Читать книгу Dziedzice Ziemi - Ildefonso Falcones - Страница 10

3

Оглавление

Hugo ruszył w stronę dzielnicy El Raval, którą otaczano nowym murem. Zrobił to bezwiednie. „Ukryj się – poradził mu szeptem Nawarczyk, podczas gdy człowiek ze straży wicehrabiego sprawdzał, czy rozkaz został wykonany. – Przynajmniej do czasu, aż Roger Puig wypłynie z królewską flotą”. Genueńczyk też chciał mu coś powiedzieć, ale nie pozwoliło mu na to wzruszenie; złożył tylko na jego policzku długi pocałunek, mocząc go łzami. Hugo wciąż czuł je na twarzy, choć może teraz to z jego oczu płynęły łzy.

Za stocznią, między Ramblą a nowym murem, którego budowę zlecił król Piotr, otwierało się El Raval, rozległa dzielnica Barcelony, zaludniana, w miarę jak wznoszono w niej budowle, które nie mieściły się już w obrębie miasta albo które nie powinny się w nim znajdować: klasztor Świętego Pawła Polnego, leprozorium Świętego Łazarza, wielki klasztor karmelitów z dwoma krużgankami, który dał nazwę ulicy Carme, szpital Coloma, od którego wzięła nazwę ulica Hospital, dom zakonny dominikanek, kolejny mały szpital – Vilar, domy zakonne Świętego Antoniego Opata, Montalegre, Nazareński… W Barcelonie było tyle domów zakonnych, kościołów i klasztorów, że Piotr Ceremonialny zakazał wznoszenia nowych ośrodków religijnych i rozbudowy już istniejących. Twierdził, że jeśli tak dalej pójdzie, w mieście zabraknie obywateli zdatnych do jego obrony i utrzymania.

Wokół wszystkich tych klasztorów i szpitali El Raval rosły skupiska ludności, głównie ubogiej; większość żyła w nędzy. Niemniej jednak zamieszkana część – przestrzeń od ulicy Carme w górę – nadal zajmowała znikomą powierzchnię w porównaniu z całą dzielnicą. Resztę, położoną pomiędzy nowym murem a morzem, pokrywały ogrody warzywne i pola uprawne.

Właśnie po tych ogrodach usianych drewnianymi chałupkami zamieszkanymi przez nędzarzy błąkał się Hugo tamtego kwietniowego popołudnia 1387 roku. Wiosenne słońce zwiastujące nadejście ciepłych dni i ładnej pogody, z którego tak cieszono się w stoczni, jako że oznaczało początek sezonu żeglugi, przypominało chłopcu o jego nowym niepewnym położeniu. Poszukał wzrokiem morza, które miał za plecami. Szum fal, radosne ożywienie panujące w stoczniach, krzątaninę rybaków i żeglarzy na plaży zastąpiły tutaj monotonia i cisza ziemi obsadzonej rosnącymi powoli warzywami. Chciał wciągnąć w płuca zapach morza, ale woń cuchnącego nawozu otworzyła mu oczy… i umysł. Wszystko stracił. A już myślał, że sprzyja mu szczęście… „Głupiec!”, skarcił się na głos. Nie zostanie mistrzem szkutniczym ani nawet nie będzie uszczelniał statków. Jego marzenia i nadzieje legły w gruzach z powodu kaprysu wyniosłego szlachcica.

Był niezdecydowany, nie wiedział, co robić, czy powinien się ukryć. Nie sądził, żeby Roger Puig chciał go dopaść. Dlaczego miałby się przejmować takim smarkatym obdartusem jak on…? Takim nędznikiem. Nie pamiętał ostatniego wyzwiska, jakim obrzucił go wicehrabia. Roger Puig wkrótce wypłynie z królewską armadą, ubrany w… – w złoto? – z przypasanym mieczem. Może się utopisz i pożrą cię ryby! – życzył mu Hugo. Na myśl o rybach pokiwał głową. Strzeż się! Tam na dole jest mój ojciec, a w morzu rodowód nie ma znaczenia. Ta perspektywa nieco go ożywiła.

Skierował się w stronę domu zakonnego dominikanek i szpitala Coloma. Nieliczne ulice przecinające El Raval były długie i proste, w odróżnieniu od krętych zaułków starej Barcelony. Brakowało też charakterystycznych dla centrum łączników i łuków przerzuconych ponad ulicami, które nadawały się do zamieszkania – w ten sposób wykorzystywano ograniczoną przestrzeń miasta. Umożliwiały one przejście z jednego końca Barcelony na drugi bez dotykania stopą ziemi, jednak tylko do bram starego muru, Portaferrissa i Boqueria. Dalej, za Ramblą, zaczynały się główne ulice El Raval: Carme i Hospital.

Hugo wspiął się w stronę Hospital ulicą Robador, przy której zaczynały wyrastać pierwsze domy i panował już pewien ruch. Po prawej minął klasztor Dominikanek, a potem szpital Coloma, prosty budynek z dwuspadowym dachem i przylegającym do niego kościółkiem z dzwonnicą. Przed wejściem do szpitala tłoczyło się sporo osób, sądząc po wyglądzie, w większości biedaków.

Słyszał kiedyś, co o szpitalu Coloma opowiadał micer Arnau. Otaczano tam opieką dziesięcioro ubogich chorych i drugie tyle porzuconych dzieci. Zarządca miał do pomocy zbieraczy datków, którzy codziennie żebrali na ulicach o chleb dla szpitala, oblatów – mężczyzn i kobiety, którzy nie wstąpiwszy do zakonu, poświęcali życie wspólnocie – oraz piastunki i mamki dla niemowlaków karmionych piersią. Wszyscy oni tworzyli personel szpitala, poza tym podobnego do innych w mieście. „A medycy?”, zapytał Hugo po wysłuchaniu wyjaśnień micer Arnaua. „Nie ma ich tam – odpowiedział starzec – ale wszyscy medycy Barcelony mają obowiązek przez tydzień pracować za darmo w szpitalach dla ubogich. Taki rozkaz wydał wiele lat temu król Piotr. Gdyby tego nie robili, straciliby pozwolenie na praktykowanie medycyny”.

Arnau opowiadał też, że szpital Coloma dysponuje znacznymi środkami i zazwyczaj ma aż nadto chleba, dlatego rozdaje go biednym. Hugo ponownie spojrzał na ludzi cisnących się przed wejściem i poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Z powodu wizyty wicehrabiego w stoczni rano nic nie jadł. Przepchał się do ostatniego rzędu. Wkrótce usłyszał szepty stojących za nim osób, nie miał jednak ochoty się odwracać. Może i dadzą mu kawałek chleba, ale… co później? Czy będzie miał co włożyć do ust wieczorem albo jutro? Zimny pot spłynął mu po plecach i nieprzyjemnie zwilżył dłonie. Hugo nie wiedział, co mógłby robić ani z czego będzie żył.

Zapomniał o swoich zmartwieniach, gdy tylko otworzyły się drzwi szpitala i stanęło w nich dwóch oblatów z koszem. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, natychmiast zaczęli walczyć, by zająć najlepsze miejsce. Hugo poczuł się nagle uwięziony w środku ludzkiej fali. Rozdawaniu chleba towarzyszyły krzyki, szturchańce, podstawianie nóg, a nawet ciosy. Oberwał sporo kuksańców, zanim w końcu znalazł się w jednym z pierwszych rzędów; chciał dostać choćby piętkę. Był głodny. W pewnym momencie wystraszył się, że chleba zabraknie. Ta perspektywa zwiększyła zdenerwowanie, a wraz z nim wzrosła agresywność zebranych. Hugo bez zahamowań odpychał stojące przed nim osoby. Kiedy próbował przedrzeć się naprzód, ktoś chwycił go za ramię. Mocno zamachnął się do tyłu i wymierzył cios. Nie pozwoli, żeby odebrano mu jego miejsce! Popychał innych, mimo to nie posuwał się do przodu; nie był w stanie. Jakaś inna ręka pociągnęła go za drugie ramię. Tknęło go złe przeczucie. Ręce były wielkie, silne, niepasujące do otaczającej go grupy nędzarzy. Nie chciał oglądać się za siebie. Padł na ziemię i zdołał wyswobodzić się z uścisku. Wrzaski przybrały na sile. Kiedy uciekał na czworakach między nogami ludzi, słyszał rozkazy wydawane przez sługę Rogera Puiga. Dobiegły go także krzyki tych, którzy stali po jedzenie; myśleli, że ścigający chłopca sługa zamierza wepchnąć się do kolejki i odebrać im chleb.

– Wynocha stąd, szubrawcu!

– Złodziej!

– Poproś o jedzenie swojego pana!

Hugo dostał kilka kopniaków i ciosów w głowę, ale pełzł dalej, wbijając zęby w łydki tych, którzy nie schodzili mu z drogi. Dotarł do pierwszego rzędu, do miejsca, gdzie stali oblaci. Ci, którzy czekali na swoją kolejkę, próbowali zagrodzić mu przejście, ale wyminął ich i czołgając się, przemknął do wnętrza szpitala. Jeden z rozdających chleb mężczyzn podążył za nim wzrokiem; skrzywił się, wzruszył ramionami i zajął się swoimi sprawami. Nikt inny nie zwrócił uwagi na chłopaka.

Potykając się, Hugo wybiegł na środek długiej nawy. Pochylił się, złapał rękami za kolana i dał sobie chwilę na odzyskanie oddechu. Odwrócił się w stronę wyjścia – spokój. Tak jakby ktoś wyciszył w tym miejscu odgłosy panującego na zewnątrz zamieszania. Niektóre z ustawionych po bokach prycz zajmowało po dwoje chorych. Niemal wszyscy leżeli w milczeniu, tylko paru wydawało słabe jęki. Hugo głęboko odetchnął. Podeszła do niego jakaś pulchna kobieta.

– Nie powinieneś był tu wchodzić – skarciła go cichym głosem. – Jeżeli chcesz chleba…

– Ścigają mnie – zdołał jęknąć Hugo akurat w momencie, kiedy wzmogło się zamieszanie za drzwiami.

Kobieta przez chwilę taksowała go wzrokiem.

– Chodź za mną – nakazała.

Wyszli bocznymi drzwiami prowadzącymi na dziedziniec, gdzie bawiło się kilkoro dzieci. Kobieta przecięła w pośpiechu podwórzec, przyłożonym do ust wyprostowanym palcem nakazując milczenie mamkom karmiącym noworodki. Jednym z kluczy z dużego pęku brzęczącego przy jej pasie otworzyła drzwi po drugiej stronie patia i pokazała chłopakowi, żeby wszedł do środka. Składzik wina, pomyślał, bardziej z powodu zapachu niż tego, co zdołał dostrzec w mroku. Rozległ się głośny zgrzyt klucza przekręcanego od strony dziedzińca. Hugona zastanowiło, dlaczego kobieta go tu zamknęła. Jedyne światło wpadało przez okienko w drzwiach.

Przysunął starą beczkę, wspiął się na nią i zobaczył, jak gruba kobieta gestykuluje przed jakimś przyzwoicie ubranym mężczyzną. Oboje spojrzeli w stronę drzwi, za którymi się ukrywał, po czym zniknęli we wnętrzu szpitala.

– Nie! – krzyknął chłopak.

Próbował otworzyć drzwi, lecz na próżno. Kiedy wyjrzał na dziedziniec, jedna z mamek pokręciła głową, patrząc w jego stronę.

– To niemożliwe! – jęknął.

Dostrzegł obok kilka kadzi i otworów wykutych w kamiennej podłodze, a dalej cienie, prawdopodobnie beczek. Nie wyglądało na to, żeby gdzieś były jakieś inne drzwi czy okno. Sprawdził to po omacku, najpierw lamentując, potem wyjąc ze złości, aż wreszcie kopnął jakieś narzędzia rolnicze. Był uwięziony! Ponownie wyjrzał przez okienko, akurat w chwili, kiedy klucznica, zarządca szpitala i sługa Rogera Puiga zdecydowanym krokiem przecinali dziedziniec. Schwytali go w pułapkę! Zlazł z beczki i zaczął szukać. Czego? Znalazł kij solidny jak dobre wiosło. Nada się. Wziął go i przełożył przez wewnętrzny żelazny uchwyt drzwi. Co teraz? Odgłos klucza w zamku i stuk kija, który uderzył o ścianę, uniemożliwiając wejście, zmieszały się w głowie Hugona z obelgami, którymi sługa obrzucił go w dniu, kiedy spuścił mu cięgi. Znów wpadnie w jego ręce.

– Chłopcze – usłyszał. – Otwórz. Nie zrobimy ci krzywdy.

To nie był głos sługi Puiga; tamten Hugo rozpoznałby nawet w piekle.

Po chwili zmieniła się osoba przy okienku.

– Zabiję cię!

Tym razem to był on! Chłopiec zadrżał. Zrobi to, nie miał co do tego wątpliwości. Zabije go. I nikt się o tym nie dowie, i… Znalazł po omacku inny kij, nieco lżejszy, ale równie mocny, i oparł jego koniec o podokiennik.

– Im dłużej będziesz się opierał… – zaczął grozić sługa.

Teraz! – powiedział sobie Hugo.

Wypchnął kij przez okienko, wkładając w to całą siłę, jaką był w stanie z siebie wykrzesać. Rozległ się trzask kości; miał nadzieję, że trafił w oczodół, koniec kija poszedł bowiem w górę. Podczas gdy tamten krzyczał i jęczał, Hugo odblokował drzwi, otworzył je gwałtownie i uciekł, wymijając leżącego na ziemi sługę. Zdążył jeszcze zobaczyć krew wypływającą obficie spomiędzy palców, którymi mężczyzna zakrywał sobie twarz. Zanim Hugo dobiegł na drugą stronę dziedzińca, zatrzymał się i odwrócił w stronę zarządcy i gospodyni. Oboje klęczeli przy słudze i w osłupieniu patrzyli na Hugona, jakby zobaczyli ducha.

– Wywłoka! – zawył głosem ostrym jak szpikulec, jakby dzięki tej obeldze chciał wyładować skumulowane napięcie.

Potem uciekł. Pędem przeciął dziedziniec i nawę, w której leżeli chorzy. Nie zatrzymując się, pobiegł ulicą Hospital w kierunku przeciwnym do miasta. Dopiero gdy minął szpital Świętego Łazarza, zatrzymał się i skręcił w bok, zanim dotarł do bramy Świętego Antoniego w nowym murze. Tam na pewno natknąłby się na strażników.

Znalazł się w niezamieszkanej części dzielnicy; w okolicach leprozorium nie było nawet drewnianych chałup. Kiedy uznał, że nikt go nie ściga, zakradł się do ogrodu i wyrwał dwie niedojrzałe cebule. Miał świadomość kary, jaka mogła go spotkać, gdyby został złapany, a nie miał pieniędzy na zapłacenie grzywny. Oddalił jednak te obawy, kiedy tylko poczuł w ustach cierpkie, łykowate warzywo. Jaką grzywną mogli go ukarać za kradzież tego świństwa? Krążył bez celu, z trudem przeżuwając kawałki cebuli, które zdołał wyrwać zębami. Pomyślał o matce, o rozmowach, jakie udało im się przeprowadzić po mszy na placu przed kościołem. Uśmiechała się, słuchając o planach Hugona, i mocno go do siebie przyciskała, bardzo, bardzo mocno. „Płaczę z radości – mówiła. – Z radości, synu”. I znów go przytulała, tak że nie mógł oddychać. Nie protestował; lubił to. Nie mógł jej wyjawić, że jego marzenia się rozwiały. Zawiódłby ją. Rozpłakałaby się, ale tym razem z żalu. I to byłaby jego wina. Jego matka zestarzeje się jako służąca w domu rękawicznika.

Ze ściśniętym gardłem szukał schronienia. Znalazł je pod resztkami desek, które kiedyś pewnie tworzyły szałas. Usiadł na ziemi i podniósł rękę, żeby wyrzucić to, co zostało z drugiej cebuli, jakby chciał w ten sposób oddalić od siebie zmartwienia. Zmienił jednak zdanie i odłożył ją na bok. Pomyślał o siostrze. Jej też będzie przykro, choć jego sytuacja nie wpłynie na wiano, jakie otrzyma od tej przeklętej zakonnicy, której imienia nie mógł zapamiętać. Arsenda wyjdzie za porządnego człowieka.

Powoli robiło się ciemno. Jakże piękne było czerwone światło słońca zachodzącego nad morzem! Hugo szukał podobnego teraz, nad rozciągającymi się przed nim ogrodami i polami. Ale czy zmierzch zapadający nad polem cebuli może być piękny? Zdobył się na uśmiech, który przeszedł w głośny rechot. Cebule! Tym razem cisnął najdalej, jak potrafił, resztki, które mu zostały. Westchnął, a po chwili przyszedł sen, by położyć kres temu burzliwemu dniowi.

Hugo obudził się wraz z pierwszym światłem i odkrył, że jest bosy. Ktoś ukradł mu wspaniałe sandały ze skórzaną podeszwą, a on nawet się nie zorientował! Rozejrzał się, próbując sobie przypomnieć, czy zdjął buty przed zaśnięciem. Nie, był pewien, że tego nie zrobił. Zobaczył za to cebulę. Wymieniono mu buty na cebulę! Ktoś musiał go śledzić poprzedniego dnia i widział, jak ją wyrzuca…

– Psubraty! – zawołał, wychodząc spod desek, z cebulą w podniesionej ręce, którą wygrażał całemu światu.

– Dlaczego krzyczysz, chłopcze? – rozległ się głos za jego plecami. Hugo zobaczył starca pracującego w jednym z warzywników. – Co masz w ręce? – zapytał zaskoczony, bo chłopak wciąż trzymał ją podniesioną. – Złodziej! – zagrzmiał mężczyzna, kiedy dostrzegł cebulę. – Łapać złodzieja!

Hugo puścił się biegiem. Nie zrobił jednak nawet dwóch kroków; nadepnął na kamień, przeszył go porażający ból i upadł na ziemię. Starzec, kuśtykając, ruszył w jego stronę, z motyką w pogotowiu. Nadaremnie próbował złapać powietrze, żeby wezwać pomoc. Hugo wstał. Wszystko z powodu takiego nędznego łupu! Spojrzał na cebulę i pokazał ją mężczyźnie; podszedł i zostawił ją w połowie dzielącej ich drogi. Błagał niebiosa, żeby starzec zadowolił się zwrotem warzywa. Skłonił się, jak robił to kiedyś, gdy zbierał jałmużnę z micer Arnauem, i odwrócił się gotów…

– Na co staremu Narcisowi cebula nadgryziona i obmacana przez złodzieja?

Dwaj mężczyźni chwycili Hugona tak mocno, że pomyślał, iż pogruchoczą mu ręce.

– Ja nie… – próbował się tłumaczyć, kiedy ciągnęli go w stronę starca, który gdy tylko chłopak znalazł się w jego zasięgu, uderzył go w plecy trzonkiem motyki.

– Nie zabijajcie go, Narcisie. Posłuży za przykład dla innych smarkaczy, którzy nie szanują naszych ogrodów.

– Masz pieniądze, żeby zapłacić za wszystkie cebule, które ukradłeś? – zapytał jeden z mężczyzn, gwałtownie potrząsając chłopcem. Przysunął twarz tak blisko, jakby chciał go ugryźć; wraz ze słowami z jego ust wydobył się cuchnący oddech.

– Wziąłem tylko dwie… – próbował się bronić Hugo.

– Kłamiesz! – rzucił drugi mężczyzna.

– Gdzie są twoi wspólnicy? Zostawili cię samego?

– Zapłacisz za nich!

– Masz pieniądze?

Znowu zaczęli go szarpać.

– Nie! – powtarzał Hugo raz za razem.

Orszak wyruszył spod ratusza miejskiego, siedziby Rady Stu. Okrążył budynek i dotarł do placu Świętego Jakuba. Hugo nie przyznał się do kradzieży, które niesprawiedliwie mu przypisano, ale potwierdził, że ukradł dwie cebule, dlatego też po procesie przeprowadzonym przez notabli trzej rajcy miejscy niezwłocznie wydali wyrok. Chłopak, przyodziany jedynie w wytarte nogawice, z gołym grzbietem i związanymi z przodu rękami, został wsadzony na osła. Czekała go chłosta.

– Nie przesadzajcie z karą – zalecili rajcy strażnikowi.

Hugo przypomniał sobie wyrok, jaki miasto wydało na obrazoburcę, który podczas zaciętej dyskusji ubliżył Jezusowi Chrystusowi. Gdyby obraził go świadomie, zasłużyłby na śmierć, bez możliwości przebaczenia. Bluźniercy przekłuto wtedy język żelaznym prętem, posadzono go związanego na ośle – może tym samym, na którym teraz jechał on – i obwożono po całej Barcelonie, podczas gdy zwołani gapie wymyślali mu, opluwali go, rzucali kamieniami i biczowali go kiszkami wołu wypełnionymi ekskrementami. Hugonowi stanęły przed oczami otwarte zakrwawione usta mężczyzny i twarz obryzgana odchodami. Po zakończonym objeździe przywiązano go do pręgierza na placu Świętego Jakuba. Co będzie, jeśli zamiast wychłostać mnie biczem, postanowią użyć wolich kiszek wypchanych łajnem? – zastanawiał się. Siedział skulony na ośle, na oklep, z jądrami wciśniętymi w ostrą kość grzbietową zwierzęcia, przerażony wspomnieniem bluźniercy dławiącego się własną krwią i odchodami, które spływały mu do ust rozdziawionych drewnianym wrzecionem. Nagle poczuł mocne uderzenie w plecy. Odwrócił się. Jutowe powrozy! Podziękował za tę łaskę dokładnie w momencie, w którym okrzyk „Złodziej cebuli!” dał początek publicznemu pośmiewisku.

Niemal przez cały ranek obwożono Hugona po ulicach w promieniach wiosennego słońca. Z placu Świętego Jakuba do katedry. Stamtąd na plac Blat i do kościoła Matki Boskiej Morskiej. Dzielnica El Born, Święta Klara, plaża, giełda towarowa, Konsulat Morski, dom zakonny Świętego Franciszka, stocznia…

Na czele pochodu jechało dwóch strażników. Okrzykami zwoływali mieszkańców, by stali się świadkami hańby Hugona, jakby nie wystarczyła armia hałaśliwych dzieciaków, które z wrzaskiem biegły po obu stronach osła. Był chłostany powrozami, które utworzyły ranę na jego młodych plecach, obrzucany wyzwiskami i opluwany; w jego stronę poleciało też kilka kamieni, ale strażnicy od razu interweniowali.

Kiedy jechał ulicami dzielnicy La Ribera zamieszkanej przez ludzi morza, za kościołem Matki Boskiej Morskiej, zbliżając się do kanału nawadniającego, zaczerwienione twarze krzyczących do niego mężczyzn i kobiet zlały mu się w nieokreśloną, rozmazaną plamę. Niemal przestał czuć uderzenia powrozu na plecach, zniknął też niepokój, że może zostać odkryty przez Rogera Puiga albo jednego z jego siepaczy. Nie miało to już znaczenia. Zamknął oczy i pośród zgiełku i euforii zaczął się modlić. Modlił się do Najświętszej Panienki i błagał ją, żeby matka nie musiała być świadkiem niełaski, w jaką popadł.

– Następnym razem użyjemy porządnego skórzanego bata – ostrzegł strażnik, zdejmując go z osła po powrocie do ratusza. Rozwiązał mu ręce i oddał koszulę. – Idź się najpierw umyć – poradził, widząc, że chłopak zamierza ją włożyć. Hugo zawahał się, oszołomiony. – W morzu. Masz dla siebie całe morze.

Musiał jeszcze wysłuchać kilku obelg, kiedy szedł ulicami dzielącymi ratusz od plaży, już bez strażników, bez osła i bez powrozów, tylko z zakrwawionymi plecami. Teraz jednak więcej osób stawało po jego stronie, niż go wyzywało.

– Zamilcz! Zostaw chłopaka w spokoju! – krzyknęła jakaś potężna kobieta do innej, która ubliżała Hugonowi na ulicy Regomir, w pobliżu piekarni. – Zapłacił już za swoje przewinienie. To głód popycha ich do kradzieży cebuli. Weź to, chłopcze – dodała, odrywając pajdę ze świeżo upieczonego bochenka.

Chleb z cieciorki z odrobiną białej mąki. Hugo spałaszował wszystko, nie dając sobie nawet czasu, żeby nacieszyć się smakiem. Dotarł do plaży i odprowadzany spojrzeniem kilku żeglarzy i robotników, przeszedł między łodziami na brzeg, o który leniwie rozbijały się fale. Dzień był ładny, ciepły, słoneczny, bezwietrzny. Mimo to ostrożnie wszedł do morza i zanurzył plecy, jeszcze zanim woda sięgnęła mu do pasa. Poczuł straszliwe pieczenie. Siedział tak długo, aż palący ból ustąpił. Mam szczęście, pogratulował sobie w stoczni, kiedy uchronił się przed lochami w zamku Puigów. W El Raval zaczął w to wątpić. Ale teraz… W ciągu dwóch dni zawalił się jego świat. Przynajmniej nie natknął się na Puigów, choć i tak pewnie by go nie poznali na tym karłowatym ośle, ze spuszczoną głową, otoczonego rzędami gapiów. Nie widziała go też matka, był tego pewien. Skierował wzrok na horyzont, ogromny, imponujący. Cebule…! Też coś!

Wyszedł z morza zziębnięty i natychmiast chwycił koszulę.

– Najpierw się osusz, chłopcze – poradził niski brodaty uszczelniacz łodzi, rzucając mu kawałek płótna. Potem podszedł bliżej, by przyjrzeć się jego plecom. – Miałeś szczęście – dodał. – Za bardzo się nad tobą nie pastwili.

– Szczęście? – wyrwało się Hugonowi.

– Otóż to. To ty biłeś się podczas egzekucji micer Arnaua? – Raczej stwierdził, niż zapytał. – Odważny. Szalony, ale odważny. To rajcy miejscy powinni byli zażądać sprawiedliwości od możnych, ale bardziej zależy im na tym, by się do nich upodobnić, niż na obronie mieszkańców, a teraz, bez króla Piotra… – Cmoknął, nie kończąc zdania, i zawołał jakiegoś Andresa, który wychylił głowę spomiędzy łodzi. – Przynieś miksturę na rany – nakazał.

Barcelońska plaża była podzielona palami na strefy. Miejsca, w których rybacy mogli zostawiać swoje łajby, odgrodzono od tych, gdzie budowano pod gołym niebem łodzie. Część znajdująca się na wprost dawnej rzymskiej bramy Regomir była jedną z takich szkutni – najstarszą w Barcelonie. Przy podcieniach zwanych Voltes dels Fusters stał skromny budynek, w którym przechowywano żagle, maszty, reje i resztę takielunku, ale łodzie budowano na piasku. Tym właśnie zajmowali się Andrés, chłopak nieco starszy od Hugona, i jego ojciec Bernardo. Pierwszy był terminatorem, drugi mistrzem kalfatażu.

Bernardo sam posmarował rany Hugona maścią. Wróciło pieczenie, jakiego doświadczył w słonej wodzie. Podeszło do nich kilku innych mężczyzn. Wszyscy wiedzieli, że Hugo został wychłostany; co więcej, wyglądało na to, że są poinformowani także o tym, co zaszło w dniu egzekucji micer Arnaua.

– Ty jesteś synem Matiasa Llora, prawda? – zapytał jeden z nich, zgarbiony, pomarszczony, spalony słońcem starzec. – Wołali na niego Gwizdacz. Twój ojciec zawsze gwizdał. – Wydał z siebie kraknięcie mające uchodzić za śmiech. – Szkoda go. Jak się miewa twoja matka?

– Dobrze… – wyjąkał Hugo.

– Ładna kobieta – dodał starzec. – A ty? Też zostaniesz żeglarzem?

Żeglarzem? Hugo pokręcił głową, jakby nie miał odwagi zaprzeczyć na głos. Jego ojciec… zawsze mówił, że morze jest niesamowite. „Jak piękna kobieta, która cię kołysze. Ono daje mi największą przyjemność… zaraz po tobie”, poprawiał, jeżeli Antonina słyszała jego słowa i robiła niezadowoloną minę. Potem, kiedy zostawali sami, Matías przeprowadzał z synem męską rozmowę. „Żadna samica nie jest równie kapryśna i nie wpada w taki szał jak morze. Strzeż się go”, radził. Chłopak nie dowiedział się, jak potrafi być kapryśne. „Obiecaj mi, że nigdy nie wypłyniesz w morze jak on”, poprosiła go matka w dniu pogrzebu, wskazując trumnę. Obiecał.

– Znasz ulicę Regomir?

Pytanie zadane przez mężczyznę, który sądząc po trzymanym w ręce ciośle, musiał być mistrzem szkutniczym, wyrwało Hugona z zamyślenia. Zawahał się, zdezorientowany.

– No przecież to ta, którą zszedłeś na plażę! – Andrés wskazał ręką.

– Aha!

– Idź więc tam i odnajdź kuźnię Salvadora Vinyolesa – przykazał mistrz. – Powiesz mu, że przysyła cię Joan Pujol i że ma ci dać gwoździe, które u niego zamówiłem. Na co czekasz, chłopcze? – ponaglił go.

Gwoździe i kilka innych sprawunków, które załatwił dla budowniczych łodzi w ciągu dnia, zapewniły mu pajdę chleba, miskę potrawki z kury i warzyw oraz kubek wina, które przyniósł mu na plażę Andrés. I pozwolono mu spać pod osłoną jednej z rozbieranych łodzi.

Spędzał teraz dnie pośród ludzi morza, a noce chroniony przez łodzie, chowając się, gdy tylko dostrzegł błysk strojów szlachciców albo usłyszał odgłosy przygotowań, jakie zawsze poprzedzały ich przybycie. Odwiedził Arsendę. Nie miał odwagi wyznać jej, że już nie pracuje w stoczni. Musiał natomiast wyjaśnić, dlaczego chodzi boso; skłamał, że zgubił buty.

– Któregoś dnia zostawiasz je gdzieś, a kiedy po nie wracasz, już ich nie ma… – powiedział.

Z czasem osłabła nieufność, jaką okazywał Hugonowi rękawicznik po jego starciu z Puigami, więc matka i syn odzyskali możliwość zamienienia w pośpiechu kilku słów, kiedy mijali się po wyjściu z kościoła. Także matce nie opowiedział o tym, co stało się w stoczni. Nie wiedziałby jak. Zresztą zachowanie jej i siostry rozwiało wyrzuty sumienia zżerające go z powodu kłamstwa – żadna nie wypytywała o jego sytuację. Przypłacił natomiast łgarstwo bólem, który przeszył jego poranione plecy, gdy matka przytuliła go i zaczęła po nich głaskać.

Kilkakrotnie podchodził do stoczni. Panowała tam nieustanna krzątanina; drewniana palisada wzniesiona przed budynkiem, żeby chronić go przed falami, jednego dnia stała na swoim miejscu, a następnego znikała, by utorować dojście na plażę. Bastaixos wyładowywali drewno i przenosili narzędzia. Żeglarze i mistrzowie ekwipowali galery. Nie było śladu po Genueńczyku. Hugonowi nie udało się go zobaczyć, ani jego, ani nikogo innego, kto ciągnąłby albo dźwigał kulę. Może Domenico wrócił już do swojego kraju. Hugo dostrzegł za to z daleka Juana Nawarczyka. Ich spojrzenia się spotkały, a twarze rozjaśnił uśmiech.

Hugo ruszył w jego stronę.

– A Genueńczyk? – zapytał natychmiast po powitaniu.

– Odzyskał wolność.

Spojrzeli na morze, jakby zobaczyli go w oddali.

Któregoś dnia Andrés ostrzegł Hugona, że w El Raval o niego rozpytują.

– Sługa jakiegoś szlachcica – odparł, kiedy chłopak zapytał, kto o niego pyta. – To prawda, że roztrzaskałeś mu głowę?

Obaj śmiali się z opowieści Hugona, jednak poczucie zagrożenia sprawiło, że chłopiec zaczął omijać tę część Barcelony. Ostrożność nie na wiele się zdała. Podczas gdy starał się unikać pana i jego sługi przeszukujących El Raval, panowie i słudzy sami pojawili się na plaży przy bramie Regomir. Hugo już kilkakrotnie był świadkiem podobnego wydarzenia. Towarzyszył ojcu, kiedy ten poszedł zaciągnąć się do armady, dlatego nie zdziwiło go to, co działo się w niedzielę po ogłoszeniu daty wypłynięcia królewskiej floty do Morei.

Wychodzili akurat z mszy w kościele Matki Boskiej Morskiej, gdy od strony katedry przy akompaniamencie trąbek nadciągał orszak: król, jego namiestnik na Wschodzie – wicehrabia Rocabertí – biskup, władze katedry, rycerze i możni, wszyscy z należycie poświęconymi sztandarami. A także rajcy miejscy, notable, reszta świty, a za nimi mieszkańcy Barcelony, do których dołączyli wierni wychodzący z kościoła. Kiedy heroldowie krzykiem nawoływali mężczyzn, by zaciągali się do królewskiej armady, Hugo dostrzegł Rogera Puiga, który szedł na czele możnych u boku swego stryja, hrabiego Navarcles. Chłopiec poszukał wzrokiem jego sługi; z łatwością rozpoznał go w orszaku po przepasanej bandażem twarzy. Zrobił wszystko, by matka nie zauważyła dreszczu, który przebiegł mu po ciele.

– Pamiętaj, co mi obiecałeś – powiedziała, zwiększając jeszcze niepokój syna. – Nie składaj podpisu, że godzisz się wypłynąć w morze.

Orszak minął kościół i dotarł do placu rozciągającego się przed giełdą towarową, tuż przy plaży, obok szkutni, w której pracował Hugo. Tam, przy długim stole okrytym szkarłatnym suknem z wyszytym złotem królewskim herbem, sam monarcha wzywał mieszkańców, żeby zaciągali się do jego floty.

Tysiące osób stłoczyły się wokół kordonu straży chroniącej króla i możnych. Był wśród nich także Hugo. Nie bał się, że odkryją go w tłumie. Kiedy król Jan zakończył przemówienie, ciżba poruszyła się niespokojnie. Heroldowie zaczęli głośno wychwalać monarchę, wicehrabiego Rocabertí, admirała armady i jego kapitanów; zagrzewali i przekonywali mieszkańców, kuszników, wioślarzy i członków straży, by nie rezygnowali z chwały, jaka czeka ich w dalekich krainach. Rozbrzmiały trąbki, bębny i róg myśliwski. Ludzie, obserwowani przez zadowolonego króla i możnych, okazywali coraz większe zdenerwowanie. Z tysięcy gardeł wydobył się krzyk.

– Niech żyje król Jan!

Hugo, czujny i spięty, stał na palcach w tłumie. Widział, jak władca uśmiecha się w odpowiedzi na falę owacji i okrzyków uznania. Monarcha rozkoszował się widokiem swojego ludu. Poprosił o więcej. Poddani go nie zawiedli i znowu posypały się oklaski. Wreszcie, kiedy straże poczuły, że nie są już w stanie dłużej powstrzymywać ludzkiej masy, król wyciągnął w stronę towarzyszących mu ministrów otwartą prawą dłoń i jeden z nich wysypał na nią monety. W ciszy, jaka zapadła, Hugo miał wrażenie, że słyszy wstrzymywane oddechy, zanim nad głowami barcelończyków zaczął się mienić deszcz monet i cisza została przerwana przez zgiełk, chaos i walkę o denary, które garściami rzucali król, wicehrabia Rocabertí i admirał armady. Hugo, idąc za przykładem otaczających go kobiet i mężczyzn, padł na ziemię. Szukał pieniędzy, rozjuszony zazdrością, jaką budziły w nim radosne okrzyki szczęśliwców, i oślepiony przez słońce, kiedy podnosił wzrok, żeby zobaczyć, gdzie spadną kolejne monety, których nie udawało mu się złapać w locie.

Wydało mu się, że jedną dostrzegł. Pomknął na czworakach w jej stronę, przechodząc po jakiejś grubej kobiecie. Już wyciągał rękę, kiedy ktoś go uprzedził: jakiś łysy krzepki, zwinny chłopak… Skąd on się tu wziął? Hugo się zawahał. Tamten nawet nie odwrócił głowy, żeby na niego spojrzeć, odczołgał się z monetą w dłoni w poszukiwaniu kolejnych. Hugo patrzył za nim rozżalony. Chłopak był jak pies: węszył podekscytowany, nie zważając na innych ludzi. Polował. Szukał denarów, jakby tropił zwierzynę; rozpychał się bezczelnie, omijał silniejszych, zapierał się stopami o ziemię… Stopami? Toż to były przecież jego buty! Podążył za chłopakiem, nagle obojętny na deszcz pieniędzy, który wciąż wywoływał sprzeczki i bójki. Nie wiedział, jak stawi mu czoła. Tamten był od niego starszy; stopy ledwo mieściły mu się w sandałach, naciągając skórę. W dodatku chwilę później, kiedy król wraz z dworem ruszyli już w drogę powrotną do pałacu, do Łysego Psa dołączyła czereda chłopców w różnym wieku. Hugo zobaczył, jak wali w kark jakiegoś malca, gdy ten pokręcił przecząco głową i pokazał mu puste dłonie. Niezauważony, odsunął się od grupki.

Zebrani zaczęli się rozchodzić do domów. Wielu było bardzo ukontentowanych. Niektórzy, gestykulując, opowiadali podniesionym głosem, jak zdobyli monety. Przy stole do zapisów zostali tylko urzędnicy i sznur mężczyzn, którzy chcieli zaciągnąć się do królewskiej armady i od razu dostać pierwszy żołd. Musieli stawić się z poręczycielem i przysiąc na Ewangelię, po czym biegli wydać denary. Niektórzy będą później żałowali, ale zobowiązanie zostało złożone.

Hugo z rozsądnej odległości śledził czeredę chłopaków. Nie zdziwiło go, że idą w stronę El Raval. Poczuł, jak narasta w nim gniew, gdy patrzył, jak się śmieją i przekrzykują, przerywają jedni drugim. Wyobrażał sobie, jak ta sama grupa, drwiąc z niego, kradnie mu buty, tak że nawet się nie obudził. „A ta cebula…!”, przechwalał się pewnie któryś z nich, może właśnie Łysy Pies. „Wychłostali go, obwożąc po całej Barcelonie”, przypominał prawdopodobnie inny, wywołując salwę śmiechu, równie irytującą jak ta, która ubodła Hugona nieopodal bramy Boqueria, kiedy zobaczył, jak śmieją się i poklepują po plecach na pożegnanie. Łysy Pies ruszył w górę Rambli w towarzystwie dwóch chłopaków; jednym z nich był ten, którego wcześniej zdzielił w kark. Weszli do domu przy ulicy Tallers. Była to strefa skupiająca warsztaty ceglarskie, zamieszkana także przez rozbieraczy mięsa. Znajdowała się tuż przy nowym murze, na obrzeżach Barcelony.

Następnego dnia, w poniedziałek, Hugo zboczył z drogi, kiedy pracownicy szkutni wysłali go po jakiś sprawunek, i zobaczył Łysego Psa pracującego w towarzystwie olbrzymiego mężczyzny w jatce za bramą Boqueria, gdzie na zwykłych stołach wykładano koźlinę, wieprzowinę i baraninę, mięsa, których sprzedaż była zakazana w obrębie miasta. Nie spodobało mu się, że krew spływająca po fartuchu chłopaka może zaplamić jego buty… Zaśmiał się bez przekonania, nie wiedząc, co robić. Tamten przewyższał go o głowę, był silny, bezczelny, a może i niebezpieczny… Ale to były jego buty! Hugo zacisnął zęby, odwrócił się plecami do jatki i spojrzawszy ostatni raz na Łysego Psa, odszedł, przekonując sam siebie, że czekają na niego przy łodziach.

Przez kolejne dni chodził za nim i uważnie go obserwował. Rutyna pracy w jatce przy bramie Boqueria ulegała zakłóceniu jedynie wówczas, gdy Łysy Pies szedł z ojcem do kościoła Matki Boskiej Sosnowej, tamtejszej parafii. Na otwartej przestrzeni dzielącej cmentarz i kościół rzeźnik wspinał się na szczudła i pokrzykując, ganiał syna i jego kolegów. Dzięki zbiegowisku, jakie tworzyło się wokół wielkiego chłopa biegającego w kółko na kijach, Hugo mógł podejść bliżej bez obaw, że zostanie rozpoznany. Dowiedział się, że ojciec Łysego Psa odgrywa rolę olbrzyma podczas obchodów Bożego Ciała i że wcześniej zawsze ćwiczył chodzenie na szczudłach. „Na procesji ma strój do samej ziemi”, wyjaśniła jakaś kobieta. Na koniec Łysy Pies i jego koledzy sami dla zabawy wchodzili na szczudła i próbowali naśladować rzeźnika, który śmiał się wraz z gapiami z potknięć i upadków chłopców. Przylegająca do kościoła opuszczona niedokończona wieża, w której trzymali szczudła, najwyraźniej służyła za schronienie Łysemu Psu i jego towarzyszom, którzy spotykali się tu w świąteczne dni po powrocie z włóczęgi po Barcelonie. Hugo szpiegował ich, ukryty na pobliskim cmentarzu.

Chłopak nazywał się Juan Amat. Był synem rzeźnika z ulicy Boqueria. I rzeczywiście uchodził za niebezpiecznego. Ostrzegł go przed nim Andrés, kiedy Hugo – nie wiedząc, jak mógłby odzyskać buty – zaniechał szpiegowania i postanowił opowiedzieć wszystko terminatorowi.

– Nie ma miejsca w Barcelonie, gdzie by o nim nie słyszano. Lepiej z nim nie zadzieraj – dodał Andrés, dając do zrozumienia, że nawet on, choć jest starszy, nie miałby odwagi postawić się Juanowi.

– Ktoś poradził mi kiedyś, że nie powinienem przed nikim giąć karku.

Andrés uśmiechnął się szeroko, zanim odpowiedział.

– Śmiała rada. Poradził ci też, jak to osiągnąć?

– Nie – wyszeptał Hugo.

Terminator dostrzegł zakłopotanie we wzroku, który uciekł przed nim i zatrzymał się na łodziach.

– To rzeczywiście ważne w życiu – przyznał Andrés. – Nikt nie lubi poniżenia i poddaństwa. Problem w tym, żeby wiedzieć, jak przed nimi uciec. Uważaj na Juana Amata – podkreślił na koniec.

Kiedy w wiosenne noce Hugo, siedząc oparty plecami o jedną z wyciągniętych na plażę łodzi, spoglądał na spokojne morze, zastanawiał się, jak rozwiązałby ten problem micer Arnau. Ponieważ nie znajdował odpowiedzi, postanowił zapomnieć o całej sprawie; przecież to tylko buty… Ale jego buty! To zdanie zawsze w końcu rozlegało się z hukiem grzmotu w jego głowie, biorąc górę nad rozważaniami o kapitulacji. Do tego dochodził jeszcze osioł i cebule; nadal piekły go rany na plecach. Wszyscy ci prostacy z niego zakpili!

Nie miał jednak odwagi zbliżyć się do Łysego Psa.

Na początku maja, miesiąc po rozpoczęciu poboru przy stołach przed giełdą towarową, Hugo wraz z tłumem mieszkańców Barcelony, którzy ponownie zebrali się na plaży, z zadowoleniem patrzył, jak królewska armada odpływa do Morei. Wiedział, że wraz z nią odpływa także, lśniący w swoich obszywanych srebrem szatach, jeden z jego największych problemów. Poprzedniej nocy żeglarze powitali galery, śpiewając kantyki i Salve Regina, a teraz, kiedy odpychane wiosłami pokonywały tasques – niebezpieczne mielizny utrudniające dostęp do barcelońskiej plaży – mieszkańcy miasta wznosili okrzyki i wiwaty na cześć dziesięciu okrętów. A Hugo wraz z nimi. Zobaczył Rogera Puiga, jak wyniośle kroczy drewnianym trapem, który on sam pomógł zbudować na brzegu, żeby możni nie zniszczyli swoich wspaniałych szat i mogli wygodnie wsiąść na łodzie, które dowiozą ich do galer. Przy boku Rogera Puiga rozpoznał taszczącego bagaże sługę z opaską na prawym oku.

Wiwaty jeszcze unosiły się w powietrzu, a chorągwie króla i wicehrabiego mieniły na horyzoncie obok kapitańskich sztandarów i proporca świętego Jerzego, kiedy do brzegu przybiła mała galera na szesnaście rzędów wioślarzy, pod banderą Majorki. Bastaixos natychmiast zapomnieli o armadzie i ruszyli obsłużyć kolejną z łodzi, które o tej porze roku coraz częściej zawijały do Barcelony, wzbogacając miasto i jego mieszkańców.

Hugo podszedł do tragarzy. Wiedział, że zostanie dobrze przyjęty – zawsze w ten czy inny sposób wynagradzali mu pomoc. Nie mógł wyładowywać towarów, jako że zakazywała tego gildia, ale biegał między cechmistrzami i kupcami, przekazując polecenia. Lubił przebywać w otoczeniu tych wpływowych ludzi, którzy z plaży nadzorowali wyładunek statków. Santa Felipa – tak nazywała się galera z Majorki. Hugo słyszał, jak opowiadano z podekscytowaniem, że padła ofiarą ataku algierskich korsarzy.

– Był rzecz jasna znacznie większy – stwierdził jeden z kupców, mówiąc o statku kaperów. Hugo podszedł najbliżej, jak mógł, z ciekawością malującą się w szeroko otwartych oczach. – Jak się ocaliliśmy? Zwinność i dobre uzbrojenie. Szesnaście rzędów wioślarzy pozwoliło na szybkie reagowanie i manewry, jakich nie mogą wykonać duże statki, a do tego doszło kilka kul z bombardy, które trafiły w pokład korsarzy, i deszcz celnie wymierzonych strzał na pożegnanie. Zwinność, szybkość i dobre uzbrojenie, dzięki temu mała łódź może się zmierzyć z większą i odnieść zwycięstwo – zakończył kupiec.

Hugo zastanawiał się, czy potrafiłby być zwinniejszy i szybszy od Łysego Psa. Pytanie to dręczyło go przez cały dzień. Przed oczami stał mu obraz Juana Amata węszącego za monetami i przeciskającego się przez tłum. Był bardzo szybki i bardzo zwinny! Kupiec powiedział też, że potrzebne jest dobre uzbrojenie. Dobre uzbrojenie…

Tej samej nocy podszedł pod mur stoczni dzielący go od dużego dziedzińca. Już miał zagwizdać, kiedy usłyszał głuchy skowyt biegających po drugiej stronie psów. Wyniuchały go. Mimo to zagwizdał, wspiął się na mur i zeskoczył na dziedziniec. Pobawił się chwilę ze zwierzętami, których dawno nie widział. Rzuciły się na niego, jakby wyczuły dręczący go smutek, a on z rozczuleniem przyjął ich liźnięcia. Pobiegły za nim aż do składnicy, w której przechowywano broń.

Zaczekał, aż jego oczy przywykną do ciemności rozjaśnianej jedynie błyskiem głowni zatkniętej na ścianie dziedzińca. Zapamiętał to miejsce jako znacznie lepiej wyposażone; najwyraźniej królewska armada opróżniła dużą część zbrojowni. Drżący blask pochodni odbijał się od ostrzy toporków. Tego właśnie szukał. Znalazł ich sporo na stole. Podszedł i przesunął palcami po broni. Jeden z psów zaskowyczał, jakby chciał go ostrzec.

– Cicho – skarcił go Hugo. – Ty tego nie rozumiesz. Potrzebuję go, żeby odzyskać buty.

Chwycił toporek, który wyglądał na najmniejszy. Nie wiedział, że są takie ciężkie, może dlatego, że kiedy dawniej wchodził do zbrojowni, wyobrażał sobie wymyślone morskie bitwy, a teraz… naprawdę zamierzał użyć broni.

Psy nadal okazywały zdenerwowanie; Hugo kazał im siedzieć cicho. Posłuchały, a chłopak zamachnął się toporkiem. Ostrze ze świstem przecięło powietrze w wyimaginowanej walce.

Hugo wiedział, że Juan Amat wstaje o świcie i rusza na stragan z mięsem przy ulicy Boqueria, gdzie czekając na ojca, czyści i przygotowuje noże oraz inne narzędzia. Wiedział również, że to właśnie na odcinku między ulicą Tallers a bramą Boqueria, który Łysy Pies pokonywał samotnie, będzie miał szansę go zaatakować i odzyskać buty. Tam też się udał. Drżał w półmroku zwiastującym nadejście świtu. Choć nie usłyszał kroków, przeczuł, że Juan zmierza prosto w jego stronę.

– Oddaj mi moje buty, parszywy złodzieju! – krzyknął, zagradzając mu drogę.

Wypowiedział rozkaz jednym tchem, jak powtarzał go sobie przez całą noc. Nie kontrolował jednak brzmienia swojego głosu – wysokiego, wystraszonego.

– To ty ukradłeś cebule! – Łysy Pies wybuchnął śmiechem, gdy tylko otrząsnął się ze zdumienia. – Chcesz znowu wsiąść na osła? – zakpił. – Jak niby zamierzasz zabrać mi buty, karle?

Juan Amat podniósł rękę, żeby uderzyć Hugona w twarz. Zaniechał tego zamiaru, kiedy w prawej dłoni chłopaka błysnął złowrogo toporek. Syn rzeźnika zrobił krok w tył, oceniając sytuację. Hugo jednak wszystko przewidział – brał pod uwagę, że tamten się od niego odsunie… a jeżeli to zrobi… Przypadł do jego stóp. Nie mógł pozwolić, żeby Łysy Pies unieruchomił mu rękę; jeżeli mu się to uda, wytrzyma tylko kilka sekund. Juan Amat upadł na ziemię i zaczął się szamotać, ale gdy próbował wstać, Hugo przyłożył mu ostrze siekierki do jąder.

– Wykastruję cię! – zawył.

Syn rzeźnika znieruchomiał.

– A ja cię zabiję – zagroził mimo wszystko. – Kiedy przestaniesz… – Zamilkł, bo Hugo docisnął ostrze.

– Ręce za głowę. No już! – Hugo znów docisnął toporek do jego krocza, tym razem czubkiem ostrza. Łysy Pies jęknął i wykonał polecenie. – Teraz zegnij lewe kolano.

Hugo jeszcze mocniej przyparł ostrze siekierki do jąder chłopaka, podczas gdy wolną ręką walczył, by rozwiązać skórzane rzemyki najpierw jednego, potem drugiego buta. Pozostała jeszcze najtrudniejsza część zadania. Nie zastanawiał się długo: drewnianym trzonkiem toporka mocno uderzył Amata w palce lewej stopy, skoczył na nogi i puścił się biegiem, podczas gdy jego przeciwnik wył z bólu.

– Już ja cię znajdę! – usłyszał z daleka. – I cię zabiję! I cię…

Dziedzice Ziemi

Подняться наверх