Читать книгу Królowa Gizella - Helena Mniszek - Страница 4
TOM PIERWSZY
ОглавлениеSkromny orszak książęcy rozpiął swe szare namioty w głuchej puszczy leśnej, wśród gór arwijskich, niemal u stóp sięgającego niebios Hełmu Srebrnego. Zaczęły się doroczne wycieczki wędrowne, w których książę Maksymil wraz ze swoją młodszą córką Gizellą, znajdował oddawna szczególne upodobanie.
Po długich miesiącach pracy, walk i kłopotów powszedniego życia, po przesyceniu się etykietą i słodyczami dworskiego otoczenia u siebie, w Passetoff, i u króla Arwji, Luisela II, w stołecznej Nomechji, książę chętnie oddawał się nużącym nieraz wycieczkom w góry, a wówczas świadomość obcowania z naturą dzikich pustkowi, wśród których Hełm Srebrny panował niepodzielnie, niby symbol starego królewskiego rodu Wittelsghetów, — sprawiała mu niewysłowioną rozkosz. Pragnął odnaleźć siebie w głębi swego serca i duszy, aby zostać człowiekiem zwykłym, istotą wolną, poddanym jedynie tego wielkiego królestwa, któremu na imię wszechświat. Pragnął mówić, śmiać się, zachwycać i modlić nie z krużganków marmurowego pałacu w Passetoff, lecz jak prostak z tych wirchów skalistych, z tych przełęczy, hal i borów dziewiczych, bo w nich utajone jest piękno poznania i tajemnica wszelkiej mądrości... Być sobą, czuć pełnią serca, roztapiać myśl swoją w szumie prastarych drzew i w śpiewie wichrów tułaczych, ogarniać wzrokiem horyzonty daleko, daleko i rosnąć porywem duszy od najlichszego ziarenka piasku aż do potężnego szczytu, do olbrzyma — Hełmu Srebrnego. I mieć przy sobie Zili, najdroższe, najczarowniejsze dziecko — Zili! Tulić ją do ramion, słuchać całemi dniami jej najmilszego szczebiotu i śmiechu, kochać z nią wszystko to, co miłowała w prostocie swej szesnastoletniej duszyczki, i płynąć szlakiem jej marzeń hen! aż pod niebiosa, na szczyt...
Książę Maksymil i Gizella nie byli jednak osamotnieni podczas takich wycieczek w góry arwijskie. Księżniczka zabierała z sobą służebnę swą góralkę, Małgorzatę, za księciem zaś szli nieodłącznie stary myśliwy Dawid, mieniący się opiekunem z lat młodych Maksymila, i leśniczy, Gedeon, znający wszystkie zarośla puszcz arwijskich; były one dla niego księgą otwartą. Dwór w Passetoff i częściowo dwór w Nomechji podziwiał tak osobliwe wycieczki księcia pana a stryja królewskiego, zdumiewał się, że wystarczało mu ubogie otoczenie dość pośledniej służby, i — wysnuwał stąd przeróżne domysły, urabiając koło osoby książęcej niebywałą legendę. Księżna zaś Łucja Teresa oraz wychowawczyni Gizelli, hrabina Marta, były tak zgorszone udziałem młodziutkiej księżniczki w zgoła dziwacznych upodobaniach jej ojca, że postanowiły ukryć Gizellę w jakim odludnym klasztorze, a ukazać ją światu dopiero wtedy, gdy jej wiek na to pozwoli.
Gizellę dręczyły te straszliwe zamiary jej matki i pań, otaczających księżnę, więc zdawała się tylko na opiekę ojca i, miłując go bezgranicznie, zdradzała przed nim z tym większą ufnością wszystkie tajniki swego dziewczęcego serduszka i marzeń.
Gdy wśród majowych lśnień słońca budziły się pachnące rozkwity wiosenne, a za oknami pałacu w Passetoff jęły zawodzić swe serenady słowiki, Gizella wyczekiwała niecierpliwie chwili, w której Małgorzata przypadnie do niej i szepnie tajemniczo:
— Miłościwy książę pan i ojciec wyrusza w góry jutro, o świcie... musimy być gotowe...
Ten znak napawał ją taką radością, że chwytała Małgorzatę w ramiona i tańczyła z nią w kółko, śmiejąc się i wołając naprzemian:
— Jutro! Jutro w bór!
I tym razem wyruszyła z ojcem w góry, nie umiejąc pohamować w sobie wybuchów nagłej radości. Nieskrępowane uczucie upragnionej w ciągu długich miesięcy swobody, potem majestatyczny widok górskich łańcuchów w szaro-fjoletowym tumanie mgieł i odurzające tchnienie głębokich knieji rozpierało jej piersi niewysłowioną rozkoszą i szczęściem. Znalazłszy się wśród gąszczy leśnych sam a jedna, zdaleka od czuwających nad nią pań dworu książęcego, marzyła sobie, że jest maleńką boginką ze słyszanej kiedyś ballady. Lubiła stroić czoło w czerwone dzikie jagody i wybiegać nad urwiska, lub wdrapywać się na niedostępne turnie, by mieć pod stopami ociekające srebrem kaskady, a w wyżach ponad sobą bezmierną roztocz niebieską. Zawisając nieraz nad przepaścią ze wzniesionemi, jak do lotu ramionami, w rozsypanym rzęsiście aż do ziemi płaszczu ciemno-bronzowych swych włosów, była naprawdę, jak ta zaczarowana królewna, o której szeptała tyle bajek stara piastunka Hedwisia w długie zimowe wieczory. Samo obozowisko, złożone z kilku szarych namiotów, cieszyło ją tylko w dniu pierwszym wycieczki. W miarę zaś, jak opowiadania Gedeona i Dawida wyczerpywały się, a niebywałe ich przygody traciły na świeżości, uciekała w zarośla, w głąb lasu, ciesząc się, że będą jej poszukiwali długo, bardzo długo, aż znajdą gdzieś nad strumieniem, niby zbłąkane jagnię. Najczęściej jednak wymykała się wczesnym rankiem do pobliskiego jeziora. Wypluskawszy się w jego srebrnej toni, wychodziła na brzeg, nieświadoma swego czaru i bogactwa urody, by wśród traw i krzewów nadwodnych, wśród zapachów kwietnych i pustki odludnej być samotną lilją, wznoszącą się ku błękitom i słońcu. Lecz gdy z tajemniczych wnętrz leśnych jęły wypełzać mroki coraz chłodniejsze i szum boru wzmagał się od podmuchów górskich, przesiadywała długo przy ognisku zadumana, patrząc smętnemi oczami w omdlewające na wietrze płomienie, jak gdyby żarzyły się tam sny jej młodziutkiej duszyczki, rozstrzelone w tysiącach drobniutkich iskierek. Nazajutrz była znowu pogodna, roześmiana i znowu upływał jej dzień na radosnem współżyciu z naturą.
Kiedyś wydało się Gizelli, że w pobliżu namiotów przebywa jakiś człowiek samotny, może zabłąkany w puszczy, a może wiodący tu żywot odludny, pustelniczy. W górach śmignął przed nią cień żywy ludzki, a nad jeziorem zauważyła świeżo zerwane przez kogoś kwiaty liiji wodnych. Wczoraj zaś, gdy przystanęła nad ulubionym strumieniem leśnym, do stóp jej nadpłynęły z daleka dwa złote zerwane nenufary. Zwierzyła się z tem przed ojcem, lecz książę uśmiechnął się tylko mówiąc, że poezję puszczy wzbogacił jakiś samotnik poezją niewinnej igraszki.
Pewnego popołudnia książę wybrał się z Gizellą na dalszą wycieczkę w góry. Oczarowani widokami piętrzących się przed nimi szczytów, przechodzili z przełęczy na przełęcz, wdrapywali się krętemi drogami na coraz bardziej urwiste wyżyny. Wyzyskiwali każdą chwilę, w której dziewiczość natury objawiała im niepospolite cuda, i rychło zapomnieli o upływającym szybko czasie, nie troszcząc się zupełnie o powrotną drogę do obozowiska.
Tymczasem złota pierś słońca pochylała się nad majaczącymi w oddali górskimi zrębami, osuwała się niżej, coraz niżej, musnęła pełnią swą harde czoło jakiegoś wirchu i wreszcie zapłonęła purpurą zmysłowej rozkoszy. Zaczęło się na wyżach i w przestworzach misterjum zachodu. Wyniosłe szczyty i zbocza oblał ogień szkarłatny i złoty, pojedyńcze czuby gór wyrosły nagle, jak różyce świetliste, z kamienistych nagich zrębów wysunęły się miljony pereł i rubinów, a niżej, w żlebach, w przepastnych kotlinach, w urwiskach, na przełęczach jęły rozsuwać się gęste ciemno-fjoletowe pasma cieni, jak widma. Zda się, odwiecznie surowa górska przyroda zadrgała życiem niesamowitem, każda drzewina leśna, każdy złom skalny tworzył baśń kolorową, a każdy szmer nieuchwytny porywającą pieśń weselną. Ale wnet pożar słoneczny omdlał i zgasł za jakimś górskim kolosem, ostatnie blaski odchodzącego dnia stały się beznadziejne, nikłe, jak tuman świetlisty, rozproszony gwałtownie przez wicher. Zewsząd nadpłynęły nieprzejrzane czarne mroki, pokrywając wszystko dokoła poszarpanemi płachtami nocy. Z pod ziemi, z mokrych rozpadlin i jeziorzysk powiał chłód przykry, przejmujący, w dole zaś, dokąd jeszcze oko mogło sięgnąć, przewalały się z miejsca na miejsce kudłate widma oparów i pełznąc coraz wyżej, ku turniom, czepiały się samotnie sterczących limb. Wśród zapadłego szybko wieczoru cisza uczyniła się tak głęboka, że z łatwością można było usłyszeć daleko łopot orlich skrzydeł, odzywający się gdzieś na przełęczy głos świstaka i bulgotanie spadających w doliny strumieni.
Z niemego zapatrzenia ocknęła się pierwsza Gizella.
— Ojczulku — przemówiła cichutko — już noc, wszystko zagasło, wracajmy.
Książę stał wsparty na olbrzymim głazie i patrzał przed siebie milczący, nieruchomy, oczami porywającego mu duszę zachwytu. Gizella ponowiła swą prośbę, biorąc go za rękę:
— Ojczuśku, dłużej tu stać nie możemy. Zaczyna mi być zimno. Wracajmy. A i ty nie jesteś odpowiednio ubrany.
Książę poruszył się i spojrzał na Gizellę z bladym uśmiechem:
— Wiesz, Zili, doprawdy nie spostrzegłem, jak zapadły ciemności. Taki cudowny był widok i tyle myśli obudził we mnie, że zdało mi się, iż jestem wplątany w jakieś czarodziejskie widzenie, w nich poznaje się ogrom wszechświata i nicość samego siebie... W racajmy, Zili.
Zeszli w dół i zaczęli wybierać powrotną drogę, przeskakując rozpadliny i omijając z trudem porozrzucane bezładnie głazy. Nagle Gizella przystanęła i wskazała ręką przed siebie.
— Patrz, ojczulku! Za tym upłazem błyszczą czerwone światełka. To chaty góralskie. Wiesz, mam pomysł: pójdźmy tam i przenocujmy u kogo. Wszak już nieraz zdarzało nam się nocować u wieśniaków.
— Tak, ale nie wiem, jacy tu są ludzie...
— Ach, ojczulku! — prosiła Gizella. — Zapewniam cię, że mieszkają, tam ludzie dobrzy, prości, a przecie w wędrówkach naszych niejednokrotnie poznaliśmy przyjazne serca wieśniaków. Daruj mi, że dziś tak nalegam, ale zechciej pójść ze mną do tej osady.
Książę zastanowił się chwilę, poczem skinął głową i rzekł:
— Więc dobrze, idźmy tam, lecz niechciałbym, abyśmy zostali poznani, to już nie nasza okolica.
Gizella klasnęła w rączki i ucieszona pobiegła naprzód, wybierając ze zwinnością górskiej kozicy drogę, wiodącą wprost do światełek. W pewnej chwili wydało jej się, że przemknął przed nią, i wysmukły cień człowieka i zniknął na zakręcie. Książę szedł za nią przyśpieszonym krokiem i co chwila ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem osunięcia się w przepaść. Wreszcie zeszli ze stromych poszarpanych zboczy, przebiegli jedną i drugą przełęcz i dotarli do jakiejś drogi szerokiej, gościnnej. Wkrótce znaleźli się wśród szeregu drzew i kilku chat góralskich. W jednej z nch rzęsiście jarzyły się okna i widocznem było, iż jest tam gwarno, bo właśnie wszedł ktoś szybko do środka, a przez otwarte drzwi buchnęły głosy ludzkie, zmieszane bezładnie ze śpiewką. Ze stojących pod gankiem wózków z wyprzężonymi końmi książę Maksymil odgadł, że jest to zwykła oberża, jakie czuwają na podróżnych przy wszystkich traktach. Zawahał się, czy wejść, ale Gizella stała już na ganku i szepnęła, pociągając ojca za sobą:
— To nic, że to oberża, pozwól, ojczulku, nikt nas tu nie pozna, ogrzejmy się trochę, a jeżeli będzie źle, pójdziemy dalej.
Książę i tym razem uległ prośbie córki, ale zauważył ostrzegająco:
— Zili, pamiętajmy, że tych ludzi zbyt często ponosi żywiołowość natury, zwłaszcza w oberży, gdzie łatwo o posiłek, ale i o nieprzystojną zaczepkę.
— Tę troskę zdaj na mnie, ojczulku — rzekła z pewnością siebie Gizella i śmiało otworzyła drzwi.
Weszli do izby i pozdrowili obecnych skinieniem głowy. Książę zapytał o gospodarza, a gdy ten się zjawił, zażądał posiłku. Usiedli za dużym, zbitym z dwuch desek stołem i jęli rozglądać się po obecnych. Oberżę zapełniała przeważnie urodziwa, strojna odświętnie młodzież góralska, gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć ubiór biedniejszy i twarz starczą, poradloną bruzdami. Izba była obszerna, umajona łańcuchami zieleni i widna od kilku płonących po rogach kaganków. Pod belkowanym pułapem unosiły się kłęby szaro-niebieskiego dymu.
Widok niezwykłych podróżnych o twarzach, uderzających urodą, widocznie stropił i zajął rozbawionych gości, bo zaniechali rozmów i, rozparłszy się za stołami, utkwili oczy w przybyszów ciekawi, kto zacz są i skąd przychodzą. Na chwilę w oberży zapanowała cisza, przerywana tylko ustawicznem pykaniem fajeczek i skwierczeniem kaganków. Ale trwało to krótko.
Gwar wkrótce ożywił się znowu, buchnęły śmiechy i piskliwe głosy dziewcząt, ten i ów z górali jął wołać wina. Przy którymś ze stołów odezwała się na nowo wesoła piosenka góralki i powtarzający za nią zwrotki chór głosów męskich.
Znalazłszy się w nieznanem dotychczas otoczeniu oberży, w izbie pełnej wrzawy i zapachu łoju, pomieszanego z wyziewam i wina i tytuniu, Gizella była oszołomiona. Zarazem jednak bawiła ją tak niezwykła przygoda, jak rozmowa księcia ojca za jednym stołem z prostakiem oberżystą, jak przebywanie pod jednym dachem z pijącymi wino góralami, jak widok ludnej i gwarnej izby, jak wreszcie to, że zjawiła się tu wśród nocy nieznana i zniknie stąd jutro o świcie, niepoznana przez nikogo. Czy istotnie niepoznana?...
W kącie izby stał wsparty na siekierce góralskiej młody dorodny chłopak o postawie smukłej, junackiej i oczach czarnych, jak toń leśnej rzeki, głębokich. Patrzał na Gizellę z bezsłownem uwielbieniem, z jakąś zapamiętałością, a kiedy zwracali się do niego ci i owi ze znajomków, nie słyszał pochłonięty zjawiskiem, zatopiony, zda się, w tęsknem rozmarzeniu. Wzrok miał tak uparty i przenikliwy, że księżniczka szybko zwróciła nań uwagę. Spojrzała mu bezwiednie w oczy, a on jakby zadrżał, przymknął powieki i poczerwieniał. Po chwili znowu podniósł oczy, lecz już nieśmiałe, spłoszone; usunął się trochę na bok, wsparty ramieniem o ścianę i tak pozostał, jak posąg zachwytu, zdziwienia i pogańskiego w swej prostocie nabożeństwa.
Tymczasem wesoła pieśń góralska porwała całą izbę w jakiś szalony takt, w wir, w ogień, w bujne, jak ta natura gór arwijskich, rozkołysanie. Gizelli wydało się, że to wicher halny jął wyprawiać harce w dolinach, w borach i na turniach, że to dudnią kaskady, spadające z urwiska na urwisko, że świat cały stał się grającym instrumentem i grzmi i wyrzuca z gorącej swej piersi melodję życia radosną i skoczną. W ciemno-szafirowych jej oczach przepięknych zadrgały blaski podniecenia, na policzki wystąpił rumieniec, usta rozchylił bezwiedny uśmiech dziecięcy. Ujrzała wiszącą na ścianie cytrę i poniosła ją fantazja. Chwyciła z żywością ulubiony przez siebie instrument.
Pieśń górali nagle umilkła, oczy wszystkich zwróciły się na Gizellę, przy stołach odezwały się szmery, izbę zaległa cisza. I wśród tej ciszy, wśród powszechnego skupienia Gizella zaczęła przebiegać paluszkami po strunach, wydobyła kilka nut mocnych, głębokich, rozsypała hojnie perlistą gamę dźwięków, wydobyła harmonję akordów i — zagrała. Z pod jej różowych rączek runęły miarowe, coraz szybsze, porywające tony i zagrzmiał taniec góralski ognisty, weselny, huczny. Powstał krzyk, wrzawa, izbę ogarnęło radosne podniecenie. Górale porozsuwali stoły, wyskoczyli w kilku na środek i ze wzniesionemi w górę siekierkami puścili się w taniec. Dziewczęta poszły za chłopcami roześmiane, ochocze, zalotne. Rozległy się tupoty nóg, pokrzykiwania, przyśpiewki, z podłogi uderzyły tumany kurzu, światło kaganków chwiało się, przygasając co chwila.
Gizella miała w twarzyczce promienność niezwykłą i rozradowanie, w oczach ogniki płoche, figlarne. Maksymil siedział opodal i na wymowny wzrok córki odpowiadał uśmiechem i pobłażliwem skinieniem głowy.
Burza tańca rosła, rozwalając zda się ściany oberży. Często z gromady barwnych gorsetów i serdaków wystrzelała nagle aż pod pułap śmigła sylwetka oszalałego w tańcu górala, a wówczas wybuchał okrzyk: Hej! ha! i znowu dudniła podłoga, rozlegały się śmiechy i śpiewki.
Gizella grała bez przerwy, rzucając na struny wytężone siły swych rączek. W pewnej chwili przypomniał się jej góral, który przedtem patrzył na nią oczami dziwnie natarczywemi. Podniosła wzrok w jego stronę i drgnęła. Stał nieruchomy, blady i jak przedtem ogarniał ją wzrokiem przejmującym. Miał w całej swej postaci wyraz niezwykłego oczarowania, czy osłupienia — przestraszał. Maksymil dojrzał go również i zaniepokojony jego widokiem szepnął do Gizelli:
— Ten chłopak, stojący tam, pod ścianą, poznał nas. Nie możemy przeciągać zabawy. Przestań Zili.
Gizella zaczęła zwalniać stopniowo melodję, ściszając, aż przerwała muzykę. Gdy taniec jakby zawisł w powietrzu, jeden z górali podskoczył do Gizelli i zaczął prosić:
— Panieneczko śliczniuśka, jeszcze trochę, jeszcze choć troszkę, tak a ognista muzyka! Hej!...
Odpowiedziała z uśmiechem, że czuje się już bardzo zmęczona, przytem jest późna pora a ją i ojca czeka jeszcze daleka podróż.
— Dziękujemy pięknie! — huknęło w całej oberży, i wraz jedni rzucili się do dzbanków z piwem, drudzy zaś zaczęli opuszczać izbę, płacąc gospodarzowi za gościnę. Przy jednym ze stołów zebrała się gromadka, radząc coś i szepcąc pomiędzy sobą. Gdy Gizella wstała i odwróciła się, ażeby napowrót powiesić instrument, z gromadki wyłonił się szybko stary góral, zbliżył się do niej i, wciskając jej ukradkiem w rękę mały srebrny pieniążek, powiedział przyjaźnie:
— Bóg zapłać, panienko! Pięknie graliście, choć szkoda, że tak krótko. No, ale zostańcie z Bogiem, bo i nam czas na spoczynek.
Niespodziewany wyraz wdzięczności ze strony tych prostaczków wydał się księżniczce tak uciesznym, że usta jej zadrgały śmiechem swawolnym ale cofnęła się zdumiona i przestraszona, lecz było za późno, w rączce tkwił wciśnięty pieniążek.
Tymczasem reszta gości rozproszyła się zupełnie. Za oknami rozległy się nawoływania, skrzyp wózków, rżenie koni, gotowych do odjazdu. Wkrótce i te odgłosy ucichły, a w oberży uczyniło się pusto i głucho. W tem drzwi skrzypnęły i do izby wrócił młody góral, którego dziwne zachowanie się niepokoiło książęcych gości. Góral usiadł w kącie za stołem i dopiero teraz zażądał wina. Maksymil jednocześnie zwrócił się do oberżysty o rychłe przygotowanie noclegu, a gdy ten wskazał sąsiednią świetlicę, jako najstosowniejszą, jego zdaniem, książę pociągnął go na stronę i zapytał szeptem, wskazując górala:
— Co to za człowiek?
— Góral, Patryk, ale on nie nasz. On z Rekwedów.
— Czy bywa tu często?
— Bywa i nie bywa, a dlaczego pytacie, panie?
— Ot, tak sobie, musi być biedny i cierpiący.
— Kto go tam wie! W ostatnich czasach z nikim się nie wdaje w rozmowy, a jak sobie podpije, to śpiewa żałosne piosneczki i znowu ucieka w góry, gdzieś podobno nad jezioro pod Srebrny Hełm. Co on tam ma, nie wiem. Ale coś go trapi mocno.
— Dziękuję wam i życzę dobrej nocy — rzekł książę i przeszedł z Gizellą do świetlicy.
Przez zamknięte drzwi oboje usłyszeli, jak Patryk uderzył pięścią w stół i zawołał jakimś niesamowitym, zduszonym głosem:
— Wina!
Gizella drgnęła i pobladła. Książę pogładził jej włosy i rzekł pieszczotliwie:
— Nie lękaj się, Zili, mój wędrowny grajku najsłodszy. I mnie się wydało, że ten chłopak poznał nas, ale przekonałem się teraz, że to istotnie jakiś człowiek biedny, może bardzo nieszczęśliwy.
— Jak mi go serdecznie żal — westchnęła Gizella i dodała: — Pragnęłabym przyjść z pomocy jego niedoli, ale cóż ja mu poradzę w tej chwili...
Nagle wysunęła się z ramion ojca, i ukazując mu srebrny pieniążek w paluszkach, rozbawiona, zawołała wesoło a rzewnie:
— Patrz, ojczulku, ci dobrzy ludzie nieświadomie wzbogacili mnie tak prostaczym a zabawnym dla nas darem. Pragnę i ja pomóc temu nieszczęśliwemu góralowi. Ale jak?... Wszak nie pieniędzmi...
— Tak, dziecinko droga — westchnął książę ze smutkiem — nie zawsze nieszczęście można rozjaśnić blaskiem pieniędzy, nie zawsze biedny człowiek uśmiechnie się na widok jałmużny. Częstokroć ból jest mocniejszy od wszystkich potęg świata, a mrocznej otchłani duszy nie zapełni bogactwo wszystkich ziem i krajów.
Gizella pochyliła główkę w zamyśleniu i przykucnęła na łóżeczku. Świetlicę zaległa cisza, pełna niedopowiedzianych wyrazów i utajonych westchnień. Zawieszony w rogu kaganek zaskwierczał przykro, przejmująco, drobne jego światełko zaczęło mdleć w ostatnich wysiłkach aż wreszcie zgasło zupełnie.
Gdy księżniczka podniosła oczy, izba była zalana srebrną powodzią księżycowego światła. Promienne smugi, jak nieuchwytne nici pajęcze, płynęły z wysoka, z nad gór, łamały się w oknach świetlicy, drżały chwiejne, rozkołysane, układały się na podłodze w brylantowe szlaki, unosiły się wyżej, coraz wyżej i, dotykając sprzętów, malowały na ścianach fantastyczne arabeski. Gizellą owładnęło uczucie niewysłowionej rozkoszy. Bezwiednie rozchyliła usteczka, wchłaniając w siebie te blaski, i jęła prężyć ramiona, bo wydało się jej, że w tem czarodziejskiem lśnieniu jest uskrzydlonym duchem-aniołem i płynie gdzieś, w zaświaty, w krainę wizji i szczęścia.
Z krótkiej chwili zachwytu i rozmarzenia zbudził ją przyciszony głos ojca:
— Zili, ty nie śpisz, a wszak jutro o świcie wyruszamy stąd.
— Ach, ojczulku, gdybyś wiedział, ile mi teraz myśli przyszło do głowy!
— Powiedz, słucham cię chętnie.
— Właściwie to nie były myśli, lecz jakieś obrazy, czy ja wiem zresztą, co takiego! Marzyłam sobie, że unoszą mnie te potoki świetliste daleko, daleko, a ja płynę, jak duch i świecę w przestrzeniach brylantową, koroną u czoła i sieję na ludzi biednych dobro, szczęście i piękno... Prawda, że wszystko to jest bardzo dziwne!
— Może odgadłaś przeznaczenie swoje dziecino. Ludziom często objawia się przyszłość. Jesteś księżniczką starego królewskiego rodu Wittelsghetów, a król Arwji, Luisel II, jest twoim stryjecznym bratem. Czeka cię niewątpliwie świetlana przyszłość... Może kiedyś...
Nie dokończył, gdy Gizella zerwała się z łóżka w radosnym jakimś porywie i klasnąwszy w rączki, zawołała:
— Jesteśmy wszak na pograniczu cesarstwa sustjańskiego. Gdyby cesarz Sustji Ottokar widział, albo choć przeczuł, że rozmawiamy sobie z ojczulkiem w jakiejś przydrożnej oberży, to dopieroby się zdumiał! A może nawet przyszedłby tutaj... — dodała w zamyśleniu.
Książę zaśmiał się szczerze i rzekł:
— Wiesz, Zili, że takie niebywałe pomysły wycieczek może mieć tylko książę Maksymil, jego ukochane, kapryśne dziecko, księżniczka Gizella, no i król Arwji Luisel, którego w Nomechji nazywają obłąkanym. Ale śpij już, dziecino, bo czas naprawdę upływa.
Gizella podeszła do ojca, ucałowała go i wróciła na swoje łóżeczko milcząca, zamyślona. Po chwili odezwała się:
— Cesarz Ottokar... chociaż go nie znam, ale przeczuwam, musi być bardzo mądry, wielki i... kochany...
Ostatnie słowo utonęło w głębokiej ciszy świetlicy, jakgdyby rozpłynęło się w srebrno-seledynowem świetle księżyca.
Nagle w sąsiedniej izbie, tuż pode drzwiami, jęknęły struny cytry. Zadrgało kilka tonów przepojonych tęsknotą i żałością, odezwały się inne dźwięki, pełne skargi i łkania, zawarczał ton zgrzytliwy, pęknięty i naraz wszystkie struny przemówiły pieśnią bolesną, wydzierającą się rozpacznemi głosami z najkrwawszych tajników serca.
To Patryk grał...