Читать книгу 3 książki - Barwy miłości / Komungo / Filiżanka kawy - Literatura KOREAŃSKA - Han Malsuk - Страница 8

Ulewa

Оглавление

Gdy po raz pierwszy zobaczył dziewczynkę nad brzegiem strumienia, od razu domyślił się, że musi być wnuczką starego pana Jun Czhosi. Bawiła się, zanurzywszy ręce w wodzie. Przybyła z Seulu, gdzie zapewne nie było takich strumieni i pewnie bawiła się tak po raz pierwszy. Już od kilku dni, w drodze powrotnej ze szkoły, zatrzymywała się nad strumieniem i spędzała tam pewien czas. Jednakże do tej pory bawiła się siedząc na brzegu, a tego dnia kucnęła na jednym z wielkich kamieni, przerzuconych w poprzek strumienia i tworzących prowizoryczny most.

Chłopiec usiadł na skarpie czekając, aby odeszła. Ostatecznie skorzystał jednak z okazji i gdy odsunęła się, robiąc miejsce jakiemuś przechodniowi, przemknął się za nim po kamiennych stopniach.

Następnego dnia przyszedł nad strumień nieco później niż zwykle. Tak jak poprzedniego dnia, dziewczynka siedziała na kamieniu w tym samym miejscu i zawinąwszy rękawy różowego swetra myła twarz i ręce. Jej przedramiona i kark były lśniąco białe. Po upływie chwili przerwała swe zajęcie i wpatrzyła się w lustro wody, jak gdyby zobaczyła tam nagle coś niesłychanie interesującego. Zapewne chodziło o odbicie jej własnej twarzy. Nagle, gwałtownym ruchem, zmąciła wodę. Z daleka robiło to wrażenie, jakby próbowała złapać gołymi rękami przepływającą rybkę. Powtórzyła ten gest kilka razy. Chłopiec zastanawiał się, czy mogła dostrzec w wodzie odbicie jego postaci na skarpie. Widać mącenie wody spodobało się jej, bo ciągle bawiła się w ten sposób. Wyglądało na to, że tak jak poprzedniego dnia, nie ruszy się z miejsca, dopóki nie będzie musiała ustąpić drogi jakiemuś przechodniowi.

Nagle dziewczynka wyłowiła coś z wody - mały, płaski kamyk. W chwilę potem poderwała się na nogi i pędem przebiegła po kamieniach na drugi brzeg strumienia. Gdy się tam znalazła, odwróciła się raptownie i ciskając znalezionym kamykiem w stronę chłopca krzyknęła:

– Ty głupi!

Chłopiec odruchowo poderwał się na równe nogi. Widział, że dziewczynka ciągle biegnie, a jej krótko obcięte włosy rozwiewa wiatr. Wbiegła w mokradła, porośnięte kępami trzcin. Blade, jesienne słońce przeświecało spomiędzy łodyg. Chłopiec czekał, aż wśród kołyszących się pierzastych kłosów dostrzeże postać dziewczynki. Mijał czas, ale nie było jej widać. Stanął na palcach i w myślach odliczał sekundy. Ciągle ani śladu. Nagle końce trzcin zafalowały na niewielkiej przestrzeni. Dziewczynka niosła naręcze zebranych, kwitnących łodyg. Szła powoli. Jasne promienie jesiennego słońca tańczyły na pierzastych kłosach. Wyglądało to tak, jakby drogą kroczył wielki bukiet lśniących trzcin. Chłopiec odprowadził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Ciągle stał w tym samym miejscu. Wreszcie schylił się i podniósł z ziemi kamyk, którym w niego rzuciła. Przez ten czas kamyk całkiem wysechł na słońcu. Chłopiec w zamyśleniu włożył go do kieszeni.

Następnego dnia przyszedł nad strumień jeszcze później. Nigdzie nie było widać dziewczynki. Poczuł ulgę, ale jednocześnie gdzieś w głębi serca pojawiło się dziwne uczucie osamotnienia, wzrastającego przez kolejne dni, gdy nadal nie pojawiła się nad wodą. Weszło mu w zwyczaj bawienie się kamykiem noszonym cały czas w kieszeni. Pewnego dnia kucnął na jednym z kamiennych stopni i - tak jak kiedyś robiła to dziewczynka - zanurzył ręce w wodzie i zaczął powtarzać jej gesty. Umył twarz, a potem wpatrzył się w powierzchnię wody i odbicie swojej ciemnoopalonej twarzy. Wydała mu się brzydka, więc czym prędzej ponownie zanurzył ręce w wodzie i zmącił obraz. Powtórzył ten gest kilkakrotnie, ale nagle wyczuł, że ktoś nadchodzi, i raptownie wstał.

Dziewczynka zbliżała się po kamieniach. Pomyślał, że na pewno obserwowała go wcześniej z ukrycia. Rzucił się do ucieczki. Na śliskim kamieniu, poślizgnął się i jedną nogą wpadł do wody, ale nie zważając na to pobiegł dalej, rozglądając się za jakąś kryjówką. Jego jedyną myślą było schować się przed jej wzrokiem. W pobliżu drogi, jak na złość, nie było nawet jednej kępy trzcin - po obu jej stronach ciągnęły się tylko obsiane gryką pola. Doleciał go charakterystyczny zapach kwitnącej gryki - odurzający do tego stopnia, że przez chwilę chłopiec myślał, że zemdleje. Na wardze poczuł słony smak i spostrzegł, że to z nosa płynie mu krew. Jednak nie przerwał biegu i tylko jedną ręką usiłował zatamować krwotok. Cały czas wydawało mu się, że za sobą słyszy głos:

– Głupi, Głupi!

Była sobota. Po kilku dniach nieobecności dziewczynka znów siedziała nad brzegiem strumienia i pluskała rękami w wodzie. Udając, że nic go ona nie obchodzi, chłopiec wszedł na pierwszy z dużych kamieni prowizorycznego mostu. Szedł jednak ostrożnie, uważając na każdy krok, aby nie zdarzyło mu się to, co ostatnim razem, gdy to poślizgnął się i wpadł do wody.

– Hej! - dobiegło go jej wołanie, ale udawał, że nie słyszy. Zaczął schodzić ze skarpy.

– Hej, jak się nazywa ta muszelka? - zapytała. Mimowolnie zatrzymał się i odwrócił w jej kierunku. Napotkał spojrzenie przejrzystych, brązowych oczu. Szybko rzucił okiem na muszelkę, którą trzymała w dłoni:

– To małż jedwabny.

– Ach, jaka ładna nazwa.

Razem doszli do rozwidlenia dróg. Tu powinni się byli rozstać - ją czekała jeszcze, licząca około półtora kilometra, ścieżka w dół, on zaś powinien był przebyć mniej więcej dwa kilometry, ale inną drogą. Dziewczynka zatrzymała się i zapytała, wskazując widniejące w oddali za polami wzgórze:

– Byłeś już tam kiedyś?

– Nie.

– To może byśmy tam poszli? Od kiedy tu przyjechałam, na tę wieś, okropnie się nudzę, już nie mogę wytrzymać…

– To jest dalej, niż ci się wydaje…

– E tam, nie może być aż tak daleko. Gdy mieszkałam w Seulu, często wybieraliśmy się na piesze wycieczki o wiele dalej…

Wydawało mu się, że w jej oczach dostrzega nie tylko wyrzut i lekką ironię, ale że te oczy powtarzają: „Głupi, głupi”.

Weszli na wąską dróżkę, biegnącą między ryżowymi polami, na których ludzie z okolicznych wiosek pracowali właśnie przy zbiorach. W pewnym miejscu dostrzegli stojącego stracha na wróble. Chłopiec pociągnął za sznurki i kilka przerażonych ptaków odfrunęło w popłochu. Jednocześnie chłopcu przebiegło przez myśl, że tego dnia, po powrocie do domu miał pilnować, aby ptaki nie wyjadały ziarna z ich własnego pola.

Widząc poruszającego się stracha, dziewczynka wykrzyknęła zachwycona:

– Oj, jaki on śmieszny!

Z kolei ona sama złapała za sznurki i pociągnęła je, wprawiając stracha na wróble w ruch, podobny do dziwnego tańca. Na lewym policzku dziewczynki pojawił się dołeczek. Idąc dalej napotkali następnego stracha na wróble i dziewczynka natychmiast ruszyła biegiem w jego stronę. Chłopiec pobiegł za nią. Biegł obok niej najszybciej, jak mógł, starając się zagłuszyć uporczywą myśl o tym, że po powrocie ze szkoły miał pomagać w domu. Co chwilę o jego twarz uderzała przelatująca szarańcza. Wysokie, jesienne niebo tańczyło mu przed oczami. W głowie czuł zamęt - może to przez tego krążącego ponad ich głowami orła? Odwrócił się i zobaczył, że dziewczynka wprawia w ruch stracha na wróble, którego on minął w pełnym biegu. Strach tańczył jeszcze pocieszniej niż ten pierwszy.

W miejscu, gdzie kończyły się pola ryżowe, natknęli się na rów irygacyjny. Dziewczynka pierwsza przeskoczyła na drugi brzeg. Od rowu, aż po podnóże góry ciągnęły się pola zastawione snopami zebranego sorgo. Gdy mijali jedno z takich pól, dziewczynka zapytała, wskazując dziwną konstrukcję:

– Co to jest?

– Wieża do pilnowania pola.

– Czy tutejsze melony są słodkie?

– Oczywiście. Ale najsmaczniejsze są arbuzy.

– Chciałabym spróbować.

Chłopiec wszedł między okalające melonowe pola zagony rzepy i wyrwał dwie dorodne sztuki. Nie były jednak jeszcze całkiem dojrzałe. Oberwał nać i podał owoc dziewczynce. Objaśnił, jak trzeba to jeść: najpierw odgryzł wierzchołek, potem paznokciem obrał wierzchnią skórę i palcem wydobył miąższ. Głośno mlaszcząc zaczął jeść. Dziewczynka zrobiła to samo, ale nie przełknęła nawet pierwszego kęsa - wypluła go krzywiąc się:

– Ależ gorzkie paskudztwo!

– Rzeczywiście, nie nadaje się do jedzenia - zgodził się chłopiec i wypluł resztki rzepy.

Zbliżali się do wzgórza. Oślepiły ich kolory jesiennych klonów.

– Ach! - dziewczynka rzuciła się biegiem ku wzgórzu, ale tym razem chłopiec nie pobiegł za nią. Zajął się zbieraniem polnych kwiatów i zebrał bukiet większy niż ten, który kiedyś uzbierała z trzcin.

– To są stokrotki, to koniczyna, a to dzwoneczki… - wyjaśniał nazwy kwiatów.

– Och, nie wiedziałam, że dzwoneczki są takie śliczne! Jaki mają ładny kolor, taki liliowy… A te, co wyglądają jak odwrócone parasolki?

– To jest kozłek.

Dziewczynka odwróciła kwiatki łodygami do góry, demonstrując, że kształtem, faktycznie, przypominają małe parasole. Twarz jej nabrała lekkich rumieńców. Po chwili chłopiec przyniósł jej jeszcze więcej kwiatków. Wyrzucił z bukietu te połamane i brzydkie, a zostawił tylko najładniejsze i całe. Jednak dziewczynka powiedziała rozkazującym tonem:

– Nie wyrzucaj żadnego!

Weszli na szczyt wzgórza. W dole, w dolinie, widzieli skupisko krytych strzechą domów. W milczącym porozumieniu usiedli na podłużnej skale. Wokół panowały niezmącona cisza i spokój. Gorące, jesienne słońce zdawało się rozpylać zapach suchej trawy.

– A te kwiaty, jak się nazywają?

Po stromej skale, naprzeciwko nich, pięły się splątane pędy glicynii. Z gęstwiny liści wyglądały kwiaty.

– To chyba glicynia. Na dziedzińcu naszej szkoły w Seulu rosła taka sama i kiedy na nią patrzę, przypominają mi się koleżanki i koledzy, z którymi się tam bawiłam…

Po chwili dziewczynka podniosła się bez słowa i ruszyła w kierunku stromej ściany porośniętej kwiatami. Wychylała się coraz bardziej, chcąc dosięgnąć kwiatów, ale nie udawało się jej. Wreszcie straciła równowagę, poślizgnęła się i spadła ze skały, na której siedzieli. Na szczęście zdążyła jeszcze uchwycić się gałązek glicynii. Chłopiec momentalnie zerwał się i ruszył jej na pomoc. Złapał za wyciągniętą rękę dziewczynki i powoli pomógł jej wydostać się na skałę. Był zły na siebie, że nie poszedł po te kwiaty dla niej i pozwolił, żeby zrobiła to sama. Z prawego kolana dziewczynki sączyła się strużka krwi. Chłopiec spontanicznie przywarł wargami do małej ranki i zaczął ssać. Po krótkiej chwili, tknięty jakąś nagłą myślą, podniósł się i odbiegł nieco dalej. Wrócił jednak wkrótce i prawie bez tchu wykrztusił:

– To ci na pewno pomoże - po czym roztarł na rance trochę przyniesionej sosnowej żywicy. Zsunął się po stromej skale do miejsca, ku któremu wychyliła się dziewczynka i odgryzając zębami twarde łodygi zebrał naręcze kwiatów, które potem jej wręczył.

– Zobacz, tam na łące jest cielaczek, chodźmy go obejrzeć - zaproponował.

Cielaczek był jasnożółty i bardzo młody. Nie miał nawet jeszcze założonego kółka w nosie.

Chłopiec mocno chwycił linkę jednocześnie głaszcząc drugą ręką cie- laczka po grzbiecie, nagle raptownym skokiem dosiadł zwierzęcia. Przerażony cielak zaczął wielkimi susami sadzić dookoła słupka, do którego był przywiązany. Biała twarz dziewczynki, jej różowy sweter i granatowa spódniczka, kwiaty, które trzymała w ręku - wszystko zawirowało przed oczami chłopca i stało się jedną, wielką, kolorową plamą, jakby jednym barwnym bukietem. Cały świat kręcił się w kółko. Jednak chłopiec nie zamierzał zsiąść z cielaka. Dziewczynka będzie musiała przyznać, że tylko on mógł zrobić coś takiego, zapamięta ten jego wyczyn.

– A wy, co tam wyprawiacie?! - zapytał nagle jakiś wieśniak, wychodząc spośród wysokich traw, rosnących nie opodal.

Chłopiec zsunął się z grzbietu cielaka. Był pewien, że mężczyzna zrobi awanturę o to, że dosiadł tak młodego zwierzęcia, że mógł złamać mu kark. Ale długobrody wieśniak tylko zmierzył go od stóp do głów, przyjrzał się dziewczynce i powiedział:

– Lepiej zmykajcie do domu. Za chwilę lunie deszcz - po czym wziął cielaka za linkę i odszedł.

Rzeczywiście, świat wokół nagle pociemniał i zauważyli, że nad głowy napłynął wał czarnych chmur. Zrobiło się ponuro, nagle wszystko wokół zabarwiło się na ciemnofioletowo, a wiatr huczał i wył przeciągle. Gdy schodzili ze wzgórza, usłyszeli pierwsze uderzenia kropel deszczu o liście dębów, pod którymi przechodzili. Duże, okrągłe krople wywoływały dreszcz, gdy nagle - zimne - spadały na kark. W chwilę potem lunęło jak z cebra, momentalnie przesłaniając ścianą deszczu wszystko przed ich oczami. Jedyne, co w ostatniej chwili zdołali zobaczyć, to zarys wieży do pilnowania pól. Tam też się skierowali, szukając schronienia przed ulewą. Słupy podtrzymujące wieżę były nadgniłe i zmurszałe, a stary dach przeciekał. Omijając kałuże wody na podłodze chłopiec wprowadził dziewczynkę, której ramiona drżały, a wargi nabrały sinej barwy. Usadowił ją w jeszcze suchym miejscu i okrył swoją bawełnianą bluzą. Dziewczynka nie odezwała się ani słowem, ale jej mokre oczy przesłały mu spojrzenie pełne wdzięczności. Zaczęła wyjmować zwiędnięte i zniszczone deszczem kwiatki ze swego bukietu, który ciągle trzymała na kolanach.

Woda już przeciekała przez dach także nad miejscem, w którym siedzieli. Wieża strażnicza nie mogła im dłużej służyć za schronienie. Chłopiec zamyślony wyjrzał na zewnątrz. Zmarszczył brwi, a po chwili wahania wyskoczył na pole i biegiem puścił się ku snopom sorgo stojącym niedaleko. Wcisnął się w najbliższy, sprawdzając, czy jest dostatecznie sucho w środku, potem spenetrował następny i stamtąd - usatysfakcjonowany - kiwnął zachęcająco na pozostałą w strażniczej wieży dziewczynkę. I chociaż deszcz nie przemoczył stogu, to jednak było w nim ciemno i bardzo ciasno. Za ciasno dla nich obojga, więc gdy dziewczynka była wewnątrz, nie starczało już miejsca dla chłopca i mókł na deszczu siedząc z samego brzegu. Dziewczynka znajdując się za nim widziała, jak z jego przemoczonych pleców unosi się para. Prawie szeptem zaproponowała, żeby wsunął się do stogu głębiej i choć chłopiec początkowo odmówił, twierdząc, że tak jest mu wygodnie, ponowiła prośbę i zaczęła sama przesuwać się do tyłu, robiąc mu miejsce. Ucierpiał na tym jej bukiet, który został prawie całkowicie zgnieciony, ale nie wyglądała na przejętą i zmartwioną tym faktem. Czuła zapach, unoszący się z mokrych pleców chłopca, siedzącego teraz blisko niej, ale nie odwróciła głowy. Miała wrażenie, że ciepło i jakaś dziwna siła, bijące z jego ciała, koją ją i uspokajają.

Łomot deszczu o łodygi sorgo nad ich głowami nagle ustał. Powoli wygrzebali się ze stogu i wyjrzeli na zewnątrz. Słońce zabłysło przed ich oczami.

Gdy doszli do rowu nawadniającego pola, okazało się, że wypełnia go po brzegi błotnista i mętna, brunatna woda. Nie było jak przejść na drugą stronę. Chłopiec bez zbędnych wyjaśnień ukucnął i dziewczynka w lot pojęła, o czym myślał. Potulnie objęła go za szyję i dała się nieść „na barana”. Gdy chłopiec wszedł do pełnego błota rowu, brudna woda sięgnęła mu aż po brzegi krótkich spodenek. Przestraszona dziewczynka coraz bardziej kurczowo ściskała go za szyję i piszczała lękliwie. Zanim się wreszcie dowlekli do strumienia, na niebie nie było już śladu po niedawnej ulewie i trudno było uwierzyć, że jeszcze przed kilkoma kwadransami wyglądało tak groźnie.

Następnego dnia dziewczynka nie przyszła nad strumień. Nie zjawiła się przez wiele następnych dni. Chłopiec wypatrywał jej na szkolnym podwórku, posunął się nawet do tego, że chyłkiem zaglądał do sali piątej klasy, szukając jej wśród znajdujących się tam dziewczynek - na próżno. Nigdzie nie udało mu się jej spotkać.

Tamtego dnia, jak zwykle, stał nad brzegiem strumienia i obracał w kieszeni kamyk. Nagle serce zabiło mu mocniej. Spostrzegł ją siedzącą na skarpie powyżej.

– Byłam chora - oznajmiła i rzeczywiście widać było, że jej blada buzia jeszcze bardziej zeszczuplała.

– Czy to z powodu tamtej ulewy chorowałaś? - zapytał. Zaprzeczyła, ale na jego kolejne pytanie: „Czy już czujesz się dobrze?”, odpowiedziała:

– Nie, jeszcze niezupełnie.

– Wobec tego może powinnaś była jeszcze zostać w łóżku? - zaniepokoił się chłopiec.

– Kiedy to tak strasznie nudno leżeć… Więc wyszłam… Wiesz, tamtego dnia było naprawdę fajnie. Nie wiem, skąd wzięła mi się na swetrze ta plama - dodała, wskazując na przód swego różowego sweterka. Widniała tam ciemnobrunatna plama.

– Co to może być? Nie daje się sprać.

Chłopiec przyjrzał się plamie.

– Ach, chyba już wiem, musiałam się zabrudzić tamtego dnia, wiesz, kiedy przenosiłeś mnie na plecach przez rów…

Zakłopotany chłopiec poczuł, jak na twarz wypływa mu rumieniec. Razem doszli do rozstaju dróg. Tam dziewczynka wyciągnęła dłoń, pełną owoców jujuby i zaprosiła go, aby skosztował:

– Dzisiaj rano zebraliśmy je z drzewa… Mamy ceremonię ku czci przodków…

Chłopiec zawahał się.

– Proszę, spróbuj, są naprawdę bardzo słodkie! Sadził je jeszcze mój pradziadek.

Wyciągnął złożone dłonie i powiedział patrząc na owoce:

– O, jakie duże i okrągłe!

– Tak. Wiesz, po zakończeniu tych uroczystości wyprowadzamy się stąd.

Już wcześniej chłopiec dowiedział się z rozmów, jakie prowadzili między sobą dorośli, że wnukowi pana Jun Czhosi nie powiodło się w interesach, które prowadził w Seulu i dlatego musiał wrócić do rodzinnych stron, czyli do sąsiedniej wioski. Teraz jednak okazało się, że sprawy stały tak źle, iż rodzina zmuszona była sprzedać także ten wiejski dom.

– Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale strasznie nie lubię tych ciągłych przeprowadzek. Ech, te pomysły dorosłych, na które nic nie możesz poradzić… - w oczach dziewczynki pojawił się smutek, którego do tej pory nigdy w nich nie widział.

Po powrocie do domu chłopiec nie mógł przestać myśleć o tym, co od niej usłyszał, o jej rychłej przeprowadzce w inne miejsce. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Słodkie owoce jujuby teraz zupełnie straciły dla niego smak.

Owej nocy wykradł się po kryjomu do orzechowego zagajnika należącego do dziadka Tokswe. Już wcześniej, za dnia, wypatrzył najbardziej obciążone dorodnymi owocami drzewo i teraz wdrapał się na nie i wyciągnął przyniesiony ze sobą kij w kierunku najobficiej obsypanej orzechami gałęzi. Odgłos spadających na ziemię owoców zabrzmiał donośnie w nocnej ciszy. Przestraszony tym chłopiec przywarł do pnia drzewa. Serce w nim zamarło, ale tylko na krótką chwilę - w parę sekund później znowu, z rozpaczliwą determinacją, z całej siły walił kijem po gałęziach drzewa, aby jak najwięcej dojrzałych orzechów posypało się na ziemię. Gdy na miękkich nogach wracał do domu z tej nocnej wyprawy, tylko blady księżyc oświetlał mu drogę. W ciemnościach nikt nie mógł go zobaczyć i po raz pierwszy tego dnia chłopiec poczuł ulgę. Pomacał wypchane orzechami kieszenie. Było mu lekko na duszy i myślał już tylko o tym, jak to zaniesie dziewczynce, do sąsiedniej wioski, orzechy i powie, że są najsmaczniejsze w okolicy, z ogrodu dziadka Tokswe. Nagle aż zaklął, bo uświadomił sobie, że przecież, gdy się ostatnim razem żegnali, zapomniał się z nią umówić na następne spotkanie - pewnie już ostatnie przed jej przeprowadzką.

– Co za głupiec ze mnie! Kompletny dureń!

Tego dnia, po powrocie ze szkoły, chłopiec zastał odświętnie ubranego ojca, zbierającego się do wyjścia. Pod pachą trzymał jedną z ich kur.

– Tato, dokąd idziesz? - zapytał chłopiec.

Ojciec jednak nie odpowiedział, zafrasowany przyglądał się, bowiem trzymanej kurze.

– Czy myślisz, że taka chudzina wystarczy? - zapytał matki.

– Od kilku dni łaziła i szukała miejsca, gdzie by tu znieść swoje pierwsze jajko. Nie jest może duża, ale już wystarczająco tłusta - dopowiedziała zdecydowanie matka, podając siatkę. Tym razem chłopiec do matki zwrócił się z pytaniem:

– Dokąd idzie tata?

– Idzie do osady Sodang, do domu pana Juna. Niesie im tę kurę, aby mieli z czego złożyć ofiarę w trakcie swoich uroczystości.

– A więc dlaczego niesie takie nie wydarzone brzydactwo?! Czy nie powinien raczej wziąć tego wielkiego, nakrapianego koguta?!

– Nie bój się, już ta mała kurka wystarczy! - odpowiedział ojciec wybuchając śmiechem. Chłopiec odwrócił się speszony i zaczął wyjmować z tornistra swoje książki. Potem wyszedł do obory i pod pretekstem, że zabija gza, z całej siły uderzył spokojnie stojącego tam wołu.

Z nastaniem jesieni woda w strumieniu robiła się coraz bardziej przejrzysta.

Stojąc na rozstaju chłopiec z natężeniem wpatrywał się w wylot ścieżki, którą powinna była nadejść dziewczynka. Widoczna na hory, zoncie osada Sodang wydawała się być w zasięgu ręki, oświetlona mdłym światłem jesiennych promieni. Z tego, co usłyszał, wynikało, że następnego dnia dziewczynka z rodzicami ma się wyprowadzić do miasteczka Jangphjon. Tam mieli wydzierżawić i prowadzić mały sklepik.

Chłopiec bezwiednie bawił się orzechami schowanymi w kieszeniach. Drugą ręką impulsywnie odrywał, czubki kwitnących trzcin.

Tej samej nocy, leżąc na posłaniu nie mógł uwolnić się od trapiących go myśli, że jutro dziewczynka się wyprowadzi i już nigdy jej nie zobaczy. Zastanawiał się, czy ma pójść jutro patrzeć, jak się będą wyprowadzali. Czy uda mu się zobaczyć dziewczynkę?

Gdy już prawie usypiał, doszła do jego uszu cicha rozmowa rodziców:

– Co to się wyprawia na tym świecie… - mówił ojciec, który przed chwilą wrócił z wioski.

– Mam na myśli sytuację pana Juna. Nie dość, że stracili wszystko i muszą sprzedać swój dom, w którym mieszkali od pokoleń, i swoje pola, to jeszcze w dodatku spadło na nich kolejne nieszczęście. Zmarła prawnuczka starego pana Juna.

– To była jego jedyna prawnuczka, nieprawdaż? - zapytała, pochylona nad szyciem, matka siedząca przy naftowej lampie.

– Tak. Miał wcześniej dwóch prawnuków, ale obaj dawno zmarli.

– Biedni ludzie, nie mają szczęścia do dzieci…

– Racja. Podobno ta mała chorowała już od paru dni, ale nie stać ich było na lekarstwa. Na niej skończył się ród starego pana Juna… Ale ta mała była niezwykłym dzieckiem, co prawda, to prawda. Wiesz, o co poprosiła przed śmiercią? Powiedziała: „Jak umrę, proszę, pochowajcie mnie w tym samym ubraniu, które mam na sobie…”

Przełożyła

Joanna Rurarz


3 książki - Barwy miłości / Komungo / Filiżanka kawy - Literatura KOREAŃSKA

Подняться наверх