrzem, na chwilę przymknął oczy, by wsłuchać się w szum spiętrzonej wody, i wszystko to razem odurzyło go spokojem, jakiego już nie spodziewał się zaznać. Zaraz potem przyszła myśl, że to tylko na chwilę i chyba niepotrzebnie, bo jak tu teraz wracać z takimi obrazami do kraju, który wszystko mu odebrał, niewiele dając w zamian.
Najpierw odebrał mu ojca, gdy przygniotło go drzewo podczas wyrębu w syberyjskim lesie. Matka, córka polskich zesłańców, zaharowała się na śmierć, żeby syn miał lepiej, ale nie miał. Lecz to nie oni, tylko babka Natasza, Rosjanka, zaszczepiła mu niechęć do władzy tego wielkiego kraju. I na próżno było tłumaczyć, że jej rodzice trafili na zesłanie z nakazu cara, nie tych, którzy teraz rządzą. „Car czy komuniści – mówiła twardo – jeden czort. I dla tych, i dla tamtych jesteś niczym, żyj więc tak, żebyś dla siebie coś znaczył”. Łatwo powiedzieć, kiedy od dziecka trzeba pracować, bo kto nie pracuje, ten nie je, a warunki życia sprawiają, że nie ma w nim miejsca na subtelności.
Dopiero gdy w trzydziestym pierwszym kuzynka babki dzięki ogromnej łapówce załatwiła Nataszy powrót, wraz z osieroconym wnukiem, do rodzinnego Petersburga (wtedy już Leningradu), życie pokazało Michaiłowi swą jaśniejszą stronę. Dzięki uporowi babki Nataszy i swej ogromnej pracy skończył studia inżynierskie, do których władza radziecka przywiązywała wielką wagę. Dzięki babce również oparł się komunistycznej ideologii, jaką na każdym poziomie nauczania próbowano mu wbić do głowy. „Pamiętaj, Misza – powtarzała – że twój pradziadek był rosyjskim inteligentem, dziadek polskim patriotą, a ojciec przyzwoitym drwalem”. Nie zapominał o tym.
Pamiętał także o położonej w dolinie rzeki Osadzie, o której dziadek Kacper tyle mu opowiadał, i o Florentynie, która tam na niego czekała. Miał żal do dziadka, że gdy tylko stało się to możliwe, postanowił do niej wrócić, babka jednak tłumaczyła mu, że każdy ma prawo wrócić do swego gniazda, zwłaszcza kiedy go siłą z niego wyrwano. Mówiła mu to do samej śmierci, aż w końcu w to uwierzył i zaakceptował.
Michaił Janczar, starszy lejtnant Armii Czerwonej, przybywając do tej doliny, czuł się tak, jakby znalazł się w swoim domu, bo ani ubogiej chaty na Syberii, ani ciasnego mieszkania w Leningradzie za dom nie uważał, a przytulenie Aldony tylko go w tym przekonaniu utwierdziło.
Potem, gdy Klementyna wprowadziła go do pachnącej lawendą sypialni, zdjęła kapę z łóżka i zaczęła poprawiać pierzynę, obleczoną w śnieżnobiałą, haftowaną pościel, miał ochotę natychmiast się w tej bieli zanurzyć, zasnąć i zapomnieć, kim jest.
– Kim ja jestem? – wymknęło mu się mimo woli.
– Janczarem – odparła.
– Tak się właśnie tu czuję – wyznał. – Tak jakbym po bardzo długiej podróży wrócił do domu. I już nigdy nie zamierzał z niego odejść…
Nie pamięta, czy jeszcze coś powiedział. Chyba po prostu padł na łóżko i zasnął snem kamiennym, lecz krótkim, żołnierskim. Zerwał się nagle, przerażony, zaraz jednak przypomniał sobie, gdzie jest, i pierwsze, o czym pomyślał, to błękitnooka, ciemnowłosa, pachnąca mydłem Aldona.
Wypatrywał jej więc za tym oknem otwartym na majowy zmierzch, a potem obejrzał się i objął wzrokiem skromnie urządzoną, lecz jakże przytulną i ciepłą sypialnię z tak wygodnym łóżkiem, w jakim jeszcze w swoim trzydziestoletnim życiu nie spał. Miał ogromną ochotę jeszcze się na chwilę zanurzyć w wykrochmalonej, pachnącej pościeli, a wtedy usłyszał ciche pukanie do drzwi i po chwili zobaczył wnuczkę Kacpra i Florentyny, a więc swoją kuzynkę Klementynę, która z uśmiechem zajrzała do pokoju.
– Pospałeś sobie? – spytała troskliwym, ciepłym głosem.
– Tak jest! – rzucił po żołniersku, po czym dodał swobodniej: – Piękne miejsce, żeby sobie pospać.
– Pełne pięknych wspomnień – uzupełniła, rozglądając się po ścianach. – Twój imiennik i stryjeczny dziadek, brat Kacpra, zakradał się tu do ciotki Kazimiery. Babcia Flora wiele razy cioci Tyńskiej, choć bez złośliwości, na ten temat dogryzała.
– Mieszkał tu?
– Był mężem babci Florentyny.
– Jak to?
– Zwyczajnie. Chciała, żeby córka Kacpra nosiła jego nazwisko, więc tak to sobie… Tak sobie planujemy – mówiła w zamyśleniu – i układamy pewne sprawy, żeby się w trudnych czasach po swojemu odnaleźć.
– Jeśli się da – szepnął z rozgoryczeniem.
– Jeśli… – przytaknęła, po czym, widząc, jak jest zagubiony, uścisnęła go krótko i pokazała mu czyste ubranie na szafce przy łóżku. – To rzeczy Kajetana, powinny pasować… Ubierz się i chodź do nas, wszyscy na ciebie czekają…
– Wszyscy?
– A Klemens nie może już się doczekać, by ci podziękować za uratowanie córek.
– One też tu są? – spytał z udawaną swobodą.
Uśmiechnęła się tylko i wyszła.
Ta jedna, na której najbardziej mu zależało („bo tamte znowu gdzieś poleciały”), była. Nie mógł oderwać wzroku od jej niebieskich oczu, w niesamowity sposób kontrastujących z ciemnymi włosami. Nie mógł się napatrzeć na jej piękne kształty: ramiona, okryte zwiewnym szalem zamiast popularnej teraz męskiej marynarki; piersi, podkreślone dobrym krojem płóciennej bluzeczki, oraz biodra (kiedy wstała, by pomóc Adeli w nakrywaniu stołu), okryte falującą kloszową spódnicą. Zresztą, zauważył w pewnej chwili, one wszystkie wyglądały inaczej niż większość kobiet, jakie mijał po drodze; czy to Aldona, czy Adela, czy dobiegająca pięćdziesiątki Klementyna, starsza od niej Emilia albo Ludwika Konarska, czy to Mela, która zjawiła się potem z Olkiem Fiszerem i hrabiną Hryniewiecką, czy nawet sama hrabina – była w nich, bez względu na wiek, jakaś lekkość, zadziorność, a także pewne niedomówienie, które musiało z czegoś wynikać. Nie miał czasu się zastanawiać z czego, bo Klementyna, widząc, że prawie wszystko gotowe, objęła go ramieniem i powiedziała:
– Nasz kochany, choć dopiero co poznany kuzynie… Chociaż, Bogiem a prawdą, ja od dawna wiedziałam o twoim istnieniu…
– Mogła mama powiedzieć, to też byśmy wiedzieli – rzuciła z pretensją Adela. – Przynajmniej ja bym chciała wiedzieć, że mam takiego przystojnego wujka… Czy stryjka, bo już nie wiem…
– Michaiła – podpowiedział Janczar. – Przecież jestem niewiele starszy od ciebie.
– Brak mi słów, Michaił – odezwał się Klemens – brak mi słów…
– Więc, nasz kochany kuzynie, mamy tu taki zwyczaj… – próbowała kontynuować Klementyna.
– A gdzie Marcel? – rzuciła Wacława, wchodząc z koszyczkiem chleba do jadalni.
– Stoi na drodze z Weronką Porębską – odpowiedziała Emilia. – Widziałam po nim, że już by chciał odejść…