Читать книгу Grający las i inne nowele - Henryk Zbierzchowski - Страница 4
GRAJĄCY LAS.
ОглавлениеByło to przed wiekami, a może przed godziną, gdy rozbudzona fantazya, jak napięta cięciwa łuku poczęła wyrzucać złociste strzały-majaki, strzały miraże... Uderzył dzwon na odjazd w marzenie... dalej włóczęgo na słodkie przygody, na ucieszne igraszki... siedmiomilowe buty włóż, w rękę weź kij podróżny i w kaptur niewidzialny ustrój rozwichrzoną głowę...
Noc... ciemności zwał nieprzenikniony otacza moją izbę; zadrżały stropy, domek mój rusza w podróż... i płynie już w przestwór, niby łódź na falach ciemności. Jeszcze coś smutnego włóczy się za mną... ktoś płacze... nie to deszcz dzwoni o szyby, to monotonnym szmerem grają krople dżdżu w rynnach, to wiatr jęczy w kominie... wlecze się za mną ostatnie wspomnienie mojej smutnej ziemi... tak trudno zapomnieć, tak trudno... Wezmę ze sobą tę cząstkę melancholii, jak talizman ukryję ją pod sercem... niech śpi, niech się nie budzi, lecz niech będzie ze mną w złych i dobrych godzinach, w uciesznej podróży w krainę baśni, gdzie czeka mię tyle słodkich przygód, gdzie już uśmiecha się do mnie przez nieodgadniona zasłonę jakaś królewska twarz, w złocistych włosów wieńcu, gdzie dzwonią mi pancerze rycernych hufców, grają złociste lutnie od miodu słodsze romanzery i gdzie pacholę płowowłose, z duszą od cudów rozdzwonioną słucha dziwnego szumu ponurych, ciemnych borów... Czas mi już iść... księżyc, odwieczny awanturnik, do szyb mojego okna przylgnął srebrną twarzą... przez szpary mego domku przeświecają gwiazdy, jak świętojańskie owady... a nawet biały szlak drogi mlecznej opiera się swym początkiem o framugę okna, i leży ogromny nieskończony, na gwiazdach rozparty tak blisko, tak bliziutko, że ręką zda się mógłbym go dosięgnąć... Siedmiomilowe wkładam buty, stroję swą głowę rozwichrzoną w bajeczny kaptur niewidzialny... I dłonią niecierpliwą otwieram okno mojej izby... Hej! przedemną światy nieskończone, zawrotne, nieprzebyte drogi, przedemną dzwonią gwiazdy złote, bieleje cudnie droga mleczna i pachnie zda się nieskończoność...
Wyciągam dłonie roztęsknione i w przestwór, co u stóp mych leży, rzucam się głową na dół... w gwiazdy...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Szumi odwieczny bór... a dziwny to szum. Nikt nie zna jego mowy, nikt nie zgadnie, co za moc porusza to nieskończone morze drzew, wrosłych czarną ścianą w pogodny, rozciągnięty aż gdzieś na krańce świata firmament niebieski...
Wiatr usnął, na niebie nie zoczysz ani jednej chmurki, gwiazdy wykwitają w przestworzu, jak kwiaty na łące... A bór gra... Majestatyczny to dziwny szum... Rozpoczął się on gdzieś w najtajniejszych głębiach i szerzy się aż na krańce lasu... Rozkołysały się nieruchome konary, drgnęły listki zbudzone ze snu, zaskrzypiały gałęzie, poruszyły się leniwo czuby odwiecznych drzew i uderzają lekko o siebie... Jedne drzewa podają drugim ton... wątła osika drży listeczkami niby przelękniona, brzozy szemrzą sypkim, szklannym jękiem, drgnął stary dąb i zaskrzypiał suchemi konarami, grają rozlewnie buki i sosny i cały ten stugłosy chór niesie się w dal, przelewa się po rozkołysanych szczytach, wzmaga się tysiącem ech, szmerów i łkań i przepada gdzieś w ciemnej dali... Gotfryd, młode pachole, syn węglarza, którego kuźnia ukryta w głębi boru, dzień cały wyrzuca ku niebu kłęby brunatnego dymu, błądzi o takiej chwili w niedostępnych, nikomu nieznanych ostępach leśnych i słucha tajemniczego szumu drzew... Tyle lat spędził w gąszczy lasu, już od kolebki szumiał mu bór ten, w którym zamykał się cały świat jego marzeń i tęsknota młodego, junaczego życia... Gotfryd zna las ten, jak nikt z ludzi żyjących, dotknięciem czułych, miłujących dłoni poznaje każde drzewo, zwiedził w swoich wędrówkach dzikie ostępy i zapadliska leśne, gdzie dotąd nie spoczęła ludzka stopa... Więc chłonie duszą szum rozkołysanych drzew i rozumie tę dziwną, jedyną, niczemu niepodobną modlitwę lasu w pogodną noc letnią, tak jak zrozumiał już wiele przedziwnych rzeczy z tajemniczego, nikomu nieznanego życia gęstwi leśnej.
Lecz w słowa by tego zamknąć nie potrafił, tylko uśmiecha się urocznie albo popada w jakieś długie, skupione zamyślenie. Wówczas wzrok jego wytężony przenika słodkie, radości pełne tajemnice i sięga rzeczy niedostępnych ludziom... Zresztą Gotfryd już dawno zapomniał mowy ludzkiej... a może nawet nie miał czasu się jej wyuczyć... Las ten niezmierzony, bez końca i bez początku, był od najmłodszych lat jego jedynym przyjacielem i jego piastunką... znał za to mowę drzew, boru, traw i kwiatów, porozumiewał się z lasem miłującem dotknięciem konarów, albo śpiewnem bezsłownem nawoływaniem, na które odpowiadały mu ze wszystkich stron cudaczne echa, modlił się wraz z nim w godzinie przedwieczornej albo witał wraz z jego radosnym szumem wstające słońce. To też bór odkrywał mu wszystkie swe cuda, uroczne zabawy, tajemne dziwowiska, o których się nie śniło ludziom. Nieraz, przykucnięty do ziemi, na miękkim kobiercu mchów, zaczajał się za drzewnym wykrotem i czekał z bijącem sercem tej chwili, kiedy nad drzewne czuby wypływał miesiąc i srebrno-zielonem światłem przenikał aż do dna mroczną gąszcz leśną... Rozpoczynały się wówczas tajemne obrzędy i dziwowiska. Widział ze swej kryjówki, jak poważne muchomory, rosnące w cieniu dębu, ruszały się z miejsca i biorąc się za ręce rozpoczynały ucieszny taniec na srebrnych mchach, widział jak małe sylfy o skrzydłach jętki pływały na zwiędłym liściu po cichej wodzie małej bajurki leśnej albo dosiadały niby wierzchowców koników polnych, patrzał rozszerzonemi od tylu cudów źrenicami, jak w kielichu lilii wodnej, prześwietlonej miesiącem, królowa elfów przemywała srebrną rosą zaspane ze snu oczęta, a potem zeskakiwała lekko na murawę, listkiem paproci czesała złociste włosy, i z białej pajęczyny, włóczącej się po ziemi, wiła delikatne nici i przędła dla siebie drobną, leciuchną koszulkę...
W wędrówkach swoich spotykał legowiska dzikich zwierząt, lecz żadne stworzenie nie tknęło go, mieszkańca puszczy. I płynęły tak dnie za dniami, co dzień rano po jednej stronie boru podnosiło się słońce, stroiło las tysiącami blasków i zapadało po drugiej stronie krwawemi łunami. Czasem ciszę leśną przerwał donośny głos rogów myśliwskich... las cały rozbrzmiewał okrzykami, w zapadłych ostępach rozlegał się trzask gałęzi, ujadanie psów niosło się echami wśród drzew. Często przelatywał wówczas przed zasłuchanym w te gwary Gotfrydem, zwierz, spłoszony z kryjówki, i biegł na oślep z źrenicami błyszczącemi od lęku w niedostępne strony boru...
To polowała przecudna Elza, wdowa po rycerzu zbójniku, której zamek wyniosłemi wierzami wystrzelał ponad najwyższe drzew wierzchołki. Gotfryd raz tylko ją widział, lecz twarzy jej nie mógł dostrzec za spuszczoną przyłbicą. A było to tak... pewnego dnia zabłąkał się w swych wędrówkach w okolice zamku... Traktem leśnym, prawie tuż pod jego groźnymi murami, wlokła się właśnie powoli karawana kupiecka. Po mokrej ziemi skrzypiały olbrzymie koła wozów, wyładowanych towarami, konwój uzbrojonych jeźdźców otwierał i zamykał pochód. Gotfryd siedział wśród gęstych gałęzi drzewa i widział jak na dłoni cały ten malowniczy obraz. W tej chwili na wieży zamku rozległ się głos rogu, zaskrzypiały łańcuchy, opadł z hukiem most zwodzony i przez bramę wypadła konna, rycerna gromada pachołków, uzbrojonych w dzidy, oszczepy i miecze. Na czele hufcu, wprost na Gotfryda, na białym rumaku pędziła kobieta-rycerz, w błyszczącej zbroi, z twarzą okrytą przyłbicą, z pod której wymykały się rozrzucone na wietrze pasma złocistych włosów. Na puklerzu i hełmie paliło się południowe słonce z taką mocą, że wyglądała jak zjawisko, jak błyskawica...
Wpadli jak grom na karawanę, zmietli ją siłą rozpędu, rozległ się głuchy szczęk mieczów o zbroice, wołanie o ratunek, jęki umierających... kilka trupów, broczących krwią zaścieliło leśną murawę... A potem wciągnięto wozy za mury zamku, podniósł się most zwodzony i głucha cisza zaległa znów leśne uroczyska... Wszystko to trwało tak krótko, że Gotfryd przez długi czas był pewnym, czy to sen czy jawa. Dopiero gdy zeskoczył z drzewa i potrącił nogą o ciepłe jeszcze zwłoki, zrozumiał wszystko i uciekł gnany lękiem w głąb boru. Lecz obraz rycerza-kobiety, ze złocistemi włosami pod hełmem, utkwił mu w duszy głęboko i wyrył jakąś serdeczną niezatartą bruzdę w sercu. Dopadł do swej kryjówki, rzucił się na mchy, objął ziemię rękami, przycisnął ją do swej piersi i jakieś nieznane dotąd uczucie zalało mu serce. W tej chwili w oczach uczuł dziwną wilgoć i łzy poczęły spadać gęsto na srebrny, delikatny mech leśny... zdziwił się niezmiernie, bo pierwszy raz zobaczył łzę... było to coś tak niezwykłego, że zerwał okiść mchu, na której łza błyszczała jak kropla rosy, i długo ze zdumieniem przypatrywał się jej tęczowym blaskom... Od tego czasu poczęły się z Gotfrydem dziać dziwne rzeczy... jakaś tęsknota gryzła mu serce... błądził po puszczy, skarżył się drzewom, trawom i kwiatom, w duszy czuł jakąś muzykę cudowną, dla której szukał uzewnętrznienia. I wtedy po raz pierwszy począł śpiewać... Z piersi jego wyrywały się jakieś tony długie, rzewne, przeciągłe, podobne do jęku wichru albo do ryku zwierząt w księżycowe noce, a las chłonął w siebie ten dziwny śpiew i szumiał, jakby zdziwiony i zaniepokojony tem, co się działo z Gotfrydem. A nawet snów nie miał spokojnych... ledwie przymknął powieki, ukołysany szmerem monotonnym lasu, rozpoczynały się majaki i wizye. Raz zdawało mu się, że tuż około jego głowy zeskakuje z traw jakiś gnom brodaty i szepcze mu do ucha dziwne i tajemne opowieści, od których ciało jego zaczyna płonąć jak węgiel, to znów przeciągały przed jego oczyma dziwaczne korowody kwiatów z ludzkiemi twarzami, a tuż nad uchem zawisał niewidzialny komar i uderzał w długi, monotonny ton, który przeszywał mu serce jak gładka stal, wreszcie zjawiała się słoneczna wizya rycerza-kobiety, z pożogą słoneczną na puklerzu i całym rozpędem kopyt końskich waliła wprost na jego piersi. Zrywał się wówczas, przecierał oczy i dopiero, gdy ujrzał tuż nad sobą złociste gwiazdy, zaplątane w gąszcz leśną, i usłyszał znany mu tak szum ukochanych drzew nad głową — uspokojony przymykał znów senne powieki.
Pewnego dnia Gotfryd zabłąkał się znowu w okolice zamku. Nieruchome, czerwone jego mury przeświecały jak rdzawa plama przez morze zieleni. Była cisza... .........................