Читать книгу 3 książki - Barwy miłości / Komungo / Filiżanka kawy - Literatura KOREAŃSKA - Han Malsuk - Страница 25
ОглавлениеPowódź
Deszcz lał już czwarty dzień, rzeka wezbrała i błotnista woda zalała pola ryżowe i inne uprawy. Gdyby ulewa potrwała jeszcze trzy dni, powódź mogłaby dosięgnąć domu Thesika. Thesik stał na drewnianym ganku i obserwował, jak woda znosi położoną wyżej wieś. Po błotnistej wodzie płynęły kołysząc się i wirując dachy chat ze słomy ryżowej. Płynęły drewniane słupy nadgryzione przez robactwo. Wszystko to, wirując, w szalonym tempie zmierzało w jednym kierunku. Wiklinowe kosze, drzwi, drewniane pokrywy do kotłów... Thesik przyglądał się temu bez słowa.
Milczała też jego świeżo poślubiona żona, która przysiadła na krawędzi kuchni ze wzrokiem utkwionym w plecach męża. Spędzili ze sobą dopiero jedną noc. Zjedli razem śniadanie, ale ona ani razu jeszcze nie spojrzała mu prosto w twarz. To wstyd nie pozwalał jej tak na niego patrzeć. Może i Thesik był zawstydzony, bo również się nie odzywał. Tylko przy śniadaniu przełożył ze swojej miseczki dwie pełne łyżki ryżu do miseczki żony. A ta spłonęła rumieńcem, przypomniawszy sobie, że ponoć przełożenie właśnie dwu łyżek ryżu jest oznaką miłości.
Z kuchni na ganek wymknęło się pięć szczurów i wdrapało na słup; potem zbiegły pod ganek, zapiszczały i uciekły w popłochu. Mówią, że szczury najbardziej boją się powodzi. A to dlatego, że woda może zalać im nory.
Młoda żona nie czuła lęku przed powodzią, nie bała się, że może zabrać im dom. Siedząc na krawędzi kuchni, całą uwagę skupiła na Thesiku.
Przed ślubem spotkali się jeden jedyny raz, ale ona widziała wówczas tylko jego stopy. Wczoraj wieczorem też mu się nie przyjrzała. Tak więc, choć spędziła z mężem noc, nie wiedziała właściwie, jak wygląda. Zauważyła wprawdzie, że jest średniego wzrostu, silny i zdrowy, ale nie wiedziała, jakie ma oczy, jaki nos. Według słów starego swata, tak męskiego młodzieńca rzadko można spotkać.
Thesik od dzieciństwa służył jako parobek u bogacza z górnej wioski. Gospodarz bardzo go lubił, ponieważ był pracowity i uczciwy.
Żona Thesika miała ciemną cerę i nie należała do najpiękniejszych, ale mężczyźni z wioski mówili, że wystarczy zajrzeć w jej czarne, lekko wilgotne oczy, a przechodzą człowieka ciarki i zapiera mu dech w piersiach.
Pobrali się zaledwie dziesięć dni po tym, jak rozpoczęło się swatanie. Ceremonia trwała bardzo krótko. Thesik, choć nie widział przedtem panny młodej, bez grymasów zgodził się na pierwszą zaproponowaną mu dziewczynę, a co do niej, to z powodu biedy rodzice chcieli jak najszybciej pozbyć się córki z domu – o jedną gębę będzie mniej do wykarmienia.
Gospodarz Thesika śmiał się: „No, no, ale mu się spieszy do żeniaczki!” – i kazał wylepić gazetami pokój w krytej słomą chatce, w której przedtem mieszkał stróż, pilnujący bogaczowej góry.
Tego dnia lało jak z cebra i niczego nadzwyczajnego na ucztę weselną nie mieli. Thesik i panna młoda skłonili się sobie przy skromnie zastawionym stole w obszernym pomieszczeniu udostępnionym im w domu gospodarza. Stały tam tylko: talerz z ciastem ryżowym, dwie czarki białego ryżu i dwie miseczki zupy. Gości nie było. Ale Thesik i tak nie posiadał się z radości.
Panna młoda nie wniosła mu w posagu nic: ani kawałka materiału, ani sztuki odzieży. Gdy tylko skończyła się „uczta weselna”, Thesik załadował do kotła dwie łyżki, cztery pałeczki, dwie miseczki do ryżu, pojemnik z ostrą pastą sojową i bańkę z sojowym sosem. Wziął to wszystko na plecy i ruszył do chatki stróża za górą. Jego żona zrobiła zawiniątko z pościeli, którą sprezentował im gospodarz: były to dwa koce i poduszka. Poniosła ten węzełek na głowie, a od deszczu chronił ją i towarzyszącego im swata – pożyczony parasol. I tak dotarli do swego domu.
Strugi deszczu zdawały się nieco cieńsze, po czym nagle lunęło ze zdwojoną siłą. Panna młoda aż wzdrygnęła się przerażona, ale po chwili uśmiechnęła się do siebie. Jakie to szczęście, pomyślała, że mąż nie zauważył jej przestrachu.
Z sufitu spadła na podłogę kuchni stonoga. Przewrócona białym brzuchem do góry, próbowała się odwrócić, przebierając swymi kilkudziesięcioma nóżkami. Młoda kobieta rozdeptała ją ze złością. Po chwili spadła jej na ramię druga, którą strąciła ręką i też zadeptała. Powietrze przesiąknięte było wilgocią i w poszyciu dachu kłębiły się stonogi.
Wzgórza pozbawione były drzew i przez całe lato nie słyszało się tu brzęczenia cykad. Podobno jednak nie było tu węży. Na szczęście, gdyż w czasie powodzi taki wąż, znoszony zbyt szybko przez wodę, mógłby przecież owinąć się wokół człowieka! Tak więc, choć powódź sama w sobie była straszna, jeszcze bardziej przerażające mogły być węże. „Jakie to szczęście, że ich nie ma tu” – pocieszyła się w duchu.
Z kuchni pod ganek znowu uciekło pięć popiskujących szczurów. Młoda żona spojrzała na ciemne, muskularne nogi męża stojącego na skraju ganku i poczuła się pewniej. Wspomnienie wczorajszej nocy okryło jej twarz rumieńcem, a na myśl o dzisiejszej zawstydziła się i serce zaczęło jej walić.
Płynąca wartko wezbrana woda niosła coraz więcej przedmiotów. Unoszący się na jej mętnej powierzchni dzban do pasty sojowej pogrążył się w głębinach. Spływały węzełki z ubraniem, poduszki, grabie, garnki... płynął wywrócony do góry dnem aluminiowy kocioł.
Thesika interesowały tylko te rzeczy, które mogły im się przydać. Szeroko otwartymi oczyma wodził wzrokiem od jednego końca wezbranych wód do drugiego, a gdy tylko rzecz, na którą zwrócił uwagę, znikała mu z pola widzenia, znów spoglądał w górę rzeki. Teraz płynęło coś białawego, a obok – jakiś kolorowy przedmiot. Była to kołdra i materac. Prawdopodobnie rozwiązały się trzymające je sznurki, bo widać było, jak na brzegu materaca kołyszą się na wodzie. „Kołdra i materac! Kołdra i materac”... Thesik kilkakrotnie powtórzył w myślach te słowa. Właśnie tego było im potrzeba. Kołdra z materacem dopłynęły powoli przed ich dom. W oczach mężczyzny zapłonął ogień. Odwrócił szybko głowę i popatrzył na żonę. Spojrzenie jej wilgotnych, czarnych oczu spotkało się na chwilę z jego wzrokiem. Thesik poczuł, jakby prąd przeszył mu ciało. Kobieta spłonęła rumieńcem i zakryła twarz rękoma. Po raz pierwszy zetknęła się wzrokiem ze spojrzeniem męża.
Kołdra i materac płynęły dalej, to zbliżając się do siebie, to oddalając, a Thesik odprowadzał je oczami. Gdy znikły w dolnym biegu rzeki, zaczął wypatrywać czegoś nowego w górnym nurcie.
Choć młoda żona ze wstydu prawie przestała oddychać, mogła teraz trochę śmielej przyjrzeć się mężowi. Powtórzyła w myśli: „Mój mąż”. Nagle Thesik z głośnym okrzykiem zeskoczył z ganku i rzucił się prosto w strugi deszczu. Kobieta zerwała się przerażona. Thesik wielkimi susami wbiegł z pluskiem do mętnej wody.
– Hej, kochanie! – zawołała żona z ganku, ale zabrzmiało to jakoś cicho i nieśmiało. Nie wiedziała, co robić. Serce tłukło się jej w piersi bezradnie.
Deszcz tymczasem padał jeszcze mocniej. Thesik w mgnieniu oka wypłynął na środek spienionego nurtu i uchwycił się drewnianej zagrody dla świń. Musiała mieć około trzech, czterech metrów kwadratowych. Młoda kobieta dopiero teraz zrozumiała jego postępowanie. Przypomniało jej się, co powiedział mu gospodarz: „Dam ci z czasem prosiaka, spróbuj go odchować”.
Prosiaki rodzą się co sześć miesięcy. W jednym miocie jest pięć, sześć sztuk. Po pół roku znów mogą się oprosić. Można by zostawić maciorę, a knura sprzedać. Dostaliby co najmniej dziesięć tysięcy hwanów, albo i piętnaście tysięcy. Ale to nie wszystko: przecież świńskie odchody są najlepszym nawozem. Właśnie takim trzeba będzie nawozić nasze pole ryżowe.
Thesik nie miał jednak z czego zbudować zagrody. Musiała być mocna, bo inaczej świnie by im uciekły. Miałyby się wydostać poza zagrodę? Nie, do tego nie wolno dopuścić. Gdyby gdzieś zginęły, to jeszcze gorzej, niż gdyby ich w ogóle nie było! Mężczyzna chwycił mocno za róg zagrody i zaczął ją holować do brzegu. Silna fala porwała ją jednak i poniosła w dół rzeki.
Zagroda zbita była z mocnych kawałków drewna, długich na około sześćdziesiąt-siedemdziesiąt centymetrów i powiązanych żelaznym drutem. Była dostatecznie szeroka, żeby móc w niej trzymać z dziesięć świń. Lepszą trudno byłoby znaleźć.
„No, chodźże!” – Thesik wytężył wszystkie siły i pociągnął ją do brzegu. Głowę zalewały mu strugi deszczu. Zgrubiałym wierzchem dłoni wycierał oczy i nos. Woda sięgała mu teraz do pasa. Deszcz zacinał coraz mocniej i powierzchnia wody zdawała się gotować. Nieoczekiwanie jakaś fala popchnęła zagrodę i ta znalazła się nagle na brzegu. Thesik z okrzykiem triumfu wybiegł na brzeg ciągnąc za sobą zdobycz. Wtedy jednak nadpłynęła nowa fala i zagarnęła zagrodę, która ześlizgnęła się prosto w mętny nurt.
– Do diabła! – krzyknął Thesik i znowu uczepił się zagrody.
Po chwili płynął razem z nią na wysokiej fali. Nie mógł już ani jej puścić, ani zatrzymać. Gdyby się puścił, mógłby utonąć w głębokiej wodzie. Trzymał się jej więc kurczowo, nie bardzo wiedząc, dokąd go zaniesie. Chciał wołać o pomoc, ale na nic to by się zdało. Na brzegu nie było widać żadnych domów, a w takim deszczu nikt też nie chodził po dworze. Zniknęła mu też z oczu jego chatka.
Thesik rozejrzał się dookoła, czy nie ma gdzieś na wodzie jakiejś tratwy. W czasie powodzi tratwa była niezłym środkiem zarobku. Niektórzy całkiem dobrze żyli, handlując tym, co wyłowili z rzeki.
Deszcz jakby się zmniejszał, coraz lepsza była widoczność, ale tratwy nigdzie nie dostrzegł. Zagroda płynęła szybko, zataczając półkola, a za każdym razem, gdy skręcała, Thesik zanurzał się z głową w mętnej wodzie. Zamykał wtedy mocno oczy i zaciskał usta, żeby tylko nie napić się brudnej cieczy. Gdy zagroda płynęła spokojnie, deszcz zalewał twarz Thesika, zmywając z niej błotnistą maź.
Sam już nie wiedział, jak długo to trwało. Widoczne na brzegu lekkie wzniesienia nie przypominały mu niczego znajomego. Nie orientował się, gdzie jest, i to go zaniepokoiło nie na żarty. Przestał już myśleć o zagrodzie dla świń. Myślał tylko o tym, że musi wydostać się na brzeg i wrócić do domu. Woda sięgała mu do piersi. Poczuł, że ma gęsią skórkę. Najgorsze, że zrobiło mu się tak zimno, że nie był w stanie płynąć. Zaczął się naprawdę bać. Rozejrzał się raz jeszcze po wodzie. Obrócił głowę i zawołał:
– Hej, ratunku, ratunkuuu!
Nagle oczy mu zabłysły. O niecałe pięćdziesiąt metrów od siebie zobaczył tratwę. Płynęło na niej dwóch mężczyzn. Nie wiadomo, czy usłyszeli wołanie Thesika, czy może udawali, że nie słyszą, ale nie wyglądało na to, by chcieli go ratować. Thesik, który słyszał, że tacy ludzie potrafią być obojętni na losy innych, rozzłościł się. Choćby nie wiem jak zależało im na zarobku, powinni ratować człowieka!
– Ej, wy, diabelskie pomioty! Pomóżcie, ratunku! – krzyknął i zostawiając zagrodę dla świń swemu losowi, rzucił się wpław w kierunku tratwy. Nie było to łatwe, bo musiał płynąć pod prąd. Błotnista woda zalewała mu bezlitośnie oczy i uszy. Thesik prychał, podnosił głowę i płynął dalej.
Trwało to jakiś czas, aż wreszcie odkrył, że tratwa znajduje się niżej niż on. Rozzłościł się okropnie. Gdyby się tylko jej złapać! Obiecywał sobie, że jak tylko mu się to uda, zrzuci tych drani do wody. Płynął teraz z prądem w stronę tratwy. Nagle zobaczył zalany wodą i trochę nad nią wystający wał ziemny. Wdrapał się tam natychmiast.
Wydostawszy się z wody, poczuł się bezpieczny. Rozpostarł obie ręce i kilka razy odetchnął głęboko. Potem próbował trochę się rozruszać, potrząsał rękoma, kręcił głową, zginał się w pasie.
Wał znajdował się w samym środku zalanego obszaru. Znaczyło to, że rzeka zagarnęła dwukrotnie więcej przestrzeni niż zazwyczaj. Deszcz trochę się uspokoił. Thesik znów krzyknął do tych z tratwy:
– Ratunku! Wy, dranie, zobaczycie, że sami też wpadniecie do wody! Hej, na pomoc!
Odpowiedzi nie było. Mężczyźni na tratwie wyciągali z wody coś przypominającego grabie czy widły.
– Ratunku... – Thesikowi niemal zabrakło tchu, tak był wzburzony.
Strugi deszczu stały się znowu grubsze, a po chwili lało niemiłosiernie. Część wału, na którym stał Thesik, obsunęła się razem z nim do wody. Przerażony zaczął płynąć. Ocenił wzrokiem odległość dzielącą go od tratwy i od brzegu. Do tratwy wydało mu się bliżej. Rzucił się ku niej jak szalony. Resztką sił uczepił się drewnianych bali. Zdumieni i przerażeni jego widokiem ludzie wciągnęli go na tratwę.
– Hej, co się stało? Czyś ty aby nie młody żonkoś z domu pana Li?! – zbliżył się do niego jeden z mężczyzn.
Thesik nie znał żadnego z nich; byli chyba z górnej wioski. Odetchnął głęboko kilka razy i położył się bez słowa. Był wyczerpany. Zapomniał już o tym, że chciał tych ludzi zepchnąć, gdy tylko dostanie się na tratwę.
Jakiś czas leżał tak z zamkniętymi oczami, potem wstał i przyjrzał się sobie. Z bluzy pozostał mu tylko prawy rękaw, cudem trzymający się ramienia, reszta gdzieś znikła; zabrała ją woda. To samo ze spodniami. Na ciele miał tylko skórzany pasek i uczepione do niego strzępy spodni. Prawdę mówiąc, był nagi. Na tratwie leżały wyciągnięte z wody różne przedmioty: kotły, garnki, motyki, łopaty. Nie było jednak niczego, czym można by okryć ciało Thesika.
– Gdzie teraz jesteśmy? – spytał.
Jeden z wioślarzy odpowiedział:
– Właśnie minęliśmy Tangoyl.
Byli chyba niezbyt daleko od chaty stróża. Thesik uprzytomnił sobie, że właśnie za widocznym stąd stromym brzegiem powinien stać jego dom. Znajdowali się teraz po południowej stronie wzniesienia, a dom był po przeciwnej. Poczuł się trochę uspokojony.
Zaczęło się ściemniać. Nadszedł wieczór. Thesik spędził w wodzie kilka dobrych godzin. Jeden z wioślarzy spytał:
– Czy to nie ty miałeś wczoraj wesele? To co, ożeniłeś się czy nie?
– Tak – odburknął.
– A padało?
– Tak.
Tratwa zbliżyła się do brzegu. Mężczyźni powiedzieli, że go tutaj wysadzą, a sami jeszcze trochę popracują. Gdy tratwa prawie dotykała brzegu, Thesik skoczył z pluskiem do mętnej wody. A to dlatego, że zobaczył zaczepioną tam zagrodę dla świń, tę, za którą tak gonił. Twarz jego rozbłysła radością.
– Dzięki! – rzucił wioślarzom, którzy patrzyli na niego okrągłymi ze zdziwienia oczyma.
Pociągnął za sobą róg zagrody i wdrapał się na brzeg. Nasiąknięte wodą drewno było bardzo ciężkie. Nie dałby rady zataszczyć tego w całości do chaty. Wymacał drut, którym połączone były żerdzie, i rozkręcił. Kawałki drewna rozleciały się od razu. Ułożył je pieczołowicie jeden na drugim i związał drutem. Były ciężkie, ale łatwiejsze do niesienia.
Nagi, tak jak wyszedł z wody, ruszył w kierunku domu. Zrobiło mu się jednak bardzo zimno; już myślał, że tego nie wytrzyma. Wprawdzie deszcz przestał zacinać tak jak przedtem, ale ciało, marznące cały dzień w wodzie, było zimne jak kawał lodu. Ulewa co jakiś czas się wzmagała obmywając do czysta Thesika z poprzylepianych grudek błota.
Żona, która cały czas stała na ganku wpatrując się we wzburzoną rzekę, na widok męża zalała się łzami. Chyba i przedtem długo płakała, bo miała zapuchnięte oczy. Thesik chciał się do niej uśmiechnąć, ale zwalił się tylko bezwładnie na podłogę. Całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Żona położyła Thesika na kocu, przykryła drugim. Ale on nadal się trząsł.
Nie miała już go czym przykryć, chciało się jej płakać. Postanowiła napalić, ale wszystko zamokło i nie było czym rozpalić ognia. Wróciła więc do pokoju.
Koc wciąż drgał. Thesik miał jeszcze silniejsze dreszcze. Nie był chyba świadom tego, co się z nim dzieje. A ona nie wiedziała już, jak go rozgrzać. Ujęła rękę męża. Wstydziła się, ale musiała to zrobić. Ręka była zimna. Wystraszyła się jeszcze bardziej. Zaczęła rozcierać mu dłonie i przytuliła się do niego. Serce tłukło się jej w piersi. Pomyślała, że ogrzeje go swym ciałem. Ale Thesik trząsł się coraz bardziej.
Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić, rozcierała więc i masowała jego ciało, a w końcu zrzuciła bluzkę i przycisnęła się do piersi męża. Dreszcze nie ustawały. Zrozpaczona, ściągnęła z siebie spódnicę i nawet bieliznę. Nie myślała już o wstydzie. W głowie tłukła się jej tylko jedna myśl: za wszelką cenę musi rozgrzać męża. Naga, przywarła mocno do lodowatego ciała Thesika. Całą sobą owijała, otulała jego ciało, przekazywała mu swe ciepło. Przemarznięte ramiona i łokcie, kolana i pachy, wszystko to okrywała własnym ciałem, każdym jego zakamarkiem.
Przycisnęła usta do posiniałych warg Thesika. Były zimne jak lód, a on sam leżał z zamkniętymi oczami, nieprzytomny. Kiedy mocniej przycisnęła swe usta do jego ust, poczuła raptem, jak twardnieje mu górna warga. Przeraziła się na dobre. Słyszała przecież, że tak właśnie dzieje się w chwili śmierci. Żeby nie dopuścić do najgorszego, zaczęła okrywać twarz męża pocałunkami, wsysać niemal jego wargi i nos, a równocześnie dłońmi rozcierała mu ciało. Nie miała lekarstw, ognia ani kołdry. Nie miała też sąsiadów, których mogłaby poprosić o pomoc. Miała tylko swoje ciało.
Dochodziła północ. Deszcz wciąż zacinał. Kobieta szeptała w duchu: „Nie umieraj, proszę, nie umieraj!” Jej czarne oczy pełne były łez. Ręce bolały ją tak, jakby miały zaraz odpaść. Bolały ją też wargi. Ale nie zaprzestała wysiłków.
Po pewnym czasie ciało mężczyzny zaczęło się robić cieplejsze. A potem coraz gorętsze. W końcu paliło jak ogień. Thesik coś wykrzykiwał. Usta mu płonęły. Młoda żona znów przycisnęła wargi do jego ust. Wysoka gorączka spowodowała, że były suche; zdawało się, że zaraz popękają.
Deszcz nie przestawał padać do świtu. Dopiero wtedy, o świcie, spadła trochę gorączka Thesika.
Żona ugotowała mu kleik, a on umył sobie twarz. Przez noc jakby schudł, ale wciąż wyglądał bardzo męsko. Kobieta popatrzyła na niego z czułością. Thesik uśmiechnął się i zasiadł do jedzenia.
Deszcz znowu lunął ze zdwojoną siłą. Z sufitu spadła stonoga, prosto do naczynia z sosem sojowym. Zanim jeszcze mąż zaczął jeść... Kobiecie chciało się płakać. Ale Thesik zgrubiałymi palcami wyciągnął robaka z miseczki i rzucił na podłogę. Wlał sos do kleiku i wypił go jednym haustem.
Potem podniósł stoliczek, przy którym jadł, i wystawił go na ganek. Żonę, która też się podniosła, złapał mocno za pasek od spódnicy i pociągnął do siebie. Czarne, wilgotne oczy zdawały się płonąć – zatopiła je w oczach męża, w jego wargach. Thesikowi nagle zabrakło tchu.
Pięć szczurów wbiegło do pokoju; przemknęły mu po plecach i wypadły za okno.
Znowu lało jak z cebra.