Читать книгу Dziedzice Ziemi - Ildefonso Falcones - Страница 11

4

Оглавление

– Schowały je psy, które pilnują stoczni… Wyobrażasz sobie? Jakby to była zabawa – wymyślił Hugo na poczekaniu, kiedy siostra zapytała o buty. Siedzieli przytuleni na płaskim dachu domu zakonnego pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebem.

Arsenda pokręciła głową. Na jej ustach zarysował się uśmiech. Już nie śmiała się tak jak dawniej. Sprawiała wrażenie… Sprawiała wrażenie dojrzalszej. Z każdym dniem coraz bardziej doroślała. Wydawała się Hugonowi poważna i zdystansowana.

– Nie chcesz już, żebym cię odwiedzał?

Nie zmieniła wyrazu twarzy, na której wciąż malował się półuśmiech.

– Nie pleć głupstw – odpowiedziała głosem pełnym słodyczy. – Ty i matka… No dobrze! Ty zawsze będziesz tym, kogo najbardziej kocham… na tym świecie.

– Na tym świecie? – zapytał zdziwiony.

– Nie możesz konkurować z Bogiem – odparła Arsenda po chwili namysłu.

Nie mógł też konkurować z bednarzem z Sitges, który ukradł mu matkę.

– Zrozum, Hugonie – próbowała się tłumaczyć Antonina w następną niedzielę, zaniepokojona bladością, jaką pokryła się twarz jej syna, kiedy poinformowała go, że zamierza ponownie wyjść za mąż. – Oboje macie już własne życie, Arsenda w domu zakonnym, a ty w stoczni… Czeka was obiecująca przyszłość. Jestem jeszcze młoda… – Mówiła urywanymi zdaniami. – Wszystko zostało zaaranżowane przez proboszcza z kościoła Matki Boskiej Morskiej. On wiedział… Znał… No cóż… Zdobył dla mnie wiano! Z tych, które bogaci zapisują w testamencie, żeby nieszczęśnice takie jak ja mogły zawrzeć małżeństwo. Nie będziesz już musiał się o mnie martwić. Nazywa się Ferran, to dobry człowiek, wiesz? Owdowiał i mieszka w Sitges z dwójką małych dzieci, które…

Antonina przerwała; Hugo chwiał się na nogach. Zdołała go przytrzymać, zanim upadł. Poczuła, że jest zziębnięty, i ułożyła go na ziemi.

– Synu! – zawołała, klepiąc go po policzkach.

Tłum wiernych wychodzących z mszy skupił się wokół nich, ale wszyscy poszli swoją drogą, gdy okazało się, że Hugo reaguje i próbuje wstać.

– Hugonie! – Antonina odetchnęła z ulgą. – Nie…

– Sitges? – przerwał jej.

Nigdy nie słyszał o Sitges.

– To nadmorskie miasteczko, które…

– Nie będziemy mogli się widywać.

– Postaramy się widywać, obiecuję ci.

– Jak? Jak to daleko?

– Sześć lig.

Hugo jęknął.

– Obiecuję ci, że będziemy się widywać.

– Nie…

Zamilkł. „Nie obiecujcie, matko – chciał jej powiedzieć. – Zostawilibyście tę dwójkę malców, żeby pokonać sześć lig? Wasz nowy mąż na to nie pozwoli”. Zobaczył, że Antonina płacze.

– Obiecuję ci, synu – wymamrotała.

Bóg zabiera mi siostrę, a bednarz z Sitges matkę, pomyślał, kiedy uwolniwszy się od jej uścisków i łez, opuścił plac przed kościołem. Nie próbowała go zatrzymywać; patrzyła, jak się oddala, świadoma, że najprawdopodobniej więcej się nie spotkają. Słowa pożegnania uwięzły jej w gardle; nieśmiało podniosła dłoń, której on już nie zobaczył.

Gdybym wyznał jej, że nie pracuję w stoczni, że nie mam przed sobą tej obiecującej przyszłości… – skarcił się w myślach Hugo, krążąc po plaży między łodziami, już daleko od kościoła. Może wtedy dalej pracowałaby jako służąca u rękawicznika. I nie zamieniłaby go na dzieci bednarza.

A on miałby kogoś, kogo mógłby kochać, bez konieczności konkurowania z Bogiem. Nawet Andrés otwarcie stronił od jego towarzystwa, odkąd Hugo pojawił się w swoich skórzanych sandałach. Nie pozwolił mu opowiedzieć, jak je odzyskał – machnął ręką, kręcąc głową, jakby już wydał na niego wyrok. Ten gest zniechęcił Hugona, który zadowolony z siebie przyszedł opowiedzieć towarzyszowi o swoim wyczynie.

Milcząca przepowiednia Andresa szybko się urzeczywistniła. Hugo nabrał przekonania, że ktoś go śledzi. Łysy Pies mu nie daruje. Raz wydało mu się, że widzi chłopca, którego Juan Amat zdzielił w kark. Przyspieszył kroku. Skręcił na rogu ulicy Mar i spróbował wmieszać się w tłum ludzi kupujących zboże na placu Blat. Rozejrzał się na boki, nie mając nawet pewności, czy to rzeczywiście był tamten chłopak. Wyglądał podobnie. Łysy Pies go ostrzegł: „Znajdę cię”. Hugona oblał zimny pot. Biegiem wrócił do szkutni, nie wykonawszy zlecenia, i wybełkotał jakieś nieporadne usprawiedliwienie.

„Znajdę cię…” Groźba wierciła mu dziurę w głowie, zamieniając jego sny w koszmary. Spał w łodzi, którą rozbierano, by odzyskać drewno; wyciągał toporek schowany między dwiema deskami i kładł się, ściskając go w dłoni. Zmęczony, rozkojarzony, niespokojny, nie wywiązywał się z powierzanych mu zadań. Omal nie zaprzepaścił partii dziegciu, bo nie mieszał go z wystarczającą energią w kotle, w którym gotował się razem z łojem. Załatwianie sprawunków zajmowało mu znacznie więcej czasu, niż powinno, zawsze bowiem baczył na cienie, kroki i złe spojrzenia za plecami. Naraził się na zasłużone reprymendy. Wojna uwolniła go od Rogera Puiga i jego sługi, ale Łysy Pies nie wypłynie z armadą; w dodatku dysponował własnym wojskiem, bandą chłopaków, którzy go słuchali i których – Hugo nie miał co do tego żadnych wątpliwości – wysłał na jego poszukiwanie.

– Jezu, Jezu, Jezu, Jezu!

Może od tego się zaczęło – od wystraszonych okrzyków mistrza szkutniczego, który próbował odczynić nieszczęście, za jakie uznał to, że Hugonowi wyślizgnęło się z rąk kilka gwoździ i spadło w piasek na plaży, kiedy mu pomagał. Chłopak chciał je oczyścić, ale mistrz mu na to nie pozwolił.

– Wyrzuć je! Jezu, Jezu! – Raz po raz żegnał się jak szalony. – W moim statku nie może być tych gwoździ! Są przeklęte!

Był to człowiek nieprzyjemny w obejściu, mrukliwy i ekscentryczny, nikt jednak nie śmiał zanegować złej wróżby mistrza. Większość pracujących w pobliżu mężczyzn, którzy byli świadkami całej sceny, odwróciła wzrok. Po co mieliby wdawać się z nim w dyskusje? Nawet królowie i duchowni wierzyli w nadprzyrodzone siły, w gwiazdy, zaklęcia, demony, czarownice i magię! Wielu pomyślało, że statek rzeczywiście może zatonąć – nie byłby ani pierwszy, ani ostatni – a jeżeli tak się stanie, kto powie, że to nie wina gwoździ? Hugo nadal trzymał je w dłoni, kiedy mistrz krzyczał na czeladnika, żeby przyniósł mu inne. Czeladnik zastąpił Hugona, niemal niedostrzegalnie wzruszywszy ramionami.

Hugo nigdy się nie dowiedział, czy statek poszedł na dno, czy nie. Poszła za to na dno jego reputacja, gdy wkrótce potem jeden ze stolarzy obarczył go winą za to, że zbutwiała wręga. Zrobił to bezmyślnie, odruchowo rzucając komentarz, który równie dobrze mógł zachować dla siebie. Usłyszało go jednak kilka osób.

– Czyżby to była wina chłopaka? – zapytał.

Inni zaczęli zabraniać Hugonowi zbliżania się do statków w budowie. Niektórzy, jak Andrés i Bernardo, okazywali mu trochę współczucia, inni byli bezlitośni.

– Odejdź, demonie! – krzyknął nawet jeden z wioślarzy.

Hugo mógł dalej spać w rozbieranej łodzi – nikt już nie chciał tego drewna. Roztrzaskana łajba stała się jego schronieniem, bo nie miał odwagi przechadzać się po Barcelonie, żeby nie wpaść na Łysego Psa albo jego popleczników. W Voltes del Vi tryskało źródło, z którego mógł pić wodę, a ktoś, chyba mimo wszystko Andrés, zostawiał mu od czasu do czasu trochę jedzenia w łódce.

Już nie spotykał matki w niedziele przed kościołem. Bednarz zabrał ją do siebie. Klęcząc na kamiennej podłodze, maluczki wobec ogromu świątyni, modlił się do Najświętszej Panienki, błagając ją o wstawiennictwo. Jakież zło wyrządził, jakiż grzech popełnił, żeby traktowano go jak demona? Dlaczego odbiera mu matkę? Najświętsza Panienka wciąż się do niego nie uśmiechała, wbrew temu, co mówił micer Arnau. Górowała nad wiernymi, sprawiając wrażenie nieosiągalnej. Drogę wskazała mu dopiero Arsenda, opowiadając o cudowności tego, co boskie i niebiańskie, i dopytując o jego dobre uczynki. Choć nie zdradził jej swojej tajemnicy, prawiła mu kazania, jakby była zakonnicą, i zaklinała, by postępował jak dobry chrześcijanin. „Grzeszysz pychą? – pytała. – Arogancją albo innymi złymi skłonnościami?” Zaprzeczał, ale… Czy można sobie wyobrazić gorszego łajdaka niż on, obdartusa, zdaniem wicehrabiego, który przed nikim nie zgina karku?

Zastanawiał się nad tym kolejny już raz, kiedy o świcie czekał zaczajony w pobliżu ulicy Tallers. Był boso, buty trzymał w dłoni. Zobaczył, że zbliża się do niego Łysy Pies. Uniknął więzienia w zamku Navarcles, ale z powodu tych nieszczęsnych butów znów odwróciło się od niego szczęście: zabrano mu sandały, oskarżono go o kradzież i wychłostano, a teraz nie mógł spać, bo czuł, że ktoś za nim chodzi. Nazywano go demonem, opuściła go nawet własna matka.

Cisnął butami w stronę Łysego Psa.

Juan Amat zatrzymał się zdziwiony. Pomimo panującego mroku zdołał rozpoznać, co wylądowało u jego stóp. Próbował odgadnąć przyczynę i odkryć sprawcę.

– Jesteśmy kwita – powiedział Hugo.

Nie musiał podnosić głosu. Jego słowa dźwięczały w ciszy. Stał u wylotu ulicy, gotów rzucić się do ucieczki, gdyby syn rzeźnika go zaatakował.

Upłynęła chwila.

– Nie jesteśmy – odparł tamten. Podniósł buty i rzucił je w stronę właściciela. – Nie interesują mnie buty, chcę toporek.

Hugo zastanawiał się chwilę.

– Jeśli ci go przyniosę, będziemy kwita? – spytał w końcu.

– Tak.

– Przysięgasz?

– Przysięgam – potwierdził uroczyście Juan Amat.

– W takim razie ci go przyniosę.

Zawahał się, zanim podniósł buty. Łysy Pies nawet nie drgnął. Hugo schylił się po nie z głębokim westchnieniem. Tamten dalej stał nieruchomo. Hugo nie chciał kusić losu; odwrócił się i odszedł, nie włożywszy sandałów. Dużo go kosztowało, by nie puścić się biegiem.

Niedługo potem wręczył Amatowi toporek. Z jakiegoś powodu zależało mu, by do niego podejść, dać mu go do ręki. Wiązała ich przysięga. Łysy Pies pogładził ostrze toporka.

– Skąd go masz?

– Należał do mojego ojca – skłamał.

– Należał? Nie żyje?

– Tak.

– Oddajesz go, choć należał do twojego ojca?

– Kiedyś mi go zwrócisz.

Sam był zdumiony własną odpowiedzią, nie rozumiał, dlaczego zdobył się na tę prowokację.

– Wbity w pierś! – krzyknął Juan Amat, unosząc toporek.

Hugo skulił się i zasłonił głowę rękami. Chichot niegodziwca sprawił, że otworzył oczy; nic mu nie groziło.

– Teraz to był żart – powiedział Amat, poważniejąc. – Ale nie próbuj wykorzystywać mojej przysięgi. Jeśli kiedykolwiek mi się narazisz, koniec rozejmu.

Hugo patrzył na morze. W letnie noce, przy jasno świecącym księżycu, zamieniało się w olbrzymi pofalowany płaszcz migoczący dzięki łagodnemu kołysaniu fal. Od zawarcia pokoju z Łysym Psem minęły prawie dwa miesiące. Chodził teraz beztrosko po Barcelonie, sypiał spokojnie, a odkąd na plaży pojawił się ksiądz zanoszący modły do Trójcy Przenajświętszej, coraz mniej dbał o środki bezpieczeństwa.

Duchowny modlił się, by każde miejsce, które pokropi święconą wodą, było wolne od nieczystości, zagrożeń, demonów i zgubnych duchów. Poświęcił również łódź, na której sypiał Hugo. Właściciele nie mogli pozwolić, by jej drewno się zmarnowało.

– Pobłogosławcie mnie, ojcze – poprosił, kiedy zrozumiał, w czym rzecz.

Duchowny rzucił pytające spojrzenie w stronę majstrów, którzy go wezwali, po czym odprawił egzorcyzmy także nad chłopakiem.

Hugo zdołał uwolnić się od Rogera Puiga, od Łysego Psa, a nawet od reputacji demona, ale w szkutni nadal nie było dla niego pracy.

– Tak jest dla ciebie lepiej – powiedział Andrés, udobruchany rozejmem, jaki Hugo zawarł z Juanem Amatem. – Zwalą na ciebie winę za każde nieszczęście, jakie się zdarzy, i znowu będziesz demonem. Wiadomo, jak takie rzeczy się zaczynają, ale nigdy nie wiadomo, jak się skończą.

– Ty też myślałeś, że jestem demonem? – zapytał Hugo.

Andrés wahał się przez chwilę.

– Nie – odpowiedział w końcu bez większego przekonania. – Posłuchaj! – uprzedził skargę, która już miała wyjść z ust Hugona. – Mam pewną propozycję…

Wieczorem Hugo siedział na brzegu uspokajającego, niemal hipnotyzującego morza. Starał się nie rozdrapywać pokrywających jego ciało strupów. Rany, które już zaczęły zasychać, piekły po długiej kąpieli w słonej wodzie, mającej je wyleczyć. Rozważał propozycję Andresa: pracę u znajomego jego ojca, człowieka imieniem Anselm, który zarabiał na dostarczaniu kotów do kamieniczek, domów, kaplic, kościołów i klasztorów opanowanych przez szczury.

Anselm wyglądał tak, jak wyobrażał go sobie Hugo, zanim go poznał. Był chudy, nieufny, lękliwy i zwinny jak zwierzaki, z którymi miał do czynienia. Handlarz żywił chłopca w zamian za pomoc w łapaniu kotów, utrzymywaniu ich w stanie ciągłego głodu, trenowaniu w polowaniach na drobne zwierzęta, szczuciu na gryzonie – czasami równie duże i silne jak one – chwytaniu po wykonaniu zadania albo dobijaniu, jeśli wychodziły poszkodowane z walki ze szczurami. Podczas tych bitew oczy Hugona niemal nie były w stanie śledzić bezładnej kupy sierści, pazurów i kłów, które biegały, sczepiały się i wirowały z zawrotną prędkością. Uzbrojony w zwykły kij na wypadek ewentualnego ataku, z przerażeniem obserwował te potyczki, a pisk szczurów i prychanie kotów jeżyły mu włosy na głowie. Przerażały go bardziej niż krzyki i lamenty wtrąconych do piekła grzeszników, którymi tak często straszyli księża.

– Hugo?

Odwrócił głowę, zadarł ją i zobaczył stojącego przy nim szczupłego młodzieńca, którego mimo światła księżyca nie rozpoznał.

– Co się stało z twoją twarzą? – zapytał przybysz, zamiast się przedstawić.

– Nie mam szczęścia do kotów.

Młodzieniec usiadł obok niego. Hugo przyglądał się jego ubraniu: wyglądało na uszyte z tkaniny dobrej jakości.

– Gdzie te koty?

– Nie należą do mnie. Pracuję przy nich.

– I zamierzasz to ciągnąć?

– Chyba że zaproponujesz mi inne zajęcie…

– Przykro mi, nie wiem o żadnym. Gdybym wiedział, byłoby dla ciebie. Możesz być tego pewny. Nie mam też pieniędzy. Gdybym je miał… – zanim skończył, Hugo rzucił mu pytające spojrzenie. – Nazywam się Bernat Estanyol, jestem synem Arnaua. – Obaj uśmiechnęli się, jak gdyby długo czekali na tę chwilę. – Matka opowiedziała mi, jak broniłeś…

Hugo przerwał mu machnięciem ręki.

– Jak się miewa doña Mar?

– Pragnie umrzeć.

– Przykro mi to słyszeć.

– Zawsze będę twoim dłużnikiem.

– On mi podarował… – Skąd to ściśnięte gardło? Minęło już wiele miesięcy od śmierci micer Arnaua. Pokazał buty stojące obok na piasku.

– Nie porównuj butów do ryzykowania życia w obronie człowieka!

– Twój ojciec mnie kochał. Dobrze mnie traktował.

– Wiem.

Bernat dowiedział się o egzekucji ojca w czasie postoju w Mesynie, na Sycylii, kiedy wracał z Aleksandrii statkiem, który wcześniej zawinął do portów na Rodos i w Syrakuzach. Kataloński konsul morski w Mesynie przekazał wiadomość właścicielowi statku, kapitanowi i innym kupcom powracającym do Barcelony ze sporym ładunkiem pieprzu, imbiru, kadzidła i cynamonu, nie licząc monet i jedwabnego adamaszku. Bernat nie mógł się pogodzić z królewskim rozkazem wydanym wszystkim katalońskim konsulatom morskim, dotyczącym konfiskaty dóbr Arnaua Estanyola.

– Zdrajca? – dopytywał się drżącym głosem. Konsul tylko przytaknął ruchem głowy. Wiedział niewiele więcej. – Stracono go? Jesteście pewni, że tak było?

– Powiedział mi o tym pełnomocnik skarbnika, który przypłynął statkiem z odpowiednimi dokumentami. Ścięli mu…

– Gdzie jest ten człowiek?

– Odpłynął jakiś czas temu.

Bernat przyglądał się, jak konsul przystępuje do przejmowania w imieniu króla zarówno towarów należących do jego ojca, jak i części statku, której ten był właścicielem. Posprzeczali się, ale nie o dobra Arnaua, lecz o pieniądze, które Bernat miał przy sobie. Uważał je za swoją własność; konsul twierdził, że ponieważ ma zaledwie szesnaście lat, wszystkie jego pieniądze należały do ojca. Bernat był załamany i oszołomiony, obstawał przy swoim, bo potrzebował tych monet, by dotrzeć do Barcelony szybszymi statkami. Ten, który został właśnie zarekwirowany przez króla, po drodze miał jeszcze postoje w Palermo, Cagliari i na Majorce. Wygrał Bernat, nie dlatego że przekonał konsula, lecz z powodu nacisków pozostałych kupców, którzy pomogli młodzieńcowi w zorganizowaniu dalszej podróży. Wynajęli łódź rybacką, która popłynęła wzdłuż wybrzeża do Palermo, gdzie, jak go zapewniono, powinien znaleźć statek udający się do Barcelony.

Wyrazy współczucia oraz przejawy życzliwości i poparcia skończyły się nagle, kiedy Bernat poprosił o list polecający do właścicieli statków, które miał znaleźć w Palermo. Nikt nie chciał się podpisywać pod rekomendacjami dla syna zdrajcy. Z taką samą reakcją spotkał się półtora miesiąca później w Barcelonie: otwarto przed nim drzwi tylko nielicznych domów, i to wyłącznie po to, żeby apelować, błagać i zaklinać, by nie stawiał gospodarzy w trudnej sytuacji i ze względu na pamięć ojca, którego tak bardzo cenili, nie prosił ich o przeciwstawienie się władzy.

Szesnastoletni Bernat był młodzieńcem wykształconym: umiał czytać i pisać, opanował łacinę, a w Aleksandrii zaczął sobie nieźle dawać radę z arabskim. Miał pojęcie o matematyce i księgowości, znał doskonale prawa, praktyki i obyczaje obowiązujące w handlu. Mimo to nikt nie chciał go zatrudnić.

– Praca? Dałem już wystarczająco dużo pieniędzy twojej matce – powiedział mu Francesc Boixadós, ostatni wspólnik jego ojca. – Jak myślisz, kto ją do tej pory utrzymywał? Bastaixos, u których mieszka? A z tego, co widzę, będę musiał dalej to robić – dodał, obrzucając Bernata ponurym spojrzeniem.

Chłopak podziękował za pomoc udzieloną matce i obiecał wszystko zwrócić.

– Nie mamy nic – wyznała mu Mar. – Nic a nic. – Potrząsnęła gwałtownie rękami, jakby w ten sposób chciała lepiej zilustrować brak środków utrzymania. – Gdyby nie Francesc, nie wiem, z czego bym żyła.

Bernat objął matkę, by ukoić jej płacz. Cierpiał, słuchając, jak rozpaczliwie woła o śmierć. Żałował, że wydał na podróż powrotną do Barcelony wszystkie pieniądze. Nawet się nie targował, pragnął jedynie jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Rzeczywiście, w Barcelonie nic im nie zostało. Już niczego nie mieli: król zarekwirował cały majątek Estanyolów. Zanim Mar zdołała cokolwiek zrobić, armia zbrojnych i urzędników przypuściła szturm na ich dom. Skonfiskowali nieruchomości, dobra ruchome, biżuterię i oszczędności, a także przejrzeli księgi rachunkowe w poszukiwaniu pieniędzy, które mogły należeć do Arnaua w Barcelonie i w innych śródziemnomorskich miastach.

– Zawsze zostaje nam w odwodzie Jucef… – próbował pocieszyć matkę.

Kiedy Jucef był dzieckiem, Arnau ocalił mu życie podczas ataku na dzielnicę żydowską w dniach, kiedy w Barcelonie panoszyła się zaraza.

– Jucef był u mnie, tak – odparła Mar, pochlipując, nadal przytulona do syna. – Zaproponował mi pomoc. Dobry z niego człowiek. Odmówiłam. Wiesz, że twój ojciec nie chciał, żeby znów kojarzono nas z żydami, bo dalibyśmy inkwizycji nowy powód do prześladowań. Nas i ich. Wszyscy byśmy na tym stracili. Zapomnij o żydach, synu.

Bernat zapomniał o żydach, ale nie o Elisendzie. Upłynęło kilka dni, zanim zdecydował się stawić czoła obawie, że uśmiechnięta dziewczynka o jasnych włosach, która przyrzekła czekać, aż powróci z podróży na Wschód, teraz go odrzuci. Mówił sobie, że przyjechał z Aleksandrii jako nędzarz, ubogi, żałosny wyrzutek. Mimo to musiał spróbować. Drzwi otworzyła mu prosta muzułmańska niewolnica, i to ona wyrzuciła go z domu Elisendy, przez co poczuł się dodatkowo upokorzony. Wspomnienie dochodzących z głębi śmiechów dręczyło go przez wiele dni.

Nie lepiej poszło mu z tymi, którzy kiedyś mienili się jego przyjaciółmi. Owszem, niektórzy śmiałkowie wybiegali za nim na ulicę, na przykład Pedro.

– Chcę nadal być twoim przyjacielem – zapewniał – ale…

Bernat nie nalegał.

Tłumaczył to wszystko Hugonowi. Żeby przerwać milczenie, które zapadło po zakończeniu opowieści, chłopiec zażartował:

– Jeśli chcesz, możesz pracować ze mną przy kotach…

Mimo że było lato, na brzegu morza nocą panował chłód. W czasie kiedy Bernat opowiadał, a on słuchał, na niebie pojawił się księżyc.

– Czy ktoś ci już powiedział, że jesteś bezczelny? – zarzucił mu Bernat pół żartem, pół serio. – Ile masz lat…? Trzynaście?

– Dwanaście… Chyba.

– No właśnie.

– No to co będziesz robić?

– Robić? Mam zamiar zabić hrabiego Navarcles. I króla, jeśli nadarzy się sposobność. Pomszczę ojca!

Zdawało się, że fale przybrały na sile po tym, jak Bernat wyrzucił z siebie tę pogróżkę.

Hugo wątpił, czy taki młodziak i chudeusz jak Bernat będzie w stanie zabić kapitana generalnego Katalonii, który dysponuje żołnierzami, bronią…

– Jak zamierzasz to zrobić? – spytał.

– Jestem bardzo dobrym strzelcem. Ojciec… Ojciec nauczył mnie strzelać z kuszy. W ostatnim turnieju, na świętego Jana, zająłem bardzo dobre miejsce. Obiecał mi, że nauczy mnie też władać nożem. Miał taki jeden, który wygrał… – Głos mu się załamał.

– Nie możesz chodzić po Barcelonie uzbrojony w kuszę – zwrócił mu uwagę Hugo.

– Muszę tylko zaczekać, aż którejś niedzieli ten psubrat wyjdzie z pałacu na mszę albo w jakimkolwiek innym celu – wymamrotał Bernat, lekceważąc jego ostrzeżenie.

– Nie możesz chodzić po mieście z bronią – upierał się Hugo.

– To akurat najmniejszy problem. Najpierw muszę zdobyć kuszę i kilka strzał. I mieć nadzieję, że ten, kto mi w tym pomoże, nie domyśli się, do czego są mi potrzebne. I że mnie nie wyda.

Hugo odczekał chwilę. Potem bezceremonialnie przyjrzał się Bernatowi; syn Arnaua wydał mu się jeszcze szczuplejszy. Uczony człowiek, taki jak on, nie będzie umiał posłużyć się kuszą.

– Co tak patrzysz? – Bernat wyglądał na poirytowanego.

Chłopiec odwrócił wzrok w stronę morza i zatopił spojrzenie w ciemnej wodzie. Skoro twierdzi, że potrafi, pomyślał. Przypomniał sobie micer Arnaua, jego serdeczność… Pomógł jego rodzinie. Wspomnienie Rogera Puiga i cięgów, jakie dostał przy szafocie, rozwiały wątpliwości. Micer Arnau zasługiwał na to, by go pomścić.

– Mogę załatwić ci najlepszą kuszę w Barcelonie – zaproponował. – I dobre strzały. Nikomu nie powiem, co zamierzasz zrobić.

– Mógłbyś…?

– Powiedziałem już, że tak.

– Kiedy?

Hugo spojrzał na niebo. Do świtu brakowało kilka godzin.

– Zaraz.

– Po co czekać?

Tak odpowiedział Bernat na pytanie Hugona, kiedy trzymał już w dłoniach jedną ze wspaniałych kusz używanych przez żołnierzy na statkach armady i składowanych w namiotach na terenie stoczni, gdzie Hugo zakradł się, żeby wynieść broń. Wybrał tę, która wydała mu się najlepsza: była nie za duża, ale na pewno najsolidniejsza. Większe kłopoty miał ze strzałami; zobaczył strzały cienkie i trochę grubsze, w częściach i już złożone, z żelaznymi ostrzami w kształcie stożka i ostrosłupa o podstawie trójkąta lub kwadratu… Psy zaskomlały, wyczuwając jego niezdecydowanie. „W takim razie wezmę po kilka z każdego rodzaju – odpowiedział im, szukając jakiegoś worka. – Czy to możliwe, że będzie go trudniej zdobyć niż broń?”

– Przecież musisz się jakoś przygotować, prawda? – zdziwił się Hugo, słysząc odpowiedź syna Arnaua. Przypomniał sobie, ile czasu sam poświęcił na poznanie obyczajów Łysego Psa.

– Już wszystko zaplanowałem – odparł Bernat. – Schowam się za rogiem w pobliżu Małego Pałacu, gdzie mieszkają król i hrabia, a gdy tylko pojawi się kapitan, założę strzałę i strzelę mu w serce… albo w szyję. – Udał, że naciąga cięciwę. Na myśl o strzale trafiającej hrabiego Navarcles zabłysły mu oczy. – Proste, prawda? Miałem wiele tygodni, żeby zaplanować zemstę. Brakowało mi tylko kuszy, a dzięki tobie… Hugonie, chcę ci powiedzieć…

„Założę strzałę i strzelę”. Zwariował?

– A co potem? Jak uciekniesz?

– O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Nie wiem, co się stanie. Jeśli będziesz chciał skończyć z kotami, idź do dzielnicy żydowskiej i zapytaj o Jucefa Crescasa. Powiesz mu, że przychodzisz ode mnie. To przyjaciel…

– Żyd?

– Dobry człowiek.

Hugo pokręcił głową, jakby chciał zapomnieć o żydzie.

– Ale jak ty uciekniesz? Nie będzie łatwo.

– Moim jedynym celem jest pomścić ojca.

– W ten sposób ktoś będzie musiał pomścić ciebie.

– Mówiłem ci już, że jesteś bezczelny?

– Tak. Kiedy tylko się poznaliśmy.

Popatrzyli na siebie. Stali na brzegu morza, niedaleko stoczni królewskich. Słońce zalewało już światłem miasto i plażę.

– Mój ojciec był zbyt łaskawy dla Puigów – odezwał się Bernat, przerywając ciszę. – Gdyby wykończył ich wszystkich, nic złego by się nie wydarzyło.

– Co to ma wspólnego z tym, że dasz się złapać?

– Nie mam zamiaru dać się złapać, ale nie chcę też tracić jedynej okazji z powodu nadmiaru ostrożności.

Bernat zbierał się do odejścia. Zarzucił na plecy płócienny worek, w którym ukrył kuszę i strzały. Po chwili namysłu odwrócił się do Hugona.

– Dziękuję… W imieniu moim i mojej matki… i mojego ojca.

– Będę tu na ciebie czekał – skłamał chłopak.

– Posłuchaj mnie i idź do żyda.

Mały Pałac znajdował się niedaleko plaży, przylegał do starożytnych rzymskich murów miejskich. Nazywano go również Pałacem Królowej, albowiem Piotr IV podarował go swojej trzeciej żonie, Eleonorze Sycylijskiej, matce króla Jana. Był to nieregularnych kształtów kompleks dużych budowli z okrągłą wieżą na jednym z rogów. Obejmował również kościół, ogrody i zwierzyniec, nad którym pieczę sprawowali żydzi. Tam przeniosła się rodzina królewska, porzucając Duży Pałac z jego imponującą salą Tinell, w której tradycyjnie obchodzono wszystkie uroczystości.

Bernatowi trudno było ukryć się w wąskich, krętych zaułkach w obrębie rzymskich murów, a Hugonowi podążać jego śladem. Pierwszy nie mógł się zatrzymywać, jeśli nie chciał wzbudzić podejrzeń królewskich gwardzistów i strażników; drugi co chwila tracił go z oczu w kłębiącym się tłumie. W Barcelonie trudno było się przemieszczać z powodu rozstawionych na ulicach kramów, a w czerwcu 1387 roku tłok był jeszcze większy, do miasta przybył bowiem dwór królewski. Do tego władca zwołał synod, by wyjaśnić, któremu papieżowi należy się posłuszeństwo: Klemensowi VII z Awinionu czy Urbanowi VI z Rzymu. W czasie trwającej już osiem lat schizmy jedynym chrześcijańskim władcą, który nie opowiedział się za żadnym z papieży, był Piotr Ceremonialny; raz popierał jednego, kiedy indziej drugiego, zależnie od tego, co lepiej odpowiadało jego interesom. Choć było to inteligentne posunięcie, w testamencie zarządził zwołanie prałatów i uczonych, którzy mieli zadecydować, kto jest prawowitym papieżem, i zagroził synowi klątwą, jeśli nie wypełni jego woli.

Dlatego, oprócz mieszkańców Barcelony i dworzan, Hugona oddzielała teraz od Bernata armia duchownych i uczonych, którzy w towarzystwie sług i niewolników zjechali na synod z całego królestwa. Wrzawa, bliskość ludzi, ich zapach, fakt, że hipnotyzujący szum morza i rozmowa z Bernatem są już tylko wspomnieniem, wszystko to sprawiło, że cały plan wydawał mu się teraz niedorzeczny. Jak Bernat załaduje kuszę w takim tłumie? Może uda mu się wyjąć ją z worka, ale potem musi wszak postawić broń na ziemi, żeby wyciągnąć strzałę. Założyć ją, wycelować i strzelić. Przecież to szaleństwo!

Stracił go ponownie z oczu na ulicy Baixada dels Lleons, w tłumie, który zbierał się przed wejściem do Małego Pałacu. Uspokoiło go, że pośród ciżby nie ma hrabiego Navarcles, zaraz jednak zadał sobie pytanie, skąd ta ulga. Czyż razem z Bernatem nie planowali zemsty? Dostrzegł młodego Estanyola na uliczce Ecce Homo. Rozpychał się w tłumie, z workiem na plecach, krążył dookoła pałacu od wejścia do wejścia, wypatrując kapitana, którego pojawienie się wywoła na pewno duże zamieszanie.

Tamtego dnia hrabia nie wyszedł z pałacu, choć wiadomo było, że jest w środku, z królem, który znów zachorzał. Bernat odpuścił, kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi i ludzie wrócili do domów. Ukrył kuszę w coraz bardziej kurczącej się łodzi Hugona.

– Jeśli matka ją zobaczy, nie pozwoli mi się zemścić – powiedział na swoje usprawiedliwienie.

– Raczej nie pozwolą ci gwardziści – odparł Hugo sceptycznie. – Znają cię nawet kamienie z fasady pałacu, ciebie i twój worek, tyle razy przed nimi przedefilowałeś!

– W takim razie muszą mieć też dosyć widoku bezczelnego smarkacza, który za mną łazi – odparł Bernat.

– Nie, bezczelny nie jestem. Raczej ciekawy. Chcę zobaczyć, jak zdołasz wyciągnąć kuszę z worka, założyć strzałę…

– Chcesz zobaczyć?

– …i zrobić to tak, żeby nie rzucili się na ciebie gwardziści…

– Spójrz.

– …i nie obili cię, zanim trafisz do więzienia.

Hugo niespodziewanie zamilkł. Bernat postawił worek na piasku, przytrzymał jeden jego koniec zębami i nie wyjmując kuszy, zaczął ładować strzałę. Potem wystrzelił ją w stronę jednej z wyciągniętych na plażę łodzi. Strzała przebiła konopne płótno, nawet go nie rozdzierając, zostawiła małą dziurkę, świsnęła w powietrzu i wbiła się z siłą w bok obranej za cel barki.

– Zważ, że tam będę stał bliżej; nie spudłuję.

Zdoła to zrobić, pomyślał Hugo, zmuszony zmienić zdanie. Uda mu się.

– Gratulacje.

– Złóż je, kiedy już zabiję tego szubrawca.

Następny dzień zapowiadał się podobnie: słońce i upał, tłumy ludzi na ulicach, wielu możnych i rycerzy i jeszcze więcej duchownych z armią towarzyszących im sług. Dla Hugona tylko jedno uległo zmianie: zrezygnował z pracy z kotami i nie zjawił się na wezwanie Anselma. Czuł, że jego życie się zmieni. Zamyślił się, patrząc na idącego z workiem na plecach Bernata. Jest inteligentny, uznał. Odznacza się niezbędną zręcznością i zdecydowaniem. Nie wiadomo tylko, czy ma wystarczająco dużo odwagi.

Dzień upływał tak samo jak poprzedni: przez bramy pałacu przechodzili różni ludzie, nic nie wskazywało jednak na to, że hrabia Navarcles się pokaże. Około południa, kiedy słońce stało już niemal w zenicie, znudzonemu Hugonowi, który zamyślony leniwie obserwował przechodniów i ich stroje – u jednych bogate, u innych proste – i próbował wsłuchiwać się w ich rozmowy, to opierając się o ścianę, to znów spacerując w tłumie, wydało się nagle, że widzi Łysego Psa nadciągającego ulicą Lleons od strony plaży. Wystraszył się dopiero w momencie, kiedy skrzyżowały się ich spojrzenia. Mimo sporej odległości dostrzegł w oczach chłopaka wściekłość. Juan Amat ruszył stanowczym krokiem w jego kierunku; w miarę jak się zbliżał, jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona. Niezależnie od tego, co było powodem tej irytacji, Hugo nie miał ochoty się z nim spotkać, zawrócił więc i ruszył pospiesznie przed siebie. Chciał dojść do Ecce Homo, a stamtąd… Wtedy zobaczył jego kompanów. Schodzili ulicą Lleons i już go dostrzegli. Obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy to zasadzka. Tak właśnie było. Łysemu Psu towarzyszyli jego dwaj poplecznicy. Mieli wystarczająco dużo czasu, żeby go odnaleźć, schwytać i… Idiota, zbeształ się.

– A dokąd to? – naskoczył na niego Amat, kiedy wraz z kamratami zastąpił mu drogę, utrudniając jeszcze bardziej ruch przechodniów.

– Czyż nie byliśmy kwita?

Juan wybuchnął wymuszonym śmiechem.

– Bylibyśmy, gdyby toporek rzeczywiście należał do twojego ojca.

– Co?

– Był własnością króla!

– Nie wiedziałem – próbował się bronić Hugo. – Mój ojciec…

– Miał na trzonku wycięty krzyż świętego Jerzego. Jak mogłeś nie wiedzieć?

– Myślałem…

Hugo nie przewidział, że Juan Amat będzie chwalił się toporkiem. Wieść szeroko się rozeszła i ktoś na niego doniósł, najprawdopodobniej jeden z pracujących w stoczniach majstrów albo czeladników, który słyszał, jaki alarm podniósł Juan Nawarczyk podczas rutynowego przeliczania broni. Pomocnik zarządcy stoczni nie chciał słuchać tłumaczeń chłopaka, który porzucił okazywaną początkowo wyniosłość i uparcie oskarżał innego dzieciaka, młodszego, wyróżniającego się swoimi porządnymi butami. Zapewnił, że to od niego dostał toporek. „A dlaczego ten dzieciak miałby dać ci coś tak cennego?” Podczas gdy Juan Amat bełkotał coś niezrozumiale w odpowiedzi, Nawarczyk powtarzał sobie w duchu słowa: „Porządne buty”. Któż to mógł być, jeśli nie Hugo? Próbował zatuszować sprawę, podobnie jak uczynił niedługo potem, kiedy kusznik poskarżył się, że brakuje mu jednej sztuki broni. Obiecał sobie wtedy, że nie dopuści do trzeciego razu. Sprawę kradzieży rozwiązano: toporek został zwrócony, a ojciec Łysego Psa zapłacił karę, którą powetował sobie z nawiązką, wymierzając synowi kilka policzków i siekąc go rózgą.

Wspomnienie tych razów paliło Juana, kiedy stał naprzeciw tego, którego obarczał za nie winą. Hugo był wystraszony, nie miał dokąd uciec.

– Ja… – próbował się tłumaczyć.

Uderzenie w policzek zmusiło go do milczenia. Kamraci Amata natychmiast utworzyli zamknięty krąg, by ukryć przed wzrokiem przechodniów ciosy, jakie mu wymierzał. Hugo zaczął się bronić, walczył tak, jak bił się w stoczniach z innymi chłopcami, ale po kolejnym otrzymanym uderzeniu pięścią zasłonił twarz i głowę rękami.

– Dzieci! – zbeształa ich przechodząca obok kobieta.

– Idźcie się bawić gdzie indziej! – poprosił jakiś skryba, który podobnie jak ona musiał obejść grupkę.

Kiedy kolejny przechodzień zamierzał zwrócić się do nich z pretensjami, nagle do kręgu wdarł się Bernat, rozrywając go ciosami.

– Co robicie?! – krzyknął. – Zostawcie go w spokoju!

Przyjaciele Łysego szybko ochłonęli ze zdziwienia i rzucili się na Bernata z pięściami. Krąg się powiększył. Na widok bójki przechodnie odsunęli się na bok. Niektórzy krzyczeli, inni próbowali przerwać szamotaninę, co doprowadziło do jeszcze większego zamieszania. Worek na plecach Bernata okazał się mało wytrzymały i pękł po którymś szarpnięciu. Kusza i strzały wypadły na ziemię dokładnie w momencie, kiedy nadeszło kilku gwardzistów, żeby przywrócić porządek.

Zarówno walczący, jak i gapie odsunęli się od kuszy i strzał, jakby zobaczyli diabła. Łysy Pies i jego kamraci uciekli, rozpychając się i przeciskając między ludźmi, zanim jeszcze broń zdążyła dotknąć ziemi. Zostali tylko Bernat, oniemiały na widok kuszy, którą miał dokonać zemsty, i Hugo, przyklejony plecami do ściany, zdyszany, z krwawiącymi wargą i brwią.

– Do kogo należy ta kusza? – zapytał jeden z gwardzistów.

Bernat nie odpowiedział. Zrobił to ktoś z tłumu:

– Do niego. – Wskazał na chłopaka, a wielu spośród obecnych przytaknęło. – Miał ją w worku.

– Zatrzymać go – rozkazał gwardzista swoim towarzyszom. – A ten? – Wykonał ruch brodą w stronę Hugona.

– On nie ma z tym nic wspólnego – stanęła w jego obronie jedna z kobiet. – Bili go jacyś…

Rozejrzała się, ale Juana Amata i jego kolegów już nie było.

– Uciekli – powiedział inny z gapiów.

– To prawda – potwierdził jakiś ksiądz. – Wpadli na mnie.

Gapie, którzy przed chwilą zgodnie oskarżyli Bernata, przyznali teraz rację kobiecie, choć ta tylko domyślała się, co zaszło wewnątrz kręgu.

– W porządku. Zabierzcie go do pałacowego lochu – zwrócił się gwardzista do swoich towarzyszy. – A ty zmykaj stąd – powiedział, spoglądając na Hugona.

Dziedzice Ziemi

Подняться наверх