Читать книгу 3 książki - Barwy miłości / Komungo / Filiżanka kawy - Literatura KOREAŃSKA - Han Malsuk - Страница 18
Filiżanka kawy
ОглавлениеDźwięk spadających kropel deszczu obudził Hjejong. Przez zasłonę sączyło się światło; chyba dniało. Wyciągnęła zegarek z szuflady przy tapczanie. Była dziewiąta trzydzieści. „To już tak późno!” Przyłożyła zegarek do ucha. Tykał równo: tik-tak, tik-tak. Hjejong wstała z pościeli i podciągnęła zasłonę. Za oknem lało jak z cebra. Ostatnio wciąż padało.
Hjejong w nocnej bieliźnie przeszła do kuchni, nasypała kawy do miniekspresu, potem umyła twarz i usiadła przed toaletką. Zrobienie makijażu zajęło jej dziesięć minut. W tym czasie zaczęła się gotować kawa, a jej aromat napełniał wszystkie pomieszczenia: sypialnię, bibliotekę, salonik i dotarł aż do niej. Choć kawa wydelikaca podniebienie, Hjejong najbardziej ją lubiła spośród wszystkich napojów. Do parzenia używała różnych naczyń: dzbanka z rżniętego szkła (za osiem tysięcy wonów!), ale wtedy smak kawy wydawał się jej nie najlepszy, próbowała też przecedzać ją w dzbanku z filtrem, po kropelce, a także — parzyć w małym szklanym ekspresiku, najbardziej jednak przypadł jej do gustu elektryczny miniekspres dla pięciu osób. Wlewa do niego trochę więcej wody, sypie dwie pełne łyżki mielonej kawy i doprowadza do wrzenia, a na końcu dodaje łyżeczkę kawy instant i trochę śmietanki. Napój staje się wtedy jasnobrązowy i nabiera specyficznego smaku. Jeśli w trakcie gotowania wyparuje zbyt dużo wody, trzeba dać siedem uncji kawy na filiżankę. Im dłużej się ją parzy, tym bardziej uwydatnia się jej smak. Jeśli Hjejong zdarzyło się pić dobrą kawę poza domem, zawsze pytała o sposób jej zaparzania, ale niechętnie dzielono się z nią doświadczeniami; ludzie zazdrośni byli o swe sekrety. Teraz jednak nigdzie nie dostało się lepszej kawy niż ta, jaką parzyła ona sama.
Kawa smakuje bardzo różnie, w zależności od naczynia, w jakim się ją podaje. Hjejong używała rano białych siedmiouncjowych filiżanek, owalnych i bez uszek. W ciągu dnia lub wieczorem sięgała po pięknie zdobione delikatne filiżaneczki w kolorze szkarłatnym; mogły też być koloru oliwkowego lub srebrnego, ale koniecznie maleńkie, zdobne ornamentem. Nie była pewna, od kiedy zaczęła dobierać inne naczynia na rano, a inne na wieczór; chyba nabrała tego zwyczaju po przeprowadzce do bloku mieszkalnego. W zwykłej białej filiżance mieści się dużo płynu, a emanujący z niego ożywczy aromat dobrze pasuje do porannego usposobienia człowieka, który wybiera się do pracy. Małe kolorowe filiżaneczki z delikatnymi wzorkami dają wrażenie łagodności, zaś jednobarwne, jasne, bez wzorków — działają uspokajająco i dobrze jest napić się z nich przed snem.
Hjejong lubiła chodzić do domów towarowych i na bazary po to, by sprawdzić, czy nie pokazały się ładniejsze, lepsze filiżanki. Wprawdzie jeszcze się jej nie znudziły dotychczasowe, ale miała już taki charakter, że gdy ujrzała coś dobrego, musiała to kupić. Po zakazie importu wyrobów zagranicznych nie było jednak na co patrzeć, choć z materialnego punktu widzenia można się było z tego cieszyć.
Włożyła do tostera dwie kromki chleba, wyjęła z przenośnej lodówki żółty ser, a gdy gotowała jajko na miękko, oszołomiła ją woń kawy.
Kuchnia była dość duża, ale nigdy w niej nie jadała. Ustawiła na tacy talerzyk z przypieczonym na zloty kolor chlebem i z serem, naczynie z kawą i białą filiżankę. Przeniosła tacę na mały stoliczek w saloniku. Spojrzała na zegarek: za dziesięć dziesiąta. Miała dość czasu, żeby dotrzeć na miejsce o umówionej godzinie.
Nałożyła jasną koronkową suknię — pożegnalny prezent od pana Juna, a kiedy przypięła do niej ametystową broszę, nieoczekiwanie poczuła, że ogarnia ją romantyczny nastrój. Koronka była francuska, jedwabna, a jej wartość podkreślał ręczny haft kwiatowy. Była to bardzo cenna rzecz: nie mówiąc już o tkaninie, wykonano ją w luksusowym domu mody, gdzie zawsze szyto ręcznie. Suknia delikatnie spowijała ciało Hjejong, która zaśmiała się do siebie: rozbawiła ją ta pełna romantyzmu i słodyczy atmosfera. „A moje codzienne ubranie — przypomniała sobie w duchu — to popelinowa bluzka z luźnym kołnierzykiem i obcisła spódniczka”.
Z koperty z wypłatą wyjęła pięć tysięcy wonów i przełożyła do torebki: w wolnej chwili chciała zajrzeć do księgarni. Sięgając po wiszącą przy lustrze parasolkę, zobaczyła swoje odbicie. „To ubiór może tak zmienić? Wpłynąć na zmianę nastroju? Może warto częściej pokazywać się w tej sukni? Nie muszę wyglądać zawsze jak wyrobnica — nauczycielka ze szkoły średniej!”
Chciała już wychodzić, gdy zadźwięczał dzwonek telefonu.
— Hjejong? — usłyszała głos matki. — Czy to prawda, że profesor Jun odleciał wczoraj do Stanów? Myślałam, że jesienią wychodzisz za niego za mąż?! — Matka mówiła wzburzonym tonem, jakby robiła jej wyrzuty.
— Ależ, mamo, kto mówił o ślubie? Co za pomysły! Powiedz lepiej, jak twoje zdrowie?
Matka wykorzystała okazję, żeby trochę ponarzekać:
— Mam wysokie ciśnienie, bóle krzyża, pewno już niedługo pożyję.
— A co z ojcem? — Zignorowała te słowa córka. — U brata, siostry i ich dzieci wszystko w porządku? Mam już wakacje, więc odwiedzę was niedługo. — Chciała przerwać rozmowę.
— Ale, dziecko, czy nie zabrakło ci kimćhi?1 — Od przynaglań do ślubu, niemal pogróżek, poprzez skargi na choroby matka przeszła do spraw żołądka.
— Jeszcze mam dużo — odpowiedziała Hjejong, choć nie miała już kiszonki. — Przecież sama nie zjem tyle tak szybko.
Uważając się za samodzielną, Hjejong czuła jednak wyrzuty sumienia, że nadal przysparza rodzicom kłopotów. Ojciec płacił za nią połowę należności za mieszkanie. Aby móc to kiedyś zwrócić, co miesiąc, w tajemnicy przed wszystkimi, odkładała po trochu na rachunek terminowy w banku. Mogła wprawdzie sama pokryć wydatki na życie z pensji, zarobków za prywatne lekcje angielskiego i honoraria za tłumaczenia, którymi dzielili się między sobą wykładowcy i koledzy z uczelni, ale kiszeniem kimćhi i praniem jej rzeczy zajmowała się matka. Hjejong dopiero od niedawna sama zaczęła sobie prać; miała też zamiar zrezygnować z matczynego kimćhi.
Ledwo skończyły rozmowę, znowu zadzwonił telefon. Była to jej koleżanka Dzonghyi.
— Hjejong, tym razem umów się na pewno. To bogaty i godny zaufania człowiek. Wystarczy? Wyjdź za niego! Najważniejsze, żeby mąż cię szanował i miał dość pieniędzy.
Dzonghyi miała młody głos, ale sposobem mówienia przypominała jej matkę. Czy po zamążpójściu kobieta starzeje się tak szybko?
— Dobrze, dziękuję za radę, zrozumiałam.
Z panem Kimem, którego poleciła jej Dzonghyi, miała się spotkać o szóstej. Raz już się z nim widziała; dziś zamierzała ostatecznie mu odmówić.
Na dworze Hjejong od razu złapała taksówkę. Mikrobusem czy autobusem na pewno nie zdążyłaby dojechać na spotkanie z Pakiem.
Nie widziała go przez prawie osiem lat. Niedawno zaręczył się z panną Mo, a ją poprosił o ostatnie spotkanie: chyba postanowił, że po zaręczynach nie będzie się umawiać z innymi kobietami. Jakkolwiek to nazwać, naiwnością czy prostodusznością, Pak nie był Hjejong niemiły. Kiedyś, w czasach studenckich, ugościł ją wspaniałym obiadem w hotelu K., choć nie było ku temu żadnego powodu.
Powiedział wtedy, że śniła mu się poprzedniej nocy, a jej wygląd i zachowanie tak mu się spodobały, że poczuł się jak w bajce. Później jednak nie zwracał na nią szczególnej uwagi; po prostu studiowali razem i w tym samym czasie ukończyli uniwersytet. Dlatego teraz trochę dziwnie zabrzmiała jego prośba o pożegnalne spotkanie.
Deszcz przestał padać, ale niebo wciąż było zasnute chmurami. Na wschodniej stronie zrobiło się całkiem czarne, jakby lało tam jak z cebra. Szczęknął licznik taksówki; wybiło pięć wonów.
Zobaczyć się z Pakiem, obejrzeć głośny ostatnio film szpiegowski, o trzeciej zjawić się na ślubie Kjongsuk, potem razem z Sojong wybrać się na zakupy, a o szóstej jeszcze pan Kim… Od wczoraj, pierwszego dnia wakacji, nie miała chwili wytchnienia.
Wczorajszego ranka udała się do Kimpho pożegnać profesora Ju- na. Choć ulewa była straszliwa, tak że słyszało się trzask łamanych bambusów, samolot wystartował łagodnie. Hjejong zdumiała się na nowo ubożeniem współczesnych obyczajów. Profesor Jun, który przez kilka lat z rzędu stale ją odwiedzał, w chwili pożegnania nie podał jej nawet ręki. Na lotnisko nie pojechał z rodziną, ale z Hjejong taksówką, więc nie bez powodu i jego krewni, i jej matka uważali ich za narzeczonych. Oni sami jednak nie chcieli jeszcze się tak nazywać. Hjejong lubiła profesora i wiedziała, że on ją też lubi, ale nie była to miłość. Za miłość uznawała uczucie co najmniej tak gorące, jak Hipolity i Georgia ze Zwycięstwa śmierci albo Nastazji i Rogożyna z Idioty. Uczucie, które nie jest tak wielkie, jak Katiuszy ze Zmartwychwstania, w ogóle nie jest miłością. Hjejong nie doświadczyła dotychczas namiętności przeżywanych przez te powieściowe postacie. Jeśli chodzi o profesora Juna, to często dawał jej drogie prezenty, umawiał się z nią na randki, był jakby upojony winem, którego jeszcze nie wypili na swoim weselu, i wyznawał jej miłość; nie mówił jednak o ślubie. Ona przechodziła nad tym do porządku dziennego, nie sądząc, że należy posuwać się dalej: utrzymywali po prostu bliską znajomość, byli dobrymi przyjaciółmi. Jej przyjaciółki mówiły, że oboje zadzierają nosa i nie wiadomo, co z tego wyniknie, a Hjejong jest zbyt uparta i choć mężczyźni wciąż się koło niej kręcą, może w końcu zostać odtrącona.
— Żeby była nie wiem jak piękna, latka lecą.
— Już chyba taki los przypadł jej w udziale.
To na nią wyrzekały, to robiło im się jej żal.
* * *
Mimo wczesnej pory w kawiarni nieopodal kina prawie wszystkie miejsca były zajęte. Pak na jej widok podniósł się raptownie ze swego miejsca na sali. Wyglądał jak za czasów studenckich, może tylko trochę przytył.
— Panno Li, świetnie pani wygląda, nic się pani nie zmieniła. — Nie kryjąc radości ze spotkania, wyciągnął do niej rękę.
Hjejong, odwzajemniając uścisk dłoni, uśmiechnęła się w duchu: jednak Pak się zmienił, pierwszy wyciągnął rękę na powitanie. I od razu przeleciała jej przez głowę myśl, że z Junem ani razu nie uścisnęli sobie ręki. Czy podobałoby mu się to, co z innymi jest zwykłe i naturalne?
Przed kinem pełno było ludzi. Dopiero zaczął się pierwszy seans. Film już wyświetlano od dwóch miesięcy, musiał się więc bardzo podobać. Pak kupił bilety od konika i weszli do środka. Na dworze wciąż padało i czuło się nadmiar wilgoci; do klimatyzowanej sali kinowej nie docierało powietrze z zewnątrz i nie było to miłe dla skóry.
Na ekranie wciąż ktoś umierał albo kogoś zabijano i bez przerwy utrzymywało się napięcie. Drugoplanowy bohater zginął zastrzelony przez bandytę, a główny — zdołał uciec w krytycznej sytuacji. Podobne sceny powtarzały się jedna za drugą i Hjejong wkrótce miała tego dosyć. Rozejrzała się dokoła: w blasku bijącym od ekranu wszystkie twarze z otwartymi oczami wpatrywały się w migające obrazy. „Dlaczego nie potrafię się na tym skoncentrować? Może tak samo nie potrafię kochać?” — pomyślała Hjejong.
Film skończył się wreszcie happy endem, który wszyscy tak lubią.
Po wyjściu z kina spojrzeli po sobie i roześmiali się jednocześnie: żadne z nich nie mówiło o filmie. Była dwunasta pięćdziesiąt.
— Powiedziałaś, że masz czas do trzeciej. Może zjemy razem obiad?
Hjejong zgodziła się. Otworzyła parasolkę, bo siąpił drobny deszcz. Gdy tylko stanęli przy krawężniku, zatrzymała się przed nimi czarna limuzna, z której wysiadł kierowca i uprzejmie otworzył drzwiczki. „To chyba prywatny wóz Paka”. Hjejong nie spodziewała się takiego luksusu.
Samochód cicho sunął ulicą, a za oknem rozszalała się ulewa. Hjejong myślała o tym, że na trzecią wyznaczony jest ślub Kjongsuk. „Lepiej, żeby już nie padało, bo co to będzie, jak deszcz zmoczy suknię ślubną!” Ceremonia miała się odbyć w nie najszczęśliwiej wybranym miejscu, w maleńkim kościółku…
Kjongsuk kończyła inny uniwersytet, ale chodziły razem do szkoły średniej; pracowała teraz jako nauczycielka tańca w tej samej szkole, co Hjejong. Wychodziła za mąż nie z miłości, ale po to, żeby się przekonać, jak to jest, gdy się zostanie mężatką. Najwyraźniej miała już dość życia w staropanieństwie. Narzeczony był nauczycielem w męskim liceum i cały jego majątek stanowiło mieszkanie kupione w budynku za miastem. Podobno — tak mówiła Kjongsuk — można mu było przyznać zaledwie sześćdziesiąt pięć punktów za wygląd, budowę fizyczną i pozostałe zalety; tylko pięć punktów dzieliło go od negatywnej oceny. Młodych nie stać było na urządzenie wystawnego wesela i nie mieli też na to ochoty; pod pretekstem wakacji zdecydowali się na uproszczoną ceremonię ślubną, a w dodatku wybrali gorący dzień letni, gdy łatwo o deszcz. Przy tak mieszanych uczuciach po co im właściwie ten ślub… Czy istotnie, jak utrzymywała panna młoda, po prostu na próbę?
Samochód dojechał do hotelu K.
— Czy pamiętasz to miejsce? — spytał Pak.
Myślał o obiedzie, na który zaprosił ją w studenckich czasach, a który jej wydał się teraz marzeniem sennym. Potakująco skinęła głową. Na twarzy Paka pojawił się uśmiech jak u dziecka. Hjejong też poprawił się humor.
— Mówią, że teraz jest tu bank i budynek znacznie powiększono…
— Rzeczywiście.
— Jak szybko wszystko się zmienia!
Znowu się roześmiali. Hjejong zdawało się, że na chwilę powróciła do tamtych lat. Strugi deszczu nie smagały już tak mocno. Samochód zatrzymał się przed hotelem.
— Podobno tu w grillu dają najlepsze jedzenie — zauważył Pak wysiadając.
Hjejong czytała w gazecie anons o otwarciu tej restauracji.
Na co dzień Hjejong jadała skromnie: rano tosty, w porze obiadowej makaron kuksu w pobliżu szkoły, wieczorami gotowała sobie ryż i to bez przystawek, gdyż uważała je za zbyt pracochłonne. Przy takim sposobie odżywiania się trudno by nie delektowała się teraz smakiem pieczonego kurczaka. Z nie wiadomych powodów nie mogły się z nim równać wspaniałe dania zachodniej kuchni w pierwszorzędnych restauracjach, do których zapraszał ją profesor Jun. Pewno tutaj smażono na lepszym oleju i używano lepszych surowców. W każdym razie w lokalu prawie nie było wolnego miejsca.
— Gdzie teraz pracujesz Pak? — Hjejong zadała wreszcie pytanie, z którym nosiła się od dawna.
— Nie mam stałego zatrudnienia — odrzekł po chwili Pak, jakby zawstydzony — pomagam po prostu ojcu.
— A czym zajmuje się ojciec? — Spytała tak sobie, bo cóż ją to w końcu mogło obchodzić.
— Ma przedsiębiorstwo A.
Zdumiała się w duchu: przedsiębiorstwo A. wchodziło w skład znanego koncernu. Przyjęła jednak wiadomość bez komentarza.
— Ach tak.
Randka miała się ku końcowi; było dziesięć po drugiej.
— Panno Li, mam prośbę…
— … ?
— Czy pomoże mi pani wybrać prezent zaręczynowy dla mojej narzeczonej? Jest nauczycielką w Tegu…
Hjejong poczuła się trochę dziwnie, ale prawie natychmiast odrzekła:
— Oczywiście.
Gdyby się nad tym zastanowić, to właściwie nie było w tym nic dziwnego. Czyż przyjacielem nie jest się na dobre i na złe? Chodziło o kupienie biżuterii, na przykład pierścionka z diamentem. Postanowili udać się do firmy matki Hjejong. Tylko w takiej można było być pewnym jakości i ceny kosztowności. Hjejong znała wiele sklepów jubilerskich, różne rzeczy jej się tam podobały, ale jeśli chciała zdążyć na ślub Kjongsuk, nie miała czasu na długie chodzenie.
Choć deszcz ustał, niebo wyglądało tak, jakby znowu miało lunąć.
W drugim sklepie, do którego zajrzeli, uwagę Hjejong przyciągnął kolor zielonego jadeitu. Choć nie była to poszukiwana firma, Hjejong zatrzymała się. Za grubym szkłem biły blaskiem różnorodne zestawy diamentów, szafirów, opali, topazów, turmalinów, ametystów, bursztynów i pereł, a także — sztucznych kamieni. Na pierwszy rzut oka lśniły wspaniale, ale przy uważniejszym spojrzeniu jadeity okazały się nieczyste, diamenty nie dopracowane w szczegółach, rubiny, uważane za symbol miłości i nazywane kroplami krwi z serca matki-ziemi — tylko bladoróżowe. Opale miały cętki, jakby usiano je różnobarwnymi punkcikami, i nie spodobały się Hjejong.
Na kolejnej wystawie dostrzegła ładny pierścionek z nefrytu. Miał delikatny zielony kolor; chyba wyjęto go ze środka kamienia. „Ale jeśli nie będzie pasował na palec, to jaki z niego pożytek… — mówiła sobie w duchu Hjejong. — Gdyby jadeit miał taki kolor, jakże byłby piękny!”
Szli od jednej wystawy do drugiej.
— Ma pani jeszcze czas?
Hjejong aż się wzdrygnęła. Zupełnie zapomniała o istnieniu Paka. Zamrugała oczyma i uśmiechnęła się do niego. Była druga czterdzieści. Już od dwudziestu minut wpatruje się w klejnoty. „No cóż, jestem kobietą…” I przypomniała jej się bogini Atalanta, nie pokonana przez nikogo szybkobiegaczka, która pewnego dnia przegrała zawody, gdy bóg Hippomenes rozsypał na jej trasie klejnoty, a ona nie mogła im się oprzeć. Na podstawie tego greckiego mitu można by sądzić, że nie ma kobiety, która oparłaby się magii szlachetnych kamieni. Hjejong po chwili zaśmiała się w duchu. „Koncentruję się na pięknie, nie muszę zwracać uwagi na cenę…”
Powiadano, że mężczyźni dlatego wciąż się kręcą wokół niej, gdyż świetnie zna się na klejnotach. Rzeczywiście ją fascynowały, skoro zachwycała się to tym, to tamtym, śmiała się i sama ze sobą rozmawiała.
Po drodze rzucała z ukosa spojrzenia na wystawy z porcelaną: nie było nic godnego uwagi. W sklepie firmowym spodobał jej się kwadratowy diament: ozdobnie oprawiony, półtorakaratowy. Kosztował trzysta osiemdziesiąt tysięcy wonów. Pakowi też się podobał. Zauważyli również szmaragd, nie widziany u innych jubilerów: ośmiomilimetrowy, kwadratowy, zdobny na krawędziach diamentami; wyceniono go na trzysta sześćdziesiąt tysięcy wonów. Był naprawdę piękny, a jego kolor przypominał głębokie morze w pogodny dzień.
Może większy byłby bardziej odpowiedni, ale mały miał dodatkowy urok. Hjejong chciała i ten klejnocik polecić swojemu towarzyszowi, nie wiedząc jednak, jak stoi z funduszami, powiedziała tylko:
— To też jest ładne.
— Kupimy — zdecydował Pak.
Razem zapłacić miał siedemset czterdzieści tysięcy, ale wyglądało na to, że ma jeszcze dość pieniędzy. Hjejong po chwili zastanowienia wskazała na naszyjnik z pereł za sto pięćdziesiąt tysięcy.
— Bierzemy. Przeznaczyłem na to milion wonów, ale mogę wydać trochę więcej.
Hjejong westchnęła w duchu: „Milion wonów? To cena jednego domu! Nie mam szczęścia do takich bogaczy. Ani do pieniędzy. Taki już mój los!” Nie przejmowała się tym jednak zbytnio.
— Panno Li, ma pani piękną broszkę, kupmy do kompletu ametyst — zaproponował Pak, patrząc na jej płaszcz przeciwdeszczowy. Chyba zauważył broszę w czasie obiadu.
Ametyst zbyt ciemny nie jest ładny, bo wygląda jak czarny, z kolei zbyt jasny przypomina szkło. Elegancko prezentuje się fioletowy: o ośmiokątnym szlifie, wielkości trzy centymetry na półtora, ale nawet w postaci broszki wart jest dwadzieścia pięć tysięcy. Oprawny w platynę pasuje i do koreańskiego, i do europejskiego stroju. A naszyjnik, z dużych czy małych ametystów po dziewięć kamieni, kosztuje aż dziewięćdziesiąt tysięcy; jest drogi, bo w cenę wchodzi platyna.
Rachunek wyniósł milion pięć tysięcy; Hjejong ledwo utargowała końcówkę — pięć tysięcy.
Właściciel sklepu, chcąc wybrać odpowiedni rozmiar pierścionka, próbował włożyć go na rękę Hjejong, ale ona szybko ją cofnęła. Nie miała zamiaru mierzyć cudzego pierścionka zaręczynowego.
— To wszystko na prezent dla pewnej pani. Jeśli zjawi się u pana i poprosi o zamianę, proszę ją dobrze obsłużyć.
— A ja myślałem — zauważył jubiler — że to może panna Li wychodzi za mąż? Kiedy właściwie zaprosi mnie pani na wesele?
Gdy człowiek żonaty zwraca się z podobnym pytaniem do starej panny, wyczuwa się w tym swoiste poczucie wyższości. Hjejong uśmiechnęła się tylko. Kiedyś takie pytania wprawiały ją w zły nastrój, teraz zbywała je śmiechem. Ludzie odczuwający wyższość lub choćby ulgę z tego powodu, że byli żonaci czy zamężni, choćby później się rozwiedli czy borykali z kłopotami materialnymi, przypominali jej kogoś, kto zdawał egzamin wstępny na uczelnię, do której trudno się dostać, i choć nie zdał go, szczycił się samym przystąpieniem do trudnego egzaminu.
Po skończeniu zakupów pospiesznie wsiedli do samochodu. Była już za pięć trzecia. Unikając zatłoczonej ulicy Yldziro, kierowca wjechał na tyły wzgórza Namsan i natychmiast przyspieszył. Tak czy tak, Hjejong spóźni się około dziesięciu minut. Na zaproszeniu wydrukowano szkic dojazdu do kościoła, więc znalazła go bez kłopotów. Nie było to tak wspaniałe i piękne miejsce jak inne, ale całkiem wygodne w momencie, gdy brakuje czasu. Kjongsuk uchodziła przecież za perfekcjonistkę. Nie zapomniała o niczym. Niczego nie można było jej zarzucić. Choć nie była chrześcijanką, od razu wybrała ten kościół na miejsce ślubu, wiedząc, że bywa tam narzeczony.
Hjejong zaraz po wyjściu z samochodu ujrzała bramę kościelną, ku której prowadziły długie schody. „Gdyby była ulewa, suknia ślubna musiałaby się zamoczyć i zabrudzić grudkami błota, mimo że stopnie były cementowe…”
Z kościoła wychodzili już ludzie, niosąc w dłoniach małe pakieciki: podziękowania za prezenty ślubne. Hjejong spojrzała na zegarek: szesnaście po trzeciej. Pomyślała, że to już koniec ceremonii, i szybko wbiegła po schodach do środka. Ceremonia, rzeczywiście, już się zakończyła i państwo młodzi pozowali właśnie do pamiątkowego zdjęcia. Uspokojona trochę Hjejong poczekała, aż skończą błyskać flesze, a potem podeszła do Kjongsuk.
— Przepraszam za spóźnienie… Naprawdę pięknie wyglądasz!
Te słowa, nie wiedzieć czemu nieprzemyślane, jakby zawisły w powietrzu.
— Lalkę, którą dałaś mi w prezencie ślubnym, umieściłam przy wejściu do mieszkania, żeby od razu rzucała się w oczy. — Głos Kjongsuk był radosny, nie wyczuwało się ani krzty wymówki za spóźnienie koleżanki. — To moja przyjaciółka, nauczycielka Li Hjejong.
Pan młody skłonił głowę i przywitał się z nią. Kjongsuk spojrzała z ukosa na męża i dodała żartobliwym tonem:
— Nie mam się czego wstydzić, prawda?
W ukośnym spojrzeniu wiele było kokieterii: pan młody zasługiwał na znacznie więcej niż sześćdziesiąt pięć punktów. Jego zachowanie budziło szacunek, a budowa i wygląd pozwalały go ocenić na nie mniej niż osiemdziesiąt. Kjongsuk zdawała się być uszczęśliwiona, a Hjejong, zmieszana, nie bardzo wiedziała, jak się zachować.
Z boku dobiegło ich westchnienie matki Kjongsuk:
— Że też panna młoda nie ma wstydu…
Do Kjongsuk podchodzili kolejni goście z gratulacjami i raz po raz słychać było jej śmiech.
* * *
Hjejong ruszyła pieszo do przystanku mikrobusu. Towarzyszyła jej Sojong, która przez całą drogę wyrzekała.
— Kjongsuk wybrzydzała na pana młodego, że taki niewydarzony, a tu patrzcie, jest sto razy lepszy ode mnie. Bała się, że któraś go jej odbierze, czy co?… Pastor tak szybko uporał się z ceremonią, że od pierwszych słów „Z łaski Boga…” do ostatnich „Amen” wszystko trwało dwie minuty. Oprawę muzyczną skrócili do trzech minut i wymiana podarunków też skończyła się błyskawicznie… A co do gości, to zaprosiła samych staruchów, i to tak mało, jak zębów w ich gębach. (Krzesła dla modlących, rzeczywiście, świeciły pustkami)…
Ja sama byłam zadowolona, ale nie bardzo wiedziałam, co robić. A ten podarunek dziękczynny: ręcznik za trzydzieści wonów, w jakimś takim zielonkawym kolorze… (Nie wiadomo kiedy zdążyła otworzyć pakiecik i wiedziała już, co dostała)… Mówię ci, nie chciała tracić pieniędzy na wesele i tylko zawracała nam głowę, że ślub bierze na próbę. To zasłona dymna. Kjongsuk jest niesamowitą sknerą i dba tylko o własną wygodę. Jeśli miała zamiar urządzić taką idiotyczną uroczystość, po co spraszała gości?…
Sojong przemawiała tak do siebie, wzburzona, i — jakby dla podkreślenia swej pogardy — prychała. Miała całkiem zepsuty humor. Było to jednak normalne, ponieważ Sojong zawsze lubowała się w przepychu. Śmieszne jednak, że w zły nastrój wprawił ją czyjś nie dość wspaniały ślub.
Hjejong też myślała o Kjongsuk. Raz jeszcze uderzył ją konsekwentny praktycyzm koleżanki, która nawet suknię ślubną miała do kolan, taką jak zwyczajna sukienka wyjściowa. Prawdę powiedziawszy, taka suknia przydaje się raz w życiu, a później bez pożytku wisi w szafie lub leży zamknięta w skrzyni. Chyba że ktoś się wykosztuje i przerobi ją na sukienkę wyjściową lub koktajlową. Kjongsuk widocznie obliczyła to wszystko i od razu sprawiła sobie właściwy strój.
Aż do chwili gdy mikrobus wjechał na ulicę Sedzongno, drobny deszcz to przestawał padać, to znów zaczynał kropić. Hjejong uparła się, żeby najpierw pójść do księgarni, bo tam zakup nie potrwa długo, a w domu towarowym, gdzie Sojong chciała kupić kostium kąpielowy, stracą dużo czasu na wybieranie.
Choć uważnie przebiegła wzrokiem po półkach z książkami ustawionymi aż do sufitu, nie zauważyła poszukiwanego zbioru dramatów Synge’a.
— Synge? — Sprzedawczyni pewno nie wiedziała, kto to taki. Kręcąc głową podeszła do kasy i wertując jakąś księgę odpowiedziała: — Hm, sprzedane. Proszę złożyć zamówienie.
— Jak długo to potrwa?
— Około trzech tygodni…
Dla Hjejong, która zamierzała przeczytać książkę w czasie wakacji, trzy tygodnie było to stanowczo za długo. Udały się do następnej księgarni. Sojong, jakby chcąc ponaglić koleżankę, niczym się nie interesowała, ale w końcu, stojąc przed działem sztuki, zaczęła przeglądać albumy malarstwa. Tutaj też nie było dramatów Synge’a, za to Sojong znalazła coś dla siebie.
— Ej! Zobacz, Nowoczesne Malarstwo wydawnictwa SKIRA. Od dawna na to polowałam. Jak teraz ten album przepuszczę, to nie wiadomo, czy jeszcze kiedyś go znajdę.
— To co, kupujesz?
— Chciałabym, ale wtedy nie starczy mi na kostium kąpielowy. — I Sojong zrobiła płaczliwą minę.
Hjejong postanowiła wykorzystać sytuację.
— A po co ci nowy kostium? Trzeba za niego dać z pięć tysięcy! Tak drogo, a za rok moda się zmieni. Zresztą, jak tak będzie padało, to nie warto przecież jechać nad morze.
Chciała koniecznie namówić koleżankę do kupna albumu. Nie dlatego nawet, że ceniła go wyżej niż kąpielówki, ale dlatego że Sojong była strasznie wybredna przy kupowaniu odzieży. Okropnie wtedy marudziła i zanim wydała pieniądze i wybrała choćby jedną rzecz, mijało kilka godzin, a potem, ledwo wyszła ze sklepu, już żałowała niepotrzebnego zakupu: „Co ja będę z tym robić?…” i jeśli nie od razu, to następnego dnia wymieniała towar na coś innego. Nic by to zresztą nie szkodziło, gdyby robiła to sama, ale zawsze przy tym nalegała, żeby Hjejong pomogła jej wymienić. Dlatego Hjejong robiła teraz co mogła, żeby zniechęcić Sojong.
— Jeśli zabraknie ci pieniędzy na album — powiedziała — pożyczę ci.
— Dobrze. Nie mam tyle przy sobie. Ale muszę dziś jeszcze kupić sobie kostium.
— Przecież jutro też możesz to zrobić. Dziś kup ten album.
Sojong dala się w końcu przekonać. Album kosztował osiem tysięcy czterysta wonów. Cztery lata temu Hjejong zapłaciła za taki sam trzy tysiące pięćset. Wyobraziła sobie, ile ma w domu książek i albumów wydanych za granicą, i z satysfakcją pomyślała: , Jestem bogata”. Sojong pożyczyła od niej trzy tysiące wonów, a potem zajęła się przeglądaniem innych albumów: a to impresjonistów, a to malarstwa chińskiego. Nic dziwnego, była w końcu specjalistką od sztuki.
Do spotkania z panem Kimem zostało około godziny, a na dojście do Mjongdong wystarczy piętnaście minut; Hjejong miała więc trochę czasu, by razem z Sojong pooglądać albumy. Przypomniała sobie jednak o Synge’u i ruszyła do następnej księgarni. Poszukiwaną książkę znalazła wreszcie w trzeciej: kosztowało ją to tysiąc sześćset wonów. Nie miała to być książka do odłożenia na półkę, ale do czytania, więc lepsza byłaby w miękkiej oprawie i formatu kieszonkowego, ponieważ jednak nie było innego wydania, kupiła to: solidne i drogie.
Zrobiło jej się lekko na duszy, bo zdobyła to, czego chciała, ale rozejrzała się jeszcze po półkach, czy nie zobaczy czegoś interesującego.
— Ej! Chodźmy już! — odezwała się Sojong.
Hjejong ociągała się, nie mając ochoty zjawić się pierwsza w kawiarni, ale Sojong pociągnęła ją za rękę. Gdy tylko znalazły się na ulicy, powiedziała:
— Chodź. Muszę obejrzeć kostiumy kąpielowe.
— Po co masz oglądać, skoro i tak nie kupisz?
— Muszę obejrzeć raz i drugi, żeby potem nie żałować.
Do mikrobusów, autobusów i do zwykłych taksówek ustawiły się długie kolejki, jak to w godzinie szczytu. Postanowiły więc przejść pieszo jeden przystanek.
— Tak naprawdę, to jestem z kimś umówiona…
— Z kimś fajnym?
— Nie… Przedstawiła mi go koleżanka, to ktoś z jej rodziny, chyba godny zaufania…
— Poszłaś na spotkanie z kandydatem na męża?
— Nie, umówiłam się z koleżanką na obiad, a on już tam był. Wciąż mi się przyglądał, pewno rodzina chce go swatać.
— To nieładnie. Nie spytali cię nawet o zdanie…
— Nie bardzo mi się to podobało, ale nie warto się przejmować… Niechętnie zgodziłam się na to dzisiejsze spotkanie. E tam, nie idę. Pójdę z tobą.
— Ależ nie, idź! Może, jak przyjrzysz mu się po raz drugi, to ci się spodoba? A poza tym dobrze jest poznawać wielu mężczyzn.
Hjejong roześmiała się na te słowa.
— Nie masz się z czego śmiać. Ja też dwa lata temu spotkałam się z kimś, kogo mi swatano, ale sprzątnęła mi go moja młodsza siostra przed wyjazdem na studia za granicę. Jak się odmawia, to trzeba to robić w rękawiczkach. Inaczej narobisz sobie wrogów. Więc jeśli się już umówiłaś, to musisz iść.
— Ale on nie wybiera się na żadne studia.
— A co właściwie robi?
— To dyrektor fabryki papieru. W dodatku młody.
— To dobrze, w razie czego będzie go można prosić, żeby zatrudnił kogoś znajomego…
— Kogo?
— Czego się tak czepiasz? Czy nie masz nikogo, kto by ci przypadł do gustu? Choćby jakiś krewny, a nawet mąż koleżanki…
Hjejong znów się roześmiała. To, że Sojong zwracała uwagę na drobiazgi, było bardzo miłe, prawdziwie kobiece, ale śmieszna była ta jej planowana na wyrost prośba o zatrudnienie znajomego…
Gdy znalazły się blisko Sokongdong, Hjejong poczuła zmęczenie. Bolały ją nogi, bo nałożyła dziś kalosze, wzięła też ze sobą parasolkę i od rana kręciła się po mieście. Coraz mniejszą ochotę miała na spotkanie z panem Kimem, do którego nie czuła żadnej sympatii…
— Powiedz lepiej, jak to się delikatnie odmawia?
— Mówisz, że wyjeżdżasz na studia za granicę. Na przykład do Paryża. — Sojong zaśmiała się głośno. Pewno wyobraziła sobie minę pana Kima, gdy to usłyszy. — Zwykle nie trzeba więcej mówić. Rezygnują. Choć zdarza się i taki, co chce poczekać… Ale i ten po upływie pół roku się żeni.
Sojong przygryzła wargę i prychnęła z pogardą. Ona sama chętnie godziła się na spotkanie, jeśli trafił się ktoś odpowiedni. Nie chciała tylko wychodzić za kogoś, przy kim musiałaby pracować: nie lubiła brudzić sobie rąk przygotowywaniem pasty z papryki czy soi. Może i chodziłaby do pracy, choć to mogłoby się okazać rzeczą wstydliwą.
— A w ogóle, to nie ma takiego mężczyzny, któremu dawałabym zarobione przez siebie pieniądze. Człowiek zamożny, który miałby liczną rodzinę, też by się nie nadawał, bo za wiele byłoby zdenerwowania. Nie ma też mowy o kimś niewykształconym, jakimś prostaku… — Sojong wysuwała wciąż nowe powody, dla których odrzucała kandydata na męża. — Najwygodniej jest żyć samej. Popatrz na profesorkę śpiewu. Zaszła w ciążę, brzuch ma jak góra, na twarzy pełno plam… A mąż zarabia tyle, co kot napłakał, i brakuje im nie tylko na mięso, ale chyba i na ryż.
Hjejong potakująco kiwnęła głową. Naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego ludzie w takiej sytuacji decydują się na małżeństwo. Nauczycielka śpiewu przez dwa lata po ślubie nie sprawiła sobie nic nowego z ubrania poza bluzką z satyny. Jej niezbyt wysoka pensja szła w całości na utrzymanie, bo mąż lubił sobie wypić, a podobno i sypiał poza domem. Kobieta po powrocie do domu nie miała chwili odpoczynku: prała, sprzątała, zajmowała się kuchnią. I nie wyglądało na to, że poświęca się z miłości do męża. Mimo to często namawiała Hjejong do szybkiego zamążpójścia, bo — jak mówiła współczująco — „Nie jesteś już pierwszej młodości”. W takich chwilach Sojong, stojąc za plecami nauczycielki śpiewu, stroiła miny: „Ślepa i głucha!”. Hjejong wolała już profesorkę muzyki, która po prostu przyznawała:
— W małżeństwie dobre jest to, że nie trzeba spać samej, gdy pada deszcz i wieje wiatr. Jeśli obok ciebie ktoś śpi, to niczego się nie boisz. Przedtem, gdy tylko zaskrzypiały drzwi, trzęsłam się ze strachu, że to złodziej. Teraz spokojnie leżę w łóżku. Tylko taki jest pożytek z małżeństwa.
Hjejong nie uważała instytucji małżeńskiej za niepotrzebną, nie wysuwała też tylu argumentów przeciw niej, co Sojong. Nie wiadomo dlaczego nie miała chyba ochoty na taki związek. Może nie spotkała jeszcze mężczyzny, którego chciałaby poślubić. Jedna z jej przyjaciółek twierdziła, że profesor Jun już ją złowił, ale Hjejong nie zgadzała się z tą opinią. Nie miała mu wprawdzie nic do zarzucenia, podobały jej się jego dobre maniery, szczerość, inteligencja, zainteresowania, wygląd, ale po rozstaniu z nim czuła w sercu jakiś niedosyt, brak, którego nie było czym wypełnić. Być może profesor Jun, będąc dżentelmenem, nie miał w sobie dość przedsiębiorczości, okazał się zbyt pasywny.
Przed domem towarowym „Midopha” Hjejong powiedziała:
— Zdecydowałam się iść z tobą.
— Posłuchaj — Sojong przecząco pokręciła głową. — Idź i bądź miła. Powiedz mu w zaufaniu, że wybierasz się do Ameryki.
— Naprawdę nie chcę go już widzieć.
— Jeśli nie zrobisz, jak ci mówię — rozzłościła się Sojong — to wracam do domu.
Hjejong pożegnała się z Sojong z poczuciem winy.
* * *
Skierowała się już ku ulicy Mjongdong, gdy nagle zmieniła kierunek; postanowiła złapać mikrobus jadący w stronę jej osiedla. W żadnym wypadku nie spotka się z panem Kimem. Nadjeżdżające mikrobusy były jednak zatłoczone, a czekający tak się pchali, że nie było mowy, aby wejść do środka. Czekała więc, udając, że jej się nie spieszy, i patrząc gdzieś przed siebie.
Zaczął padać drobny deszcz. Sprzedawcy winylowych parasoli zachwalali swój towar, ludzie otwierali parasole i nagle na przystanku zrobiło się ciasno. Mikrobusy jeden za drugim stawały i odjeżdżały. Niektóre pędziły, w ogóle się nie zatrzymując.
— Panno Li! — przestraszył ją czyjś głos. Odwróciła się, żeby zobaczyć, kto ją woła.
Był to Czhwe Hakku, spotkany przypadkowo tydzień wcześniej w kawiarni. Z jego błyszczących oczu biło radosne podniecenie. Zaciągnął ją do pobliskiej cukierni. Gdy usiedli i zamówili lody, wyznał z westchnieniem:
— Panno Li, nie ma pani pojęcia, jak bardzo pragnąłem panią spotkać! Jak się o to starałem! Ze spisu stowarzyszenia absolwentów dowiedziałem się, że pracuje pani w szkole. Telefonowałem tam, ale albo pani była na zajęciach, albo już pani wyszła… Nie mając innego wyjścia, wysłałem kartkę. Czy dotarła do pani?
Hjejong dostała tę kartkę, ale zupełnie zapomniała o proponowanym spotkaniu.
— Czekałem w „Arang” dwie godziny — ciągnął Hakku, nie czekając na odpowiedź — jednak pani nie przyszła. Przedwczoraj byłem w szkole, ale okazało się, że są wakacje. Z książki adresowej zdobyłem numer pani telefonu. Wczoraj przed południem poszedłem do pani bloku i znowu nie miałem szczęścia. Wieczorem była awaria telefonu, a dziś od rana telefon był zajęty. Może coś jest nie w porządku z centralką? — Hakku opowiedział to wszystko niemal jednym tchem, a w końcu poniosły go trochę nerwy.
Było to tydzień temu. Jadła z Sojong kolację na mieście i gdy piły już kawę, podszedł do nich Hakku i przedstawił się. Studiował na tej samej, co one, uczelni, choć na innym wydziale. Skończył ją dwa lata wcześniej. Świetnie zbudowany, wyglądał bardzo męsko. Trudno było go nie zauważyć. Miał długie nogi, chodził wielkimi krokami, lekko pochylony, jakby miał zaraz zaatakować i złapać tygrysa. W czasie studiów nie zamienili ze sobą słowa. Teraz, po raz pierwszy spotykając się z Hjejong twarzą w twarz, wyznał jej o sobie wszystko. Po skończeniu uniwersytetu kontynuował studia w Ameryce, nie zdobył jednak stopnia doktora i ma zamiar pojechać tam raz jeszcze, by przedstawić rozprawę doktorską, a teraz pracuje na godziny zlecone w macierzystej uczelni. Jako student spotykał ją czasem na wykładach z literatury i wtedy zapamiętał wyraźnie twarz Hjejong… Upewnił się, czy dobrze zapamiętał jej imię, i widząc, że nikt go nie zatrzymuje, odszedł ze smętnym wyrazem twarzy.
Słowa, spadające nieprzerwanie jak wodospad, urwały się na chwilę: tylko dlatego, że Hakku chciał przysunąć krzesło bliżej stolika.
— Panno Li! Proszę zjeść teraz ze mną kolację, potem napijemy się czegoś w jakimś spokojnym miejscu i odwiozę panią do domu. Zgoda? — Nie dając Hjejong czasu na odpowiedź, podniósł się i przepuścił ją przed sobą. — Chodźmy!
Wyszli z cukierni. Deszcz zacinał mocniej niż przedtem. Była szósta czterdzieści pięć.
— Zjemy kolację po europejsku?
— Wolałabym kuchnię chińską — odparła Hjejong, która jadła już na obiad kurczaka w zachodnim stylu.
— Świetnie, była pani może w „China Hotel”?
— Tylko o nim słyszałam.
— Wobec tego wybierzemy się tam!
„China Hotel” odległy był tylko o jeden przystanek.
Potrawy nie były tam zbyt smaczne, ale uwagę zwracały piękne naczynia, nie spotykane w innych chińskich restauracjach. Stojącą na stole małą lampę w kształcie chińskiego kotła zdobiły wymalowane na czterech ściankach postacie pustelników. Innego oświetlenia nie było, panował półmrok. Ale i przy tym słabym świetle oczy Hakku błyszczały tak jak przedtem.
— Nie cierpię jeść w takich ciemnościach — zauważył niezadowolony Hakku. — To odpowiednie przy piciu herbaty czy alkoholu, bo stwarza odpowiedni nastrój, ale nie wpływa najlepiej na trawienie, gdy je się coś konkretnego…
Hjejong zmilczała. Bała się, że jeśli mu zawtóruje, on zacznie się awanturować, a jeśli zaprzeczy, pewno będzie ją przekonywać do swojej racji. Zresztą, wbrew temu, co mówił, zajadał z większym apetytem niż ona.
Po wyjściu z grilla wjechali na ósme piętro do „Podniebnego Klubu”. Za oknami bielały wręcz strugi deszczu. Od stolików dolatywały przytłumione urywki rozmów. Hjejong zamówiła koktajl „Pocałunek Anioła”, który miał piękny mlecznoróżowy kolor, a jej towarzysz — „Manhattan”. Łyk po łyku sączyli swe koktajle.
— Panno Li! — odezwał się silnym, dźwięcznym głosem Hakku i na chwilę zamilkł. Ta cisza była jakby przygotowaniem do mającego potem nastąpić wybuchu elokwencji. — Panno Li! — powtórzył. — Proszę wyjść za mnie za mąż. Nie byłem żonaty i nie przeżyłem dotąd prawdziwej miłości. W Ameryce bardzo się starałem znaleźć kogoś, ale na próżno. Po powrocie do kraju też mi się nie udało. Próbowano mnie swatać, obejrzałem kilkanaście zdjęć kandydatek, ale żadna mi się nie spodobała. Gdy niedawno zobaczyłem panią, aż podskoczyłem z radości. Nie znam dobrze pani sytuacji, ale nawet jeśli miała pani kiedyś męża, nie przeszkadza mi to. Moja rodzina nie jest bogata, ojciec pracuje w banku. Mam też matkę, zamężną siostrę i młodszego brata, studenta. Jeśli się pani zgodzi, zamieszkamy w domu, który kupiłem w Kahwedong. Może mówię zbyt chaotycznie i jest pani teraz zaskoczona… Ale myślę, że moglibyśmy poznać się bliżej i zapoznać ze sobą naszych rodziców.
Duże ręce Hakku posunęły się po stole, jakby chciały ująć dłonie Hjejong. Zatrzymały się jednak i tylko mocniej ścisnęły szklankę z „Manhattanem”. Ktoś cicho grał na pianinie cool jazz. „Czyżby tak proste i szczere oświadczyny były w stylu amerykańskich mężczyzn? Na to wygląda!” Hjejong poczuła ogień na twarzy i stopniowo gorączka ogarnęła jej całe ciało. Sprawił to nie tyle alkohol, co energiczny głos Hakku i jego nagłe oświadczyny, które uderzyły w nią niczym huragan. „Ten człowiek mi się podoba!” — wykrzyknęła w duchu, ale głośno tego nie skomentowała słowem. Dopiero po chwili powiedziała:
— Profesorze Czhwe, chodźmy już. Jestem i zaskoczona, i zmęczona.
— Spotkamy się znów jutro? — Hakku nie zdradzał ochoty do wyjścia.
— Jeśli nie będę zmęczona…
Hjejong wstała. On też, rad nie rad, podniósł się z miejsca.
Złapanie taksówki zajęło im paręnaście minut. W okna samochodu bębnił deszcz, a kierowca pędził jak szalony.
— Ach, jakie miałem dziś szczęście! Że też spotkaliśmy się przypadkiem na ulicy! Ha, ha, ha! — Hakku mówił bez skrępowania i śmiał się co chwila. Wyglądał na człowieka, który nie zna wahań. Jeśli nie stawia niemożliwych żądań, to wydaje rozkazy. Trudniej jednak byłoby wyobrazić go sobie jako poważnego wykładowcę na uczelni.
Taksówka bardzo szybko dojechała na miejsce. Hakku wyskoczył z niej pierwszy.
— Panno Li, jeśli mi pani odmówi, to trudno. Ale podoba mi się pani do szaleństwa! Spotkajmy się jutro. Zadzwonię do pani nawet w nocy. Do zobaczenia! — Wyciągnął do Hjejong swą wielką dłoń i omal nie zmiażdżył jej ręki. I wskoczył do czekającej taksówki.
Znalazłszy się u siebie, Hjejong zaciągnęła zaraz zasłony. Potem wsypała kawy do miniekspresu i poszła do łazienki wziąć prysznic. Woda była letnia, w sam raz do spłukania z siebie znojnego dnia.
Usiadła przed toaletką, by nawilżyć twarz lotionem. Wkrótce aromatyczny zapach kawy napełnił cale pomieszczenie.
Hjejong postawiła na tacy oliwkową filiżankę, dzbanek z kawą i dzbanuszek ze śmietanką i zaniosła do saloniku. Wyciągnęła z torby zbiór dramatów Synge’a, ale po chwili odłożyła książkę na biurko. Nalała sobie kawy, dodała śmietanki. Wonna para powoli unosiła się w powietrzu, kreśląc subtelne, kręte linie. W pokoju było bardzo cicho. Plusk deszczu za szybą pogłębiał spokojną atmosferę wnętrza.
„Książkę przejrzę sobie potem” — pomyślała, wdychając zapach kawy. Ta pora dnia była dla niej wartością absolutną, której nie mógł zakłócić nikt ani nic. Była to godzina należąca tylko do niej, godzina, jakiej nie mogła mieć żadna kobieta zamężna. Wyłączała się wtedy całkowicie; przez głowę nie przebiegała jej najmniejsza nawet myśl.
Kawa była jeszcze zbyt gorąca do picia. Rozkoszowała się jej aromatem, czekając, aż trochę wystygnie. Było dziesięć po dziesiątej. Nagle zadźwięczał dzwonek telefonu. Raz, drugi, trzeci… jedenasty… piętnasty. Czy to był Hakku? Hjejong szybko podniosła słuchawkę i delikatnie położyła ją na biurku. Telefon już nie zakłóci jej ciszy. Nie chciała być niepokojona o tej szczęśliwej dla siebie godzinie, niezależnie od tego, kto dzwonił.
Podeszła do stolika, podniosła oliwkową filiżankę i upiła powoli łyk kawy.