Читать книгу Twierdza - Igor Janke - Страница 5
ОглавлениеTo teraz.
Zaczyna się walka
„Przepraszam bardzo, że cię budzę, ale chyba Ruscy wkroczyli do Warszawy” – tymi słowami Katarzyna Gabryel obudziła tuż po północy swoją koleżankę, która w piątek z 12 na 13 grudnia 1981 roku nocowała w starym domu państwa Gabryelów przy ulicy Krzyckiej we Wrocławiu. Chwilę wcześniej jej mąż Michał odebrał telefon. Minutę po północy zadzwonił znajomy: „Coś się dzieje złego, słuchałem radia i przestało działać. Telefony międzymiastowe są wyłączone. Chyba Ruscy wchodzą”. Telefony lokalne działały jeszcze przez kilka minut, potem również one zamilkły. Gabryel wyskoczył błyskawicznie z domu. Objechał kolegów, by ich ostrzec i dowiedzieć się, co się dzieje. Niedaleko jego domu znajdowały się koszary. Na ulicach stały już SKOT-y[2]. Trafił do domu Labudów, działaczy wrocławskiej Solidarności. Aleksandra, męża Barbary, już zabrali. Została sama z małym dzieckiem. Ją też chcieli aresztować, ale dziecko bardzo płakało i zrezygnowali. Gabryel przyszedł zaraz po wizycie milicji. Zabrał kobietę z dzieckiem do samochodu i odjechali. Chwilę potem milicja przyjechała drugi raz i otoczyła dom. Chcieli zatrzymać i Barbarę. Już jej tam nie było. Uratował ją Michał Gabryel – jedna z najbarwniejszych postaci późniejszej Solidarności Walczącej. Fizyk teoretyk, filozof, uwielbiający kpiny brodacz, który wspinał się na najtrudniejsze góry świata.
O trzeciej nad ranem był mróz. W innej części Wrocławia, przed jednym z bloków od dłuższego czasu rzęził silnik wysłużonego fiata 126p. Czterdziestoletnim, ciemnowłosym mężczyzną, który próbował uruchomić wychłodzony samochód, był Kornel Morawiecki. Akumulator słabł z każdą chwilą. W pewnym momencie silnik zamilkł na dobre. Tej nocy Morawiecki nie wrócił już siebie.
Godzinę później drzwi mieszkania Morawieckich w starej kamienicy przy ulicy Kilińskiego 25/7 wyleciały z hukiem z zawiasów. Dwie dziewczynki, chłopiec i ich matka obudzili się przerażeni. W ułamku sekundy do mieszkania wdarło się trzech zomowców i dwóch cywilów. „Kornel Morawiecki, aresztowany!” W małym mieszkaniu zrobił się nieprawdopodobny harmider. Esbecy szukali Morawieckiego pod łóżkiem, pod kołdrami, w szafach, wrzeszcząc przy tym z wściekłością. Dzieci płakały ze strachu. „Gdzie on jest?!”, „Gdzie jest ojciec?!” – pytali, zrywając kołdry z wystraszonych dzieci i świecąc im latarkami w oczy. „Zostawcie nas!” – krzyczała matka. „To pewnie teraz zacznie się walka” – pomyślał czternastoletni Mateusz, który nie próbował nawet udawać, że jest spokojny. Po wywróceniu mieszkania do góry nogami zomowsko-esbecka ekipa sobie poszła.
Po dziewiątej rano do jednego z wrocławskich mieszkań, do którego wcześniej dotarł Kornel Morawiecki, przyjechał Romuald Lazarowicz z żoną i ojcem. Zbigniew Lazarowicz był niegdyś dowódcą plutonu AK, brał udział w akcji „Burza”. Po 1945 roku ukrywał się, działał w szeregach „NIE” i Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Jego ojciec Adam, pseudonim „Klamra”, członek zarządu WiN, walczył wcześniej w konspiracji z hitlerowcami. 1 marca 1951 roku został zamordowany w mokotowskim więzieniu[3]. 13 grudnia 1981 roku nikt w tej rodzinie nie wątpił, że trzeba działać.
Lazarowiczowie skontaktowali się z Morawieckim i szybko nawiązali kontakty z innymi współpracownikami. Kornel rozdzielał zadania. Ktoś dostał polecenie, by dotrzeć do Instytutu Matematyki i wykraść maszynę do pisania z rosyjską czcionką. Jedną z osób, które znalazły się w tym w mieszkaniu, był student matematyki Rafał Dutkiewicz. Otrzymał zadanie skompletowania rozsianego po mieście sprzętu drukarskiego. Gdzie indziej był ukryty papier, gdzie indziej farba, powielacz, gdzie indziej białka. Trzeba było to wszystko zgromadzić w jednym miejscu.
Morawiecki działał jak w transie. Wszystkim kazał jeździć po mieście, zbierać informacje, sprawdzać, co się dzieje: kogo złapano, kto był na wolności. Gdzie jest sprzęt, gdzie ludzie? „Ty jedziesz do Zaracha, ty na Politechnikę” – wydawał polecenia. Ludzie wchodzili i wychodzili. Kornel siedział i zarządzał. Kilka dni wcześniej Władysław Frasyniuk pozwolił mu zabrać stary powielacz, bo Solidarność dostała właśnie nowe maszyny. Morawiecki od kilku miesięcy przekonywał kolegów, żeby chować sprzęt, konspirować, bo coś się wydarzy, może wejdą Rosjanie, może stanie się coś innego i trzeba być na to przygotowanym. Nikt go nie słuchał i nie przygotował się na to, co się stało. Poza nim samym. Dzięki swojej przezorności teraz miał ukryty, gotowy do działania sprzęt.
Zbigniew Lazarowicz pojechał sprawdzić, co się dzieje w siedzibie Zarządu Regionu. Chciał poszukać innych kolegów. Budynek, w którym mieściło się centrum dolnośląskiej Solidarności, ZOMO zaatakowało tego dnia dwukrotnie. Najpierw aresztowano działaczy, których zastano tam rano. Po kilku godzinach przyjechali znowu. Wtargnęli do środka i wściekli rozwalali pałami, co im wpadło w oczy. Zostawili po sobie zniszczony sprzęt i porozbijane meble. Porozrzucane papiery walały się po podłogach. Po drugiej wizycie brygad Milicji Obywatelskiej korytarze i pokoje wyglądały jak po przejściu tajfunu.
Lazarowicz senior dotarł do budynku Zarządu Regionu w czasie między zomowskimi nalotami. W zdemolowanych pomieszczeniach odnalazł dwie maszyny do pisania, które zabrał ze sobą. Uratowane w ostatniej chwili służyły do końca działalności podziemia. Na miejscu zastał też znajome małżeństwo – Wiesława i Joannę Moszczaków. Zawiózł ich do mieszkania. Potem dowoził tam kolejne osoby. Moszczakowie zostali konspiracyjnymi drukarzami. Mieli już doświadczenie – wcześniej drukowali „Biuletyn Dolnośląski”.
Kornel Morawiecki decydował, co robić. Wiadomo było, że coraz więcej osób jest na liście aresztowanych i internowanych.
– Musimy pokazać, że Solidarność żyje i działa – mówił.
– Jak? – pytali koledzy.
– Musimy od razu wydawać swoje gazety – odpowiedział Kornel. Mieli zacząć od „Z Dnia na Dzień”, pisma dolnośląskiej Solidarności.
– Od kiedy zaczynamy?
– Już! Na jutro musi być gotowy numer – zdecydował.
– Na jutro? Kornel, komuna wszystko obstawiła!
– Nie mamy wyjścia.
Romek od teraz jest szefem redakcji i naczelnym – brzmiała następna decyzja.
Romuald Lazarowicz już wcześniej pomagał Kornelowi przy wydawaniu miesięcznika „Biuletyn Dolnośląski”. Był jednym z redaktorów. Teraz, 13 grudnia 1981 roku o godzinie 16.00, dowiedział się, że do rana następnego dnia pismo ma być przygotowane, wydrukowane i rozkolportowane. Nie mieli nawet pół artykułu, gotowej redakcji ani maszyn. Na ulicach czołgi i dziesiątki patroli. Obstawione zakłady pracy. Wrocław stał się miastem okupowanym. A tu trzeba szybko stworzyć redakcję, drukarnię, napisać teksty, potem rozkolportować gazetę po całym mieście.
– Kornel, jesteś pewny, że to ja mam zrobić? – Lazarowicz był przerażony. Do tej pory był tylko redaktorem. Z minuty na minutę, w dramatycznych okolicznościach został naczelnym, i to redakcji o strategicznym znaczeniu. I jeszcze dostał zadanie, by wszystko zorganizować w kilka godzin w mieście, które zostało spacyfikowane przez wrogie siły.
– Dasz radę. Kto jak nie ty ma to zrobić? – odpowiedział spokojnie Morawiecki. Tej nocy Romek z kilkoma osobami wydał pierwsze w Polsce regularne pismo solidarnościowe w stanie wojennym.
Dutkiewicz zbierał po mieście sprzęt. Romuald pisał na kolanie teksty. Potem pojechał po powielacz. Do prowizorycznego centrum dowodzenia ciągle ktoś wchodził i wychodził, ale hałasu nie było. Mówiono szeptem i półgłosem, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
Morawiecki uznał, że najpierw trzeba skupić się na zbieraniu informacji i uruchomieniu druku gazet. Telefony nie działały. Ulice były pełne wojska i milicji. Ludzie przemykali przerażeni.
Redakcję „Z Dnia na Dzień” umieszczono u państwa Trąbskich w willi na Krzykach. Ktoś pojechał ich zapytać. Zgodzili się natychmiast. Maszyny do pisania przywiózł ojciec Lazarowicza z Zarządu Regionu. W garażu na Krzykach przezorny Kornel ukrył wcześniej powielacz.
Romek ściągnął przez łącznika znajomego taksówkarza i pojechał po ten niezwykle cenny wtedy sprzęt. Jechali piękną, półokrągłą, starą warszawą. Kierowca był dawnym AK-owcem z Warszawy. „Pierdolę tę komunę! Trzeba im dołożyć, panie Romku!” – całą drogę zagrzewał do boju świeżo upieczonego redaktora naczelnego. Na Krzykach błyskawicznie załadowali maszynę do bagażnika. „Szybko, szybko, nie ma czasu” – popędzał kierowcę Lazarowicz. Ale nie musiał tego robić. Kierowca, były konspirator wiedział, jak trzeba działać. Po chwili pędzili dostojną limuzyną do domu, w którym miała się mieścić redakcja. Zbliżała się godzina milicyjna. Romuald bał się głupiej wpadki. Naruszą godzinę milicyjną – wpadnie i on, i powielacz. Dotarli na miejsce kilka minut po ósmej, czyli po zarządzonej przez Jaruzelskiego godzinie milicyjnej.
Za druk odpowiadał Wiesław Moszczak. Jego żona Joanna przepisywała matryce. Teksty powstawały trochę z głowy, trochę z nasłuchu Wolnej Europy, a trochę na podstawie wieści od znajomych. Autorem wszystkich był Romek. Zaczął je pisać jeszcze w mieszkaniu, gdzie wszyscy się spotkali. Z uchem przyklejonym do radia zbierał okruchy informacji. Najważniejsze było, aby gazeta wyszła na czas. Treść była mniej istotna. Teksty miały wzywać ludzi do oporu i przekazywać podstawowe informacje. I pokazać, że Solidarność we Wrocławiu żyje.
Po kilku godzinach artykuły były gotowe i przepisane na matryce. Trzeba było wziąć się do drukowania. Maszyna już czekała gotowa. „Wiesiek, włącz powielacz, zobaczymy, jak chodzi” – zarządził Romuald. Usłyszeli syk i trzy dziwne ni to stuki, ni to uderzenia. Zrobiło się ciemno. W całym domu wyskoczyły korki. Poleciały przekleństwa. Zapewne powielacz spowodował spięcie. Nikt z nich nie znał się na tym, jak zbudowany jest powielacz, ale co było robić. Romek wziął się do rozkręcania maszyny. Nie trzeba było być fachowcem, żeby znaleźć przyczynę. Z kałamarza wyciekła farba i zalała niezabezpieczone przewody elektryczne. Szybko oczyścili kable. Uff, zadziałało. Można było drukować.
Przed północą w nocy 13 na 14 grudnia cały nakład był już wydrukowany. Dwa tysiące egzemplarzy na zadrukowanych po obu stronach kartkach formatu A4. Potem, przy kolejnych numerach, nakład systematycznie rósł – aż do czterdziestu tysięcy. Następnego dnia od rana do pracy przy kolportażu ruszyli harcerze. Mieli wrzucać gazetki do skrzynek na listy. „Tylko nie wrzucajcie ich nigdzie w okolicy. Musimy być bardzo ostrożni. Nie możemy wzbudzać żadnych podejrzeń” – takie dostali instrukcje. Harcerze kiwali z przejęciem głowami, ale z tego przejęcia nie wszystko zapamiętali. Już po kilku godzinach pan Ryszard Trąbski, żołnierz AK, znalazł w swojej skrzynce świeżo wydrukowany numer „Z Dnia na Dzień”.
Kolejny numer musiał ukazać się za dwa dni. Tempo było mordercze. Trzeba było utrzymać „przedwojenny”, szalony jak na warunki stanu wojennego, cykl wydawniczy. Taka była decyzja Kornela Morawieckiego.
Gazeta rozchodziła się bardzo szybko i spotykała się z bardzo szerokim oddźwiękiem. Trafiała głównie do skrzynek, ale była też rozklejana na głównych ulicach Wrocławia. Trzy dni później, na jednej z klatek schodowych w Kłodzku, naklejoną na ścianę gazetkę znalazł uczeń tamtejszego liceum, czternastoletni wówczas Jarek Krotliński. Zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Kilka lat później został szefem jednej ze struktur Solidarności Walczącej.
Po kilku dniach redakcję i drukarnię przeniesiono z willi państwa Trąbskich do domu architekta Tadeusza Świerczewskiego, który uczestniczył w powołaniu Regionalnego Komitetu Strajkowego Solidarności. Po kolejnym tygodniu uznano, że dom działacza RKS-u[4] jest jednak zbyt niebezpieczny. Sprzęt i ludzi przeniesiono więc do piwnicy willi przy ulicy Karłowicza. Willa była spora, ale panowało w niej piekielnie zimno. Góra domu stała pusta, tylko piwnicę dało się jako tako ogrzać. Łóżka zmontowano z elementów szafy. Położono na nich sienniki. Ubrania pełniły rolę pościeli. Stał tam też piec z kotłem do grzania wody, w którym jednak trudno było rozpalić. W jeden z pierwszych zimowych poranków kolega Romka usiłował w nim palić resztkami opału, które znalazł w piwnicy. Wlał do środka szklankę nafty, żeby się dobrze rozpaliło. Chwilę potem usłyszeli głośny huk. Przez dłuższą chwilę nic nie było widać. Mieli wrażenie, jakby na dom spadła bomba. To kocioł wyleciał w powietrze. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Tylko redaktorzy, drukarze i cały sprzęt zostali pokryci grubą warstwą sadzy.
Redaktorzy i drukarze nie wychodzili na zewnątrz przez wiele tygodni. Sto metrów dalej, w innej willi mieściła się druga część redakcji. Romek, Anna Morawiecka i osiemnastoletni Marcin Dworzański, który zgłosił się do pracy jeszcze w Zarządzie Regionu, po rynnach i płotach przeciągnęli kabel między tymi dwoma domami i zamontowali telefon. W obu willach pracowało jednocześnie po kilka osób, które dzięki temu mogły się ze sobą porozumiewać bezpośrednio i bezpiecznie. Czasem maszynistkom pracującym w jednym domu dyktowano przez telefon tekst z drugiego. Dzięki takiemu systemowi łączności można było ograniczyć ruch ludzi do minimum. Praca wrzała. Gdy już zapewniono stały rytm ukazywania się „Z Dnia na Dzień”, zaczęto rozbudowywać sieć drukarni. Szukano ludzi, którzy chcieliby włączyć się w pracę podziemia. Była to mordercza harówka w ciągłym stresie.
„Tym, co nas wtedy trzymało przy życiu, była niesamowicie ciężka praca – dzień i noc, z wyjątkiem paru godzin na nerwowy sen” – wspomina Dworzański.
Trudne momenty przyszły bardzo szybko. Po trzech dniach od zainstalowania się do ekipy „Z Dnia na Dzień” dotarły wieści z kopalni Wujek. Wiało grozą. Redaktorzy zbierali szczegółowe informacje o zabitych górnikach. Dla wielu z nich był to przełomowy moment. „Po Wujku byłem gotów nawet na śmierć” – wspomina Lazarowicz.
Kornelowi trzeba było znaleźć pierwsze mieszkanie, w którym będzie się ukrywał. Zgodzili się go przechować Zofia Maciejewska z mężem. „Jak trzeba, to trzeba” – odpowiedzieli bez wahania. U Maciejewskich mieszkał przez tydzień. Potem przeniósł się do kolejnego konspiracyjnego mieszkania.
Nawiązano kontakt z Władysławem Frasyniukiem, który też przypadkiem nie wpadł w ręce komunistów. Łącznikiem między nimi został Rafał Dutkiewicz. W pierwszych dniach stanu wojennego przekazał Kornelowi list, w którym Frasyniuk upoważniał Morawieckiego do wydawania oświadczeń i sygnowania ich nazwą Regionalny Komitet Strajkowy. Polecił mu pisać odezwy, zamieszczać je w „Z Dnia na Dzień” i podpisywać nazwiskami członków RKS-u.
We Wrocławiu sytuacja wyglądała coraz bardziej dramatycznie. Pacyfikowane były kolejne zakłady pracy. Te, które w pierwszych dniach stanu wojennego strajkowały, były obstawione dziesiątkami czołgów. Docierały informacje o kolejnych internowanych osobach. Morawiecki od początku był głęboko przekonany, że trzeba mobilizować społeczeństwo. Stawiać opór.
[2] Střední Kolový Obrněný Transportér OT-64 (czes.) – Średni Kołowy Opancerzony Transporter SKOT; pojazd produkowany na podstawie współpracy polsko-czechosłowackiej od lat 60. XX w.
[3] Adam Lazarowicz był zastępcą Łukasza Cieplińskiego, szefa głównej podziemnej organizacji „Wolność i Niezawisłość”, który również zamordowany został przez komunistów 1 marca 1951 r. Ta data została przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego wybrana dla upamiętnienia Żołnierzy Wyklętych. Po śmierci Lecha Kaczyńskiego decyzję tę podtrzymał prezydent Bronisław Komorowski.
[4] Regionalny Komitet Strajkowy NSZZ Solidarność Dolny Śląsk, utworzony 13 XII 1981 przez członków Zarządu Regionu „Solidarność” Dolny Śląsk.