Читать книгу Żyj i pozwól żyć - Hendrik Groen - Страница 7

1

Оглавление

– Robię w papierze toaletowym.

Tak brzmi moja mało dowcipna odpowiedź, jakiej od dwudziestu trzech lat udzielam na pytanie, co robię zawodowo. Tak długo bowiem pracuję w hurcie środków czystości i papieru toaletowego. Trzydzieści sześć godzin tygodniowo. Od poniedziałku do czwartku włącznie od 8.00 do 17.45 z czterdziestopięciominutową przerwą w południe. Z tego dwadzieścia minut poświęcam na zjedzenie kanapek i jabłka, a potem robię sobie dwudziestominutową przechadzkę po terenach przemysłowych w Breukelen. W połowie drogi stawiam sam sobie w charakterze deseru krokieta cielęcego w Fryta od Pieta. Sam Piet od lat już nie żyje. W pewien pechowy dzień dostał ataku serca i padł twarzą w witrynę, między sałatki jarzynowe i krokiety. Jedynym obecnym wtedy klientem był akurat polski kierowca tira. Natychmiast zadzwonił pod 112, ale nie znał ani słowa po niderlandzku, a dyspozytorka nie mówiła po polsku. Czyli nie za dobrze się złożyło. Kiedy karetka przyjechała w końcu po trzydziestu pięciu minutach, nic już nie można było dla Pieta zrobić. Firmę przejęła jego żona Trees. Szkoda, że nie miała na imię Jeta. „Krokiety od Jety” byłyby jak dla mnie całkiem przyjemną alternatywą. Bo szczerze mówiąc, trochę mi przeszkadza, że na dachu wciąż jeszcze widnieje wielka tablica z napisem Fryta od Pieta. Trees powiada, że to w hołdzie dla męża. Słowo „hołd” nie bardzo do niej pasuje. Oczywiście do Pieta też nie.

Pięć minut przed zakończeniem przerwy na lancz siedzę z powrotem przy biurku i przeglądam maile pod kątem nowych zamówień.

Przy biurku naprzeciwko pracuje Berend, który mówi o sobie, że jest w firmie finansistą. Wysyła rachunki. Parę metrów dalej siedzi Marieke, sekretarka dyrektora. Sam dyrektor, pan Hertog, ma własny gabinet z biurkiem z drewna orzechowego. Kiedy przychodzą z wizytą nowi klienci, przejeżdża dłonią po biurku i mówi:

– Ładne, co? Prawdziwe drewno orzechowe.

Było to kiedyś biurko jego ojca, pana Hertoga seniora, który zjawia się jeszcze w firmie raz w tygodniu, żeby ostentacyjnie patrzeć w swojego iPhone’a, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, niby mam już osiemdziesiątkę, a jednak idę z duchem czasu”.

W piątek mam wolne. Chodzę wtedy na golfa z trójką najlepszych kumpli.

2

Nazywam się Arthur Ophof. Od dwudziestu czterech lat mieszkam w Purmerend, w skromnym szeregowcu z lat osiemdziesiątych. Dom został zbudowany w czasach, kiedy bardzo modne były podwórka z zakazem parkowania samochodów.

Moja żona Afra była wtedy zachwycona.

– Za parę lat dzieciaki będą mogły bezpiecznie bawić się na dworze – mówiła.

Tylko że z dzieci nic nie wyszło. Przez całe lata na próżno robiliśmy, co w naszej mocy.

– Nasze pożycie seksualne jest nacechowane pewnym napięciem – powiedziała u terapeuty.

Już same te dwa słowa sprawiły, że stałem się impotentem. Afra jest jedyną znaną mi osobą, która mówi o „pożyciu seksualnym”. W dodatku musieliśmy potem robić wszystko według kalendarzyka i termometru.

– Tak właściwie, coś takiego raczej zabija pożycie seksualne – zwróciłem się do terapeuty.

Mojej żonie opadła szczęka.

Terapeuta pokiwał w zamyśleniu głową. To kiwanie głową było jego najcenniejszym wkładem w nasze sesje. Obliczyłem kiedyś, ile przychodzi mi płacić za jedno takie kiwnięcie, i nie byłem specjalnie zadowolony.

Po paru latach męczarni badanie pokazało, że coś jest nie tak z jajeczkami Afry i że nie może mieć dzieci.

Tym samym główny powód, żeby mieszkać w miarę tanio w Purmerend i mieć wolne od samochodów podwórko pod oknem, przestał mieć znaczenie. Zaproponowałem parę razy, żebyśmy się przeprowadzili do Breukelen, gdzie też mają ładne szeregowce, a ja miałbym co najmniej godzinę bliżej do pracy, ale Afra nie była zachwycona.

– Kiedy ja się już tak przywiązałam do Purmerend, skarbie – mówiła.

– Przywiązałam, przywiązałam! Co to znowu za słowo? Przecież ja nie mówię, że się przywiązałem do Breukelen – zaprotestowałem.

– I to jest właśnie powód, dla którego wcale nie musimy się tam przeprowadzać, tylko możemy dalej tutaj mieszkać.

Sam sobie strzeliłem w stopę. Odpuściłem i już dwudziesty trzeci rok cztery razy w tygodniu jeżdżę rano z Purmerend do Breukelen, a wieczorem z Breukelen do Purmerend.

3

Ogólnie rzecz biorąc, to nie mam zbyt wielu prawdziwych kumpli. W zasadzie tylko trzech: Stijna, Joosta i Woutera. Znam ich od szkoły średniej. Dzieliliśmy ze sobą dobre i złe, a czasem też dziewczynę.

Przez ostatnie lata dzielimy głównie piątki. Wtedy idziemy od czasu do czasu na golfa. W zeszłym tygodniu Stijn skonstatował, że są to zawsze „wyjątkowo przyjemne piątki”.

– Niespecjalnie podniecające określenie, kolego – stwierdził Joost.

Stijn, nauczyciel niemieckiego w liceum, nadal, tak jak to było dawniej, jest najgrzeczniejszym chłopcem w swojej klasie. Jest tak bardziej na doczepkę w tym naszym golfowym towarzystwie. Tolerujemy go, bo jakoś tak był od zawsze. Bardziej przyjaciel z przyzwyczajenia niż z przekonania.

Różnica między nim a Joostem, który w ogóle nie jest grzeczny, wydaje się ogromna. Joost jest adwokatem i ma rozliczną klientelę składającą się z oszustów, defraudantów i przestępców w białych kołnierzykach. Doskonale pasuje do swoich klientów i z pewnością nie poprzestał na pierwszym kłamstewku.

– W zasadzie jesteście jedynymi osobami, którym mówię prawdę – przyznał ostatnio. – Przynajmniej przeważnie. Zawodowo zajmuję się przecież głównie tym, jak naciągnąć prawdę, a jeśli to się nie udaje, staram się nie oddalać za bardzo od prawdy.

– A w stosunku do żony? – spytał Stijn.

– O, tutaj jestem absolutnie szczery i prawdomówny – odpowiedział Joost, puszczając do nas oko.

Stijn spojrzał na niego lekko podejrzliwie.

– Taaa, akurat!

Joost to kombinator, któremu nieraz udało się przez to narobić sobie kłopotów, ale niemal zawsze udaje mu się z nich wyjść obronną ręką.

Wouter, mój trzeci przyjaciel, też nie jest idealny, ale u niego zawsze wszystko jest uczciwie. Ma firmę, która zajmuje się jakimiś rzeczami związanymi z informatyką. Kiedyś – wcześniej – próbowałem zrozumieć, co dokładnie robi, ale zbył moje pytanie, mówiąc, że „coś z programowaniem, i tak tego nie skumasz”, i istnieje duże prawdopodobieństwo, że miał rację. Wouter ma piękną żonę, piękny dom i piękny samochód, w takiej właśnie kolejności, jeśli idzie o ważność, i zawsze wygląda nienagannie w swoich drogich garniturach szytych na miarę. Co ważne, jako nieodzowny warunek jego sposobu życia: ma pieniądze. Ile dokładnie – na ten temat się nie wypowiada.

– Powiedzmy: wystarczająco – brzmi jego odpowiedź, gdy ktoś go o to pyta.

A ja? Zawsze chciałem prowadzić ekscytujące życie na wysokiej stopie, ale z tych czy innych powodów nic z tego nie wyszło na tym moim osiedlu z ograniczonym ruchem samochodów w Purmerend i w hurtowni papieru toaletowego w Breukelen.

– Moim zdaniem jesteś po prostu za leniwy na emocjonujące życie – stwierdził tydzień temu Joost. – Albo za tchórzliwy. Albo jedno i drugie.

Miałem wielką ochotę zaprotestować, ale nic sensownego nie przyszło mi do głowy tak na poczekaniu. Nawet kiedy rozmyślałem nad tym przez parę dni, też nie mogłem nic wymyślić. Rzeczywiście jestem dość leniwy. I może nie tchórzliwy, ale jednak co najmniej bardzo ostrożny. Trochę mnie to gryzie.

4

„O zmarłych tylko dobrze albo wcale”, mówi się często, moim zdaniem z pewną dozą przesady. W krótkim czasie jeden po drugim umarli Johan Cruijff, David Bowie, Prince i Mohammed Ali, co czterokrotnie doprowadziło do czegoś w rodzaju ogłoszenia nowych świętych. Uważnie się temu przyglądałem, ale nie udało mi się odkryć niemal żadnego słowa krytyki w nieskończonym szeregu artykułów gazetowych i programów telewizyjnych poświęconych tym zmarłym znakomitościom. Za to za każdym razem pojawiały się tabuny samozwańczych przyjaciół, kadzących zmarłemu i opowiadających, jak to blisko byli za życia ze swoimi bohaterami.

Nie ma nikogo, kto by powiedział, że Cruijff, poza tym, że był fantastycznym piłkarzem, był jeszcze apodyktycznym i zarozumiałym facetem. Albo że Ali był przede wszystkim głupi, że o wiele za długo boksował, przez co nabawił się parkinsona, a wszystko tylko dla kasy. Lepiej by zrobił, zachowując trochę z tych swoich przechwałek z najlepszych czasów na później, kiedy już przejdzie na rentę. Tymczasem wtedy nie umiał już nawet sklecić trzymającego się kupy zdania. Jakaś niewielka rysa na szlachetnym wizerunku Bowiego i Prince’a też pewnie by nie zaszkodziła.

Cruijffa często przyrównuje się do Boga, ale moim zdaniem takie porównania idą trochę za daleko. Znaczy: Bóg jest dobry, nie powiem, ale to jednak nie to samo co Cruijff.

Strasznie mnie ten wpis na Twitterze rozbawił.

Rzadko kiedy jestem smutny czy zaszokowany, kiedy umrze jakiś sławny obywatel tego świata, i raczej nie wybrałbym się, żeby położyć gdzieś kwiatki albo zapalić świeczkę.

Żyj i pozwól żyć

Подняться наверх