Читать книгу Dziedzice Ziemi - Ildefonso Falcones - Страница 9

2

Оглавление

Uśmiech malujący się na okrągłym obliczu Juana Nawarczyka w najmniejszym stopniu nie złagodził bólu, jaki Hugo poczuł po przebudzeniu. Poruszył ręką i usłyszał swój jęk, jakby wydał go z siebie ktoś inny.

– Nie powinieneś się ruszać – poradził mu Nawarczyk. – Masz przed sobą kilka ciężkich dni, ale żyd mówi, że kości są całe. Miałeś szczęście.

Hugo uświadomił sobie swoją sytuację: bandaże unieruchomiły mu nogę i rękę, inny, przewiązany w poprzek twarzy, zakrywał mu oko. Przypomniał sobie szafot, egzekucję…

Micer…?

Z powodu palącej suchości w gardle nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

Nawarczyk podsunął mu do ust kubek z wodą i spróbował go ostrożnie napoić. Nie wyszło mu, denerwował się na myśl o tym, że będzie musiał wytłumaczyć chłopakowi, co stało się z jego przyjacielem.

Micer Arnau? – odezwał się Hugo, pokasłując.

Mężczyzna nie miał ochoty odpowiadać; pogładził chłopaka po brudnych włosach. Hugo nie chciał przyjąć wody, starał się zaciskać usta. Tylko drżenie brody wskazywało na dodatkowe cierpienie, które nakładało się na ból spowodowany ranami.

Był tu tylko raz, pierwszego dnia pracy w stoczni, kiedy Arnau przedstawił go Nawarczykowi. Rozpoznał ten dom. Powinien w nim mieszkać zarządca stoczni, ten jednak posiadał okazałą kamienicę przy placu Świętego Jakuba, więc zajmował go jego pomocnik. Stocznia była olbrzymia, natomiast dom malutki, parterowy, podobnie jak okoliczne składy i sklepy, złożony z dwóch izb i pomieszczenia przeznaczonego na kuchnię i jadalnię. Mieszkali tu Nawarczyk z żoną i dwiema małymi córkami, a do tego dwa psy, które wypuszczali na noc, żeby pilnowały obejścia.

Hugo dochodził do siebie w kącie jadalni, na sienniku ułożonym na pryczy, którą zbili dla niego stoczniowi cieśle. Podczas rekonwalescencji mógł przypatrywać się córkom Nawarczyka; urodziwe dziewczynki biegały po całym domu, nie zbliżały się jednak do miejsca, w którym leżał. Niejednokrotnie przyłapywał je na tym, że szepczą między sobą, zerkając na niego kątem oka. Nurtowało go, czy zabroniono im się do niego odzywać. Doglądała go ich matka, żona Nawarczyka, w nielicznych wolnych chwilach, kiedy mogła mu poświęcić trochę czasu.

Jedynym zajęciem Hugona było głaskanie po łbach psów, które zwykle przy nim siedziały. Kiedy odsuwał rękę i owładnięty poczuciem winy, zaciskał mocno usta, któryś z nich natychmiast kładł pysk na pryczy i skomlał, jakby dzielił targającą chłopakiem udrękę. Dlaczego wykrzyknąłem imię micer Arnaua przy szafocie? – zadawał sobie pytanie. Gdybym tego nie zrobił, wciąż by żył. Liźnięcia psów po twarzy łagodziły jego żal. Znali się dobrze. Z matką i micer Arnauem widywał się za dnia, ale żeby spotykać się z siostrą, musiał przezwyciężyć strach i zaprzyjaźnić się z tymi zwierzętami, by nocą, po pracy, pozwalały mu przeskakiwać przez ogrodzenie stoczniowego dziedzińca. Kosztem części swojego wiktu, ochłap po ochłapie, zdołał się zbratać z psami. Z czasem jedzenie zastąpiły pieszczoty i zabawa. Psy nigdy go nie zdradziły.

Niektórzy z chłopców noszących kule za genueńskimi więźniami chcieli odwiedzić Hugona, zafascynowani ubarwionymi opowieściami o jego zachowaniu przy szafocie, ale żona Nawarczyka bez ceregieli zatrzaskiwała im przed nosem drzwi. Nie mógł się cieszyć obecnością rówieśników, którzy liczyli, że opowie im, jak rzucił wyzwanie temu ubranemu na niebiesko szlachcicowi, za to zaskakująco często odwiedzał go Genueńczyk.

– Nikt nie nosi kuli tak dobrze jak ty – powiedział z charakterystycznym włoskim akcentem podczas pierwszej wizyty. Tłumaczył się, jakby nie miał prawa go odwiedzać. – Z innymi nie da się pracować.

Mistrz kładł kulę na podłodze, siadał przy chłopaku na krześle i po obejrzeniu jego ran i wyrażeniu radości z powodu postępów w gojeniu – choć nawet nie pytał Hugona o samopoczucie – z uporem udzielał mu dalszych lekcji.

– Kiedy wrócę do ojczyzny, co, mam nadzieję, nastąpi niedługo, nie będziesz miał już możliwości nauczyć się tego, co chcę ci przekazać. Katalońscy mistrzowie nie umywają się do tych z Genui! – Podniósł zaciśniętą pięść i wymachując nią zadzierzyście, dodał: – Jak myślisz, dlaczego twój król nas tu zatrzymuje?

Podczas swoich wizyt Genueńczyk opowiadał chłopakowi o różnych rodzajach drewna.

– To z dębów szypułkowych i ostrolistnych jest najbardziej wytrzymałe, najlepsze do budowy części narażonych na największe przeciążenie, jak kadłub statku, kil, rumple… Z topoli i sosny robi się deski, takielunek, reje…

Potem wyjaśnił mu, jak je odróżniać, jak ich używać i jak je obrabiać, jak ciąć, a co najważniejsze, kiedy to robić.

– Drzewa muszą być ścinane podczas odpowiedniej fazy księżyca – pouczał. – Liściaste podczas księżyca malejącego, iglaste podczas nowiu.

W tych momentach Hugo nie tylko zapominał o losie micer Arnaua i o swoich ranach, ale puszczał wodze fantazji; wyobrażał sobie, że jest wybitnym szkutnikiem i cieszy się szacunkiem jak Genueńczyk, poważany mimo żelaznej kuli u nogi. Marzył, żeby mieszkać w porządnym domu, założyć rodzinę, żeby witano go na ulicy, żeby mieć pieniądze i pomóc matce. Przede wszystkim o tym, by zwrócić jej wolność i uśmiech, którego ją pozbawiono. Tak bardzo chciałby móc pójść do tamtego domu przy ulicy Canals, wyważyć drzwi i zabrać matkę, nie zważając na krzyki rękawicznika i jego żony!

Pragnął wreszcie wstać z łóżka i wrócić do pracy, a tymczasem słuchał opowieści mistrza o duszku, który zawsze towarzyszy szkutnikom przy budowie statków.

Piccin, piccin, piccin – powiedział Genueńczyk, podnosząc do oczu środkowy palec i kciuk, jakby chciał dostrzec trzymane między nimi ziarnko piasku.

– Duszek? – zainteresował się Hugo i usiadł na pryczy.

– Otóż to, duszek, którego nikt nie może zobaczyć. Jeśli jest w dobrym humorze i jeśli się go nie drażni, statek będzie dobrze pływał. Jeśli się jednak rozzłości…

– A co go może rozzłościć?

– Myślę, że ślamazarność. – Genueńczyk ściszył głos, jakby wyjawiał jakiś sekret. – Jestem jednak pewien, że najbardziej rozjuszają go zarozumiali majstrowie, którzy lekceważą swoje rzemiosło i niebezpieczeństwa morza.

Nocami, kiedy psy pilnowały stoczni i nikt mu nie towarzyszył, a chrapanie Nawarczyka groziło zburzeniem wielkich wznoszących się ku niebu kolumn, Hugo wracał myślami do micer Arnaua. Zastanawiał się, kim był szlachcic, który oskarżył starca o zdradę i kazał go stracić, bez procesu, na miejscu.

– Byli zaciekłymi wrogami – wyjaśnił mu któregoś dnia Nawarczyk.

Hugo nie miał odwagi drążyć tematu, ale Genueńczyk przysłuchujący się z uwagą rozmowie zapytał:

Micer Arnau miał wrogów?

– Owszem. Przed laty doprowadził Puigów do ruiny. Dlatego go znienawidzili.

– Musiał mieć ku temu jakiś powód – wtrącił Hugo na usprawiedliwienie starca.

– Z pewnością. Arnau był dobrym człowiekiem, więc nie wyobrażam sobie, żeby…

– Kiedy to było? – dopytywał się Genueńczyk, rozkładając ręce.

– Oj, dawno temu! Genís Puig jest synem jednego z Puigów, którym naraził się Arnau. Musiał wrócić wraz z rodziną do Navarcles i prowadzić skromne życie. Jego protektorem stał się miejscowy pan, niejaki Bellera. Potem Puig poślubił jego córkę i stąd…

– Tak czy owak – przerwał mu Hugo – jak ten cały Puig mógł skazać micer Arnaua na śmierć bez procesu?

– Powiadają, że król nadal choruje i tak przejmuje się rzuconym na niego urokiem, że nawet nie zainteresował się egzekucją. Uznał działanie swojego ministra za słuszne: skoro ten twierdził, że Arnau jest zdrajcą, musiał mieć ku temu powód. Poza tym wszystkie dobra Arnaua zostały skonfiskowane na rzecz królewskiego skarbca, a to zawsze cieszy monarchów.

– Ten człowiek jest tak ważny, że może wpłynąć na wolę króla? – nie odpuszczał Genueńczyk.

– Na to wygląda. Dwa lata temu król Piotr chciał ukarać hrabiego Empúries za spór o jakieś ziemie. Hrabia wystawił do walki z wojskami monarchy własne oddziały. W dodatku, próbując kupić swoje bezpieczeństwo, zapłacił sześćdziesiąt tysięcy florenów Francuzom, żeby przyszli mu z pomocą. To książę Jan stawił czoła Francuzom i wyrzucił ich z Katalonii. Nikt nie wierzył, że mu się to uda, zważywszy na jego bojaźliwość. Ale tak naprawdę zwycięstwo zawdzięczał kapitanowi generalnemu Genisowi Puigowi, którego Jan mianował hrabią Navarcles. Od tamtej pory jest jego doradcą, przyjacielem i ministrem. Chodzą słuchy, że ani król, ani królowa nie będą podważali jego decyzji, a już na pewno nie publicznie.

– I to daje im prawo do wykonania wyroku na mieszkańcu Barcelony? – zdziwił się Genueńczyk.

– Tak. – Nawarczyk westchnął. – Mimo protestów sędziów i rajców stracono także rycerza i ministra króla Piotra. Królowa Sybilla była torturowana i odebrano jej całe mienie. Podobno król Jan nie potwierdzi darowizn, które poczynił za życia jego ojciec. Dla wielu właśnie to jest największym powodem do zmartwienia. Co ich obchodzi jakiś zgrzybiały starzec, który zabiegał o jałmużnę dla potrzebujących?

Hugo i Genueńczyk poruszyli się niespokojnie i jednocześnie spojrzeli zaskoczeni na Nawarczyka.

– Tak, zgrzybiały starzec, który zabiegał o jałmużnę – powtórzył. – Tak właśnie nazwali micer Arnaua niektórzy czcigodni obywatele tego miasta, kiedy zgłosiłem to samo zastrzeżenie co ty, Domenicu. Barcelona jest zastrachana, każdy dba wyłącznie o własne interesy.

– A doña Mar? – zainteresował się chłopak po chwili pełnego napięcia milczenia. Pomyślał, że skoro zarekwirowano wszystkie dobra micer Arnaua, wdowa znalazła się w trudnej sytuacji.

– Nic jej nie zostało, pozwolili jej zatrzymać jedynie to, co miała na sobie… poza butami. – Nawarczyk zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. – Ci szubrawcy zostawili ją boso. Dlaczego zrobili coś takiego?

– Dokąd poszła? Gdzie teraz jest?

– Znalazła schronienie w domu bastaixos, krewnych swojego ojca. A właśnie! Jeden z nich pytał o ciebie w imieniu wdowy.

Po kilku dniach żydowski medyk, którego wezwał Juan Nawarczyk, pozwolił Hugonowi wstać i wrócić do pracy, pod warunkiem że będzie „oszczędzał siły”. Mimo tego zalecenia i wciąż jeszcze obolałej ręki – za to twarz miał już wolną od bandaży, naznaczoną jedynie blizną przy uchu, którą chwalił się przed innymi chłopcami – Hugo niezmordowanie dźwigał kulę Genueńczyka. W głowie rozbrzmiewały mu słowa, które mistrz powtarzał wielokrotnie podczas jego rekonwalescencji: „Jeżeli będziesz ciężko pracował, zostaniesz wybitnym mistrzem szkutniczym”.

Pewnej nocy, kiedy blask księżyca odbijał się od tafli morza i oświetlał pogrążone w ciemnościach miasto, Hugo poczuł potrzebę odwiedzenia siostry. Arsenda pewnie się o niego martwi; obiecał jej, że będzie przychodził regularnie, a od ostatniej wizyty minęło dużo czasu. Od dawna nie opuszczał terenu stoczni. Nie chodził nawet na mszę do Matki Boskiej Morskiej. „Najświętsza Panienka nie będzie miała ci tego za złe – uspokoił go Nawarczyk. – Jesteś unieruchomiony”. Nie taki był jednak prawdziwy powód. Hugo bał się tego, co mógłby zobaczyć na zewnątrz… Może tych szubrawców Puigów. A jeśli wpadnie na ulicy na tego w niebieskim? „Następnym razem nie będziesz miał tyle szczęścia”, ostrzegł go szlachcic przy szafocie. Na samo wspomnienie tych słów Hugonowi ściskał się żołądek. Zabiją go. Tak łatwo przyszło im pozbycie się micer Arnaua, a przecież on był wart znacznie mniej. Dobrze mu było tu, w stoczni, ze statkami, majstrami i zastępem chłopaków. Nawet ci starsi darzyli go szacunkiem i zazdrościli mu jego wyczynu. Kiedy odkładał kulę, rozglądał się, komu by pomóc.

– Byle nie innemu mistrzowi szkutniczemu – postawił mu warunek Genueńczyk. – Wpoiliby ci złe nawyki – dodał z uśmiechem.

Hugo podchodził więc do cieśli okrętowych i traczy, do mężczyzn wyrabiających wiosła, ale najczęściej do tych, którzy uszczelniali łodzie pakułami i impregnowali je dziegciem otrzymywanym w wyniku destylacji drewna sosnowego oraz lepikiem – osadem dziegciu stanowiącym główny środek do kalfatrowania.

– Może skończysz jako uszczelniacz statków, zamiast zostać mistrzem szkutniczym – droczył się z nim jeden z nich, pozwoliwszy mu mieszać dziegieć i lepik w wielkim kotle, do którego wrzucano jeszcze łój. – Ale Genueńczyk miałby minę!

Tej nocy Hugo wstał, odczekawszy, aż wyrównają się oddechy i pokasływania Genueńczyków i ich pomocników, którzy spali ściśnięci jeden przy drugim w magazynie na wprost dziedzińca pomiędzy olbrzymimi halami. Psy zaczęły machać ogonami, jeszcze zanim pokonał odległość dzielącą go od ogrodzenia. Przywitał je i przez chwilę się z nimi bawił, po czym z trudem wspiął się na płot i zeskoczył po drugiej stronie. Bezgłośne uderzenie jego sandałów o ziemię nie zaburzyło szumu fal leniwie liżących brzeg. Znów wrócił myślami do Arnaua – to on sprezentował mu te buty, z porządną podeszwą ze skóry, a nie z esparta czy drewna jak w sandałach innych chłopców, którzy mieli to szczęście, że nie chodzili boso. „Należały do mojego syna. Nie są mu już potrzebne”, powiedział, wręczając mu buty. Hugo poczuł drapanie w gardle i wsłuchał się w ciszę, próbując odpędzić wspomnienia o starcu. Przeszył wzrokiem ciemność – istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że spotka kogoś w tym miejscu. Za plecami miał morze ze srebrzystą lamówką, upominkiem od księżyca, którego blask drgał na powierzchni wody; po lewej – pola uprawne ciągnące się aż do stóp wzgórza Montjuïc; przed sobą – dzielnicę El Raval, niedawno dołączoną do miasta, na razie niemal niezamieszkaną, którą planowano ufortyfikować; po prawej, za starym murem – dom zakonny Świętego Franciszka. Dopiero za nim rozciągała się tętniąca życiem Barcelona, jedyne miejsce, gdzie można było dostrzec słaby blask świateł.

Ruszył w stronę plaży. Sam był zaskoczony, że tak mu spieszno; niemal biegł, mając myśli zaprzątnięte Arsendą. Przeszedł wzdłuż starego muru kończącego się przy domu zakonnym Świętego Franciszka i stanął na piasku, otoczony wyciągniętymi na brzeg łodziami. Przez moment wsłuchiwał się w morze, ciszę i bryzę. Zadrżał, przeklinając zimno. Miał na sobie jedynie koszulę powalaną rdzą z kuli Genueńczyka. Wolałby pójść dalej brzegiem i cieszyć się widokiem łodzi aż do kościoła Matki Boskiej Morskiej, skąd mógłby się wspiąć ulicą Mar do placu Blat, a stamtąd do domu zakonnic. Wybrał jednak drogę przez słabiej zaludnioną dzielnicę garncarzy, gdzie istniało mniejsze prawdopodobieństwo nieprzyjemnego spotkania ze strażą – nocą nie wolno było chodzić po Barcelonie bez latarni czy pochodni. Szedł więc dalej wzdłuż starego muru, co jakiś czas puszczał się biegiem i podskakiwał, żeby się nieco rozgrzać. Okrążał miasto, kierując się w stronę domu zakonnego, gdzie jego siostra służyła u mniszki… której imienia nie był w stanie zapamiętać. Pamiętał za to dobrze, że pochodzi ona z jednej z najbardziej wpływowych rodzin w Katalonii, podobnie jak trzydzieści innych kobiet, które złożyły śluby we wspólnocie. Mniszki należały do zakonu Świętego Jakuba i cieszyły się przywilejami kontrastującymi z klauzurą i bezwzględnym posłuszeństwem innych zakonnic. Były bogate, bo zakon zasilały ich pokaźne posagi. Nie mieszkały w celach, ale w oddzielnych domkach – okna kilku z nich wychodziły na ulicę. Niektóre z kobiet miały własne kapliczki zbudowane na terenie zakonu. Usługiwały im niewolnice albo służące, takie jak Arsenda. Nie nosiły habitów, lecz białe peleryny z wyhaftowanym krzyżem Świętego Jakuba, przypominającym kształtem miecz. Mogły zapisywać swój majątek osobom spoza wspólnoty. Za pozwoleniem przeoryszy przyjmowały wizyty, wychodziły na zewnątrz, nawet sypiały poza terenem zakonu, a co najważniejsze, w każdej chwili mogły zrzucić habit i zawrzeć małżeństwo.

Hugo minął kościół Matki Boskiej Sosnowej i po krótkim czasie doszedł do domu zakonnego Świętej Anny, za którym kończyło się miasto. Skręcił w prawo i wreszcie dotarł do celu. Kościół, klasztor i pozostałe zabudowania tworzyły trójkąt, którego dwa boki graniczyły z ulicą Jonqueres i potokiem o tej samej nazwie, trzeci zaś oddzielał całość od murów Barcelony.

Ostrożnie, stale rozglądając się na wszystkie strony, dotarł do ulicy Jonqueres. Wychodziły na nią portal kościoła oraz furtka, przez którą dostarczano zaopatrzenie, a także tylne drzwi kilku domków zakonnic. Ten, w którym służyła Arsenda, miał zakratowane okienko. Z uchem przyklejonym do okiennicy zaczął gwizdać melodię, cichutko, bo obawiał się, że w którymś z budynków po drugiej stronie ktoś zapali lampę. Nie spuszczał z oka wylotu ulicy, gdzie łączyła się z placem Jonqueres, tam bowiem znajdowało się główne wejście do domu zakonnego. Potem zaczął nucić piosenkę. Gdy łapał się na tym, że śpiewa za głośno, natychmiast ściszał głos, strofując się w duchu. Mrużąc powieki, przeszywał wzrokiem ciemność. Drżał zarówno z zimna, jak i ze strachu, że zostanie nakryty.

Już kilka razy musiał wrócić do stoczni, nie zobaczywszy się z siostrą, ale przeważnie jego piosenka, choć nucona cichym głosem, budziła Arsendę. Tę piosenkę śpiewał ich ojciec, kiedy wracał do domu, czy to po jednym ze swoich długich rejsów, czy po kilku kubkach wina. Hugo i jego siostra wychowali się uczepieni spódnicy matki, oboje kojarzyli podświadomie tę melodię z jej radością, a potem ze swoją własną. Na jej dźwięk otwierali oczy podczas najstraszliwszych sztormów, aż wreszcie którejś nocy już jej nie usłyszeli. Ojca pochłonęło morze.

Arsenda zastukała w okiennicę na znak, że go słyszy. Hugona czekała teraz najniebezpieczniejsza część wyprawy. Gdyby przyłapano go pod oknem, zawsze mógłby coś wymyślić, trudno byłoby mu jednak znaleźć usprawiedliwienie, jeśliby zobaczono, jak wdrapuje się na występ fasady, który służył jeźdźcom do wsiadania na konie przed opuszczeniem Barcelony przez bramę Jonqueres, ponieważ wierzchowce nie miały wstępu do miasta. Albo gdyby nakryto go na tym, jak czepiając się dłońmi i stopami kamieni, niczym jaszczurka wspina się po ścianie na płaski dach pokrywający domek zakonnicy.

W tym czasie Arsenda wybiegła na dziedziniec i po drabinie weszła na górę. Na końcu wspinaczki Hugona przywitała jej śliczna dziecięca twarzyczka, zaczerwieniona od biegu i z radości.

– Dlaczego tak długo nie przychodziłeś? – skarciła go na powitanie.

Nabrał w płuca powietrza, żeby odzyskać oddech. Potem bez słowa przytulił siostrę. Arsenda przemyślnie zabrała ze sobą koc, pod którym spała. Owinęli się nim i usiedli jedno przy drugim, wciśnięci w kąt, ukryci.

– Dlaczego? – nalegała dziewczynka.

Rozpłakała się na wieść o śmierci micer Arnaua. Zasmucił ją widok obrażeń, jakie odniósł Hugo, ale jej duże ciemne oczy zabłysły w mroku z podziwu dla odwagi i brawury, którymi pochwalił się przed nią brat. Zaraz jednak ponownie wybuchnęła płaczem na wspomnienie matki. Arsenda nie wychodziła z domu zakonnego, tak jak Antonina nie mogła opuszczać domu rękawicznika.

– Czego nauczyłaś się od naszego ostatniego spotkania? – spróbował zmienić temat Hugo, ujmując siostrę pod brodę i zmuszając ją do podniesienia głowy.

Opowiedziała mu, że wreszcie pozwolono jej pomagać w przygotowywaniu nogats, przysmaku z mąki, miodu i prażonych orzechów. Asystowała także przy sporządzaniu wody różanej oraz przędła len i jutę. Zakonnice nie zaczęły jej jeszcze uczyć haftu; twierdziły, że musi podrosnąć, bo mogłaby zniszczyć materiał.

– Dobrze cię traktuje pani…?

– Geralda – pomogła mu. – Tak. Jest bardzo wymagająca, a przy tym niezwykle pobożna i przewrażliwiona. Ale traktuje mnie dobrze. Pozwala mi przysłuchiwać się z daleka, kiedy uczy dziewczynki z bogatych barcelońskich rodzin, a potem poświęca trochę uwagi tylko mnie. A tobie jak się wiedzie?

Hugo opowiedział jej o stoczni, o tym, jak się stara, o przyszłości, która czeka go jako mistrza szkutniczego, o tym, jak będzie pomagał matce.

– I tobie też! – dodał. – Zwiększę wiano od…

– Geraldy – powtórzyła dziewczynka znużonym głosem.

– Właśnie. Zwiększę je, żebyś znalazła dobrego męża, najlepszego w całej Barcelonie.

Arsenda wybuchnęła śmiechem.

– Przestań! Będziesz miał własną rodzinę.

– Na pewno, ale nigdy o tobie nie zapomnę – obiecał, jeszcze mocniej przywierając do siostry w czułym, poufałym odruchu.

Wciąż jeszcze sypiali razem na sienniku przy palenisku, kiedy tamtego nieszczęsnego dnia fale pochłonęły ich ojca. Długo po otrzymaniu wiadomości oboje płakali wsłuchani w szloch matki dobiegający z drugiego końca izby. Pochlipywali po cichu, objęci, nie chcąc, żeby ich słyszała, by nie pogłębiać jej cierpienia.

Tydzień później Hugo próbował pocieszyć siostrę w ten sam sposób podczas kolejnego spotkania na dachu u zakonnic. Arsenda chwyciła go za rękę i oparła głowę na jego ramieniu, słuchając, jak brat mówi drżącym głosem:

– Myślałem, że ludzie mnie… Sam nie wiem… Ostatnio bastaixos wwieźli do stoczni ładunek drewna, który dotarł morzem z Pirenejów. Spuszczają je rzeką… Chciałbym kiedyś móc to zobaczyć. – Nie wiedział, dlaczego opowiada o tym siostrze. – To bastaixos przejmują transport drewna, gdy dociera do stoczni. Po wyładowaniu dużych pni pogratulowali mi, prawie wszyscy, powiedzieli, że dobrze zrobiłem, że zdobyłem się na to, czego nikt nie ośmielił się uczynić. Nawet mistrzowie i czeladnicy przyznali mi rację. Chłopaki od kul chwalą mnie i proszą, żebym opowiedział im jeszcze raz całą historię. Juan Nawarczyk też mnie wspiera. Był przyjacielem micer Arnaua. Ale w ubiegłą niedzielę w kościele Matki Boskiej Morskiej wiele osób rzucało mi nieżyczliwe spojrzenia, niektórzy ukradkiem, choć i tak to widziałem, inni otwarcie. Jeden kupiec szturchnął mnie nawet, kiedy szedłem do komunii. Potem rękawicznik nie pozwolił matce, żeby choć chwilę ze mną porozmawiała. Siłą ją ode mnie odciągnął. Nie mogliśmy zamienić nawet słowa.

Niespodziewanie zamilkł. Nie powinien jej o tym wszystkim mówić. Arsenda jest jeszcze za mała. Co może wiedzieć taka dziewczynka? Pędzi szczęśliwe życie za murami klasztoru. Ma co jeść, w co się ubrać, uczy się, dostanie wiano i wyjdzie za mąż…

– Postawiłeś się władzy – szepnęła Arsenda w mroku głębokim, poważnym głosem; siedziała nieruchomo owinięta kocem.

– Bzdury! – rzucił zaskoczony Hugo. – Co ty możesz o tym wiedzieć?

– To samo wydarzyło się tutaj, we wspólnocie. Jedna z zakonnic poskarżyła się na to, jak są traktowane przez zakrystiankę. Większość starych mniszek przyznała jej rację. Wiem o tym, bo słyszałam, jak rozmawiały w domu Geraldy, mojej pani. Ale poskarżyła się tylko Angelina. Kiedy przeorysza wzięła stronę zakrystianki, wszystkie odwróciły się od Angeliny. Teraz prawie z nią nie rozmawiają. To samo spotyka ciebie – zawyrokowała.

– Nienawidzę Puigów – oświadczył Hugo po chwili milczenia, w czasie której przyznał w duchu, że siostra ma rację.

– Nie powinieneś nienawidzić – zbeształa go Arsenda. – Chrystus…

– Chrystus dopuścił do śmierci naszego ojca! – przerwał siostrze. Arsenda zrobiła znak krzyża. – I do śmierci micer Arnaua.

– Wszyscy umrzemy – powiedziała spokojnie. – Opuścimy ten padół łez, żeby żyć wiecznie i szczęśliwie.

Hugo westchnął.

– Obiecaj mi, że nie będziesz nikogo nienawidził. Powinieneś wybaczyć.

Chłopak milczał.

– Obiecaj mi! – zażądała Arsenda.

– Obiecuję – przystał niechętnie.

Nie miał najmniejszego zamiaru dotrzymać tej obietnicy. Po tym, jak potraktowano go w kościele, pracował z jeszcze większym zapałem, choć także ze wzbierającym w sercu rozgoryczeniem, kiedy patrzył na miasto, tak bliskie, a zarazem tak dalekie. Nie obchodziło go już, że się przedźwiga ani że ręce wyciągną mu się od bezustannego noszenia kuli, co przytrafiało się niektórym starszym chłopcom. Co by się z nim stało, gdyby nie Genueńczyk? Trudno było dostać się na terminatora u mistrza szkutniczego. Ale teraz, kiedy miał już pewną wiedzę, może mu się uda. Juan Nawarczyk obiecał mu pomóc, gdy Genueńczyk odzyska wolność. „Przez pamięć o Arnau”, wyszeptał.

Tymczasem nadal toczyły się procesy przeciwko ministrom i protegowanym Piotra Ceremonialnego, a królowa Sybilla wciąż była uwięziona w wieży za murami miasta, za bramą Ślepców. Ósmego marca 1387 roku król Jan, wreszcie wolny od uroku, który przysporzył mu tylu cierpień, przysiągł przestrzegać przywilejów, praw i zwyczajów Katalonii. Zgodnie z zapowiedzią, nie potwierdził jednak darowizn, których w ciągu ostatnich dwudziestu lat dokonał jego ojciec, przez co zyskał sobie bezwarunkowe poparcie i poważanie wszystkich żyjących w nędzy mieszkańców. Dziesięć dni później katalońskie kortezy ślubowały monarsze wierność i ogłosiły go hrabią Barcelony.

Jednym z licznych kroków podjętych przez króla Jana było mianowanie wicehrabiego Rocabertí namiestnikiem państw Wschodu – katalońskich księstw Neopatrii i Aten. Wicehrabia wydał rozkaz, by przygotować flotę do wypłynięcia w kierunku Morei. Mobilizacja królewskiej armady zrewolucjonizowała pracę stoczni. Wiosła, żagle, pawęże, skóry, broń… wszystko zostało ponownie przeliczone i przygotowane na przybycie statków, wśród nich wielu zwykłych handlowych galer, zbrojonych z myślą o wyprawie.

W jednej z hal trwały ostatnie prace przed wodowaniem okrętu flagowego armady, olbrzymiej galery na trzydzieści wioseł na burtę; miał nim płynąć wicehrabia Rocabertí. Hugo brał już kiedyś udział w ceremonii przekazania podobnego okrętu; mszę koncelebrowało wówczas ośmiu księży i biskup, uczestniczył w niej król, jego ministrowie i rajcy. Były podarunki, poczęstunek i zabawa. Teraz stał z kulą w rękach u boku Genueńczyka, obserwując ogromny kadłub bez żagli, wykonany z dobrej dębiny, i rozpierała go duma, bo pomagał przy jego budowie. Podniósł wzrok ku spadzistemu dachowi kryjącemu stocznie i kolejny raz poczuł się malutki w obliczu tej olbrzymiej przestrzeni. Dochodziły go uderzenia młotków, świszczenie pił i syk wody wylewanej na węgle, żeby w parze wyginać deski; czuł intensywny zapach heblowanego drewna, dziegciu i lepiku.

Santa Brígida. Tak będzie się nazywał okręt flagowy.

Hugo i Genueńczyk jednocześnie odwrócili głowy. W stronę galery zmierzał orszak na czele z wicehrabią Rocabertí, zarządcą stoczni i rajcami. Towarzyszył im usłużny Juan Nawarczyk.

– Dziś wpadnie nam kilka zacnych monet – szepnął Hugonowi na ucho Genueńczyk. – Kiedy tylko je dostanę, pójdziesz kupić dobrego wina. Wieczorem będziemy pić i wznosić toasty za Santa Brígidę… i za dobrze wykonaną pracę.

Gdy orszak dotarł do miejsca, gdzie tłoczyli się pracownicy stoczni, Nawarczyk przedstawił przybyłym głównego mistrza. Hugo widział, jak ten rozmawia z wicehrabią i jego świtą, podczas gdy pozostali przysłuchiwali się jego słowom. Wskazywał galerę i gestykulował, oddając ruchami rąk morze, kadłub, wioślarzy, a nawet burzę. Wicehrabia uśmiechnął się szeroko – nad siwą brodą ukazały się czarne zęby – kiedy główny mistrz otwartą dłonią zażegnał niebezpieczeństwo. Wyciągnął ją przed siebie i lekko poruszył, jakby galera płynęła teraz po spokojnym morzu. Ktoś zaczął bić brawo. Genueńczyk miał rację: zanim orszak ruszył dalej, ochmistrz wicehrabiego wręczył głównemu mistrzowi sakiewkę. Czeladnicy i terminatorzy zrobili im przejście w stronę górującego nad nimi okrętu.

Główny mistrz przedstawiał wicehrabiemu swoich najważniejszych pomocników, a ten pozdrawiał ich lekkim skinieniem głowy. Hugo zauważył, że kiedy dostojnik witał się z kolejną osobą, ochmistrz podchodził do tego, który został już zaszczycony pozdrowieniem pana, i nagradzał go kilkoma monetami.

– Domenico Blasio, Genueńczyk – oznajmił główny mistrz. – Wasza hrabiowska mość powinien spróbować go przekonać, żeby został z nami, kiedy już odzyska wolność.

– Oby nastąpiło to jak najrychlej – powiedział wicehrabia Rocabertí; były to pierwsze słowa, jakie skierował do któregokolwiek z mistrzów.

– Ufam… – zaczął Genueńczyk, ale przerwał mu czyjś okrzyk.

– Ty psubracie!

Hugo wiedział, czyje to słowa, jeszcze zanim zobaczył, jak młody Puig – tym razem cały w czerwieni, od jedwabnych nogawic po purpurową twarz – wyskakuje spomiędzy członków towarzyszącej wicehrabiemu świty i rzuca się na niego, wspomagany przez swojego sługę.

– Kanalia! – zawył, zanim dopadł chłopca.

W odpowiedzi Hugo wcisnął mu do rąk kulę Genueńczyka. Puig chwycił ją zaskoczony; rdza pobrudziła mu dłonie i czerwony kaftan. Nie od razu zareagował i wypuścił kulę – Hugo wykorzystał tę chwilę wahania, by schować się za swoim mistrzem.

– Co się dzieje? – zapytał wicehrabia.

Podczas gdy Roger Puig otrzepywał kaftan, żeby strząsnąć rdzę, jego sługa i kilku żołnierzy schwytało Hugona i przyprowadziło go przed oblicze wicehrabiego.

– Ten szubrawiec – ryknął Puig, nie przestając potrząsać szatami – znieważył moją babkę, Margaridę Puig! Zasługuje na karę!

Wicehrabia Rocabertí nie przerywał mu, słuchając równocześnie tego, co szeptał mu na ucho ochmistrz. Lekko skinął głową, po czym zapytał:

– Co chcesz z nim zrobić?

– W lochach zamku w Navarcles będzie miał okazję pożałować swoich zniewag – odparł Puig.

Pośród obecnych przeszedł szmer. Hugo zbladł; próbował siłą uwolnić się z uścisku sługi, tego samego, który w dniu, kiedy stracono micer Arnaua, spuścił mu cięgi, a teraz wymierzył mu policzek.

Juan Nawarczyk chciał interweniować, ale zarządca stoczni powstrzymał go zdecydowanym ruchem dłoni.

– Zgoda – przystał wicehrabia. – Zamknij go na rok, a po upływie tego czasu zwrócisz mu wolność. Zapewnisz mu odpowiednie wyżywienie, żeby nie umarł. Odpowiadasz za to.

– Nie… – odezwał się błagalnym tonem Hugo; kolana odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się na ziemię.

– Tak się stanie – obiecał Puig, nie zważając na jęk chłopaka. – Moja rodzina ma u waszej hrabiowskiej mości dług wdzięczności – dodał.

Wicehrabia już odwracał się do Hugona plecami, kiedy rozbrzmiał głos Genueńczyka:

– Popełniacie, panie, błąd.

Dostojnik spowolnił ruchy, jakby czekał na wyjaśnienie. Wkrótce nadeszło.

– Ten chłopak pracował ciężko przy budowie Santa Brígidy. Okręt ma w sobie cząstkę niego, jego duszy, podobnie jak dusz mistrzów, czeladników i terminatorów. Jeżeli dziś, w dniu, kiedy przekazujemy wam galerę, wasz okręt flagowy, nie okażecie mu, panie, wspaniałomyślności i miłosierdzia, rozgniewacie duszka. Gdzie się podziała wspaniałomyślność możnych?

Roger Puig klasnął w dłonie i zaniósł się gromkim śmiechem. Hugo spróbował wstać.

– Jakiego znów duszka? – zapytał wicehrabia, wciąż odwrócony plecami do Genueńczyka.

– Każdy statek ma swojego, wasza wielmożność – odpowiedział główny mistrz, wskazując olbrzymią rufę galery, która wznosiła się nad ich głowami.

– I co się stanie, jeśli się rozgniewa? – zapytał wicehrabia, choć domyślał się odpowiedzi.

– Galera nigdy nie będzie dobrze pływać.

– Może nawet zatonąć – dorzucił Genueńczyk.

– Chyba nie wierzycie w te bajki? – rzucił Puig.

Wicehrabia podniósł dłoń, żeby go uciszyć. Przez chwilę stał w milczeniu.

– Jestem pewien – powiedział wreszcie, odwracając się do Puiga, Hugona i Genueńczyka – że twoja czcigodna babka, twój stryj i cała twoja rodzina woleliby mieć pewność, że nic nie wystawi na szwank zwycięstwa królewskiej floty, niż wymierzyć karę jakiemuś nędznikowi o niewyparzonym języku, tym bardziej że członek twojej rodziny wchodzi w skład mojej załogi. A może chciałbyś wypłynąć pod taką wróżbą?

Roger Puig wahał się z odpowiedzią.

– Król ma już wystarczająco dużo problemów z urokami, które przykuwają go do łoża – ciągnął wicehrabia – żeby dowiadywać się teraz, iż z powodu jakiegoś smarkatego obdartusa rozgniewaliśmy duszka jego flagowca. Puścić go! – polecił sługom, po czym ruszył dalej, nie czekając, aż jego rozkaz zostanie wykonany, jakby nie dopuszczał myśli, że ktokolwiek ośmieli mu się sprzeciwić.

I nikt się nie ośmielił. Hugo został uwolniony.

„Puścić go!” Hugo już dwukrotnie słyszał te słowa, które zwracały mu wolność. Jego oczy skrzyżowały się ze wściekłym spojrzeniem Puiga. „Następnym razem nie będziesz miał tyle szczęścia”, ostrzegł go przy szafocie. Chłopiec się uśmiechnął. Miał je. Już zamierzał pochylić głowę, kiedy przypomniał sobie radę Arnaua: „Nie zginaj przed nikim karku”. Wziął głęboki oddech, zacisnął pięści i wytrzymał wzrok Puiga. Za plecami młodego szlachcica sunął orszak, który ruszył w ślad za wicehrabią i głównym mistrzem, ale dla Hugona był zaledwie przemieszczającym się bezkształtnym cieniem. Przed nim stał Roger Puig drżący na całym ciele. Na szyi wystąpiły mu żyły, nabrzmiały mu skronie. Wyglądał na roztrzęsionego, wściekłego. Chłopiec czekał, nie odwracając wzroku, aż szlachcic podąży za wicehrabią.

– Hugonie. Hugonie!

Dopiero za drugim razem poczuł, że ktoś mocno szarpie nim od tyłu. Juan Nawarczyk. Chłopak chciał się uśmiechnąć, ale odwiodła go od tego posępna mina pomocnika zarządcy stoczni.

– Musisz opuścić stocznię – oznajmił Nawarczyk. Hugo aż podskoczył. – Wicehrabia nie chce cię widzieć przy statkach. Powinieneś natychmiast odejść. Takie są jego rozkazy.

Dziedzice Ziemi

Подняться наверх