Читать книгу Dziedzice Ziemi - Ildefonso Falcones - Страница 12

5

Оглавление

Mar ściskała go za rękę i ciągnęła, jakby był małym dzieckiem. Hugo nie odważył się uwolnić od kościstej dłoni, która mocno go trzymała. W drodze z placu Blat do dzielnicy żydowskiej próbował wyrwać się Mar, lecz zbeształa go i jeszcze mocniej ścisnęła za rękę, z energią, jakiej można się było spodziewać po osobie w jej wieku. Wyszła za micer Arnaua, mimo że był od niej starszy o prawie dwadzieścia lat. Dotarli do placu Świętego Jakuba.

Spotkali się niedaleko dzielnicy żydowskiej, na placu Blat. Hugo czekał na nią w bramie więzienia mieszczącego się w pałacu pełnomocnika królewskiego; Mar przyniosła jedzenie dla syna, żeby nie umarł z głodu. Rozpłakała się na widok siniaków, które bezskutecznie próbował przed nią ukryć, śladu po torturach. Wręczyła strażnikowi dwa soldy, błagając, by zapewnił Bernatowi dobre traktowanie. Nie mogła dać więcej. Boixadós, wspólnik Arnaua, wybuchnął gniewem, kiedy pojawiła się w jego domu.

Nie wpuścił jej nawet do jadalni.

– Twój syn przyznał się, że chciał zabić hrabiego Navarcles…

– Torturowali go! On nigdy…

Boixadós nie słuchał.

– Kapitana generalnego króla Jana! Oto, kogo zamierzał zabić! – powiedział szybko cichym głosem, nerwowo wyglądając przez drzwi, by sprawdzić, czy nikt ich nie widzi.

– Nie!

– Czy on oszalał?

– Francesc…

– Nie chcę cię tu więcej widzieć! Ani twojego syna… Jeśli w ogóle kiedykolwiek wyjdzie z więzienia.

– Francesc, proszę…

– Chcesz mnie zniszczyć?

Dwa nędzne soldy i trochę jedzenia. Tylko tyle jej dał Francesc Boixadós, kiedy obiecała mu, że już nigdy nie wróci.

– Zrobiłem, co mogłem – usprawiedliwił się i zatrzasnął drzwi, zanim wdowa po jego dawnym wspólniku zdążyła się odwrócić.

Mar nigdy nie była w dzielnicy żydowskiej; nie znała ludzi, których tak bardzo cenił Arnau. Po śmierci męża postępowała zgodnie z jego radą: nikt nie powinien jej z nimi kojarzyć. Ale w tej sytuacji… syn – podobnie jak ten smarkacz, który tylko wszczynał awantury i bójki – potrzebował pomocy, nawet jeśli miałaby pochodzić od żydów. W więzieniu Bernat pytał o Hugona, jakby bardziej martwił się przyszłością chłopaka niż własną.

– Wyrzucili go ze stoczni z naszej winy – wyjaśnił matce, która wiedziała już o wszystkim od Juana Nawarczyka. – Powiedziałem mu, żeby poszedł do Jucefa Crescasa. Nikt inny nie kiwnie palcem dla kogoś tak… bezczelnego – dodał ze śmiechem.

Uczepiła się tego pretekstu. Jeśli pójdzie z Hugonem, pozna Jucefa. A jeśli ten ponowi swoją propozycję, nie zawaha się przyjąć jego pomocy. Żyd czy nie żyd, Bernat jej potrzebował.

Mar i Hugo zatrzymali się przy wejściu na niewielki placyk przed kościołem Świętego Jakuba. Świątynia miała gotyckie podcienia z pięcioma ostrołukami od frontu i dwoma z boku. Minęli kościół oraz tylną ścianę ratusza i weszli na dziedziniec o nieregularnych kształtach, zdominowany przez olbrzymi wiąz, który służył jako pręgierz. Przykuwano do niego skazanych na publiczne szyderstwa. Licytowano tam również dobra zajęte na mocy wyroku sądowego albo zostawione przez zmarłych. Przy placu, w przylepionych do murów budkach, mieściły się kancelarie, w których skrybowie na zlecenie klientów kopiowali bądź redagowali dokumenty i listy.

Przebili się przez tłum i dotarli do źródełka i wieżyczki strażniczej przy jednej z dwóch bram prowadzących do dzielnicy żydowskiej.

– Znacie Jucefa Crescasa? – zapytała Mar człowieka pilnującego wejścia. – Chcemy się z nim zobaczyć.

– Jakże mógłbym go nie znać?

Strażnik kazał jakiemuś dziecku, które przebiegało w pobliżu, zaprowadzić ich do Crescasa. Jucef mieszkał w domu swojego ojca, piętrowym budynku z małym ogródkiem na tyłach, przy ulicy Call, jak nazywali ją chrześcijanie (dla żydów była to po prostu „ulica prowadząca od placu Świętego Jakuba do nowych murów”), tuż przed skrzyżowaniem z Banys Nous. Jucef odziedziczył nie tylko dom Hasdaia Crescasa, ale także jego zawód: był bankierem.

Przyjął ich odziany w haftowaną tunikę. Na widok Mar i Hugona na jego twarzy pojawił się szeroki, szczery uśmiech. Kiedy weszli do domu, kazał służącej zaprowadzić chłopca do kuchni i nakarmić, Hugo nie słyszał więc, o czym wdowa rozmawiała z Jucefem w ogródku: o pieniądzach potrzebnych na opłacenie jurysty, który broniłby jej syna, a może też na kupienie jego wolności…

– Puigowie nigdy do tego nie dopuszczą – powiedziała Mar.

Jucef pominął tę uwagę milczeniem; powinni walczyć.

– Czego potrzebujesz?

– Spokoju – odparła Mar. – Chcę wiedzieć, że mój syn ma się dobrze, żebym mogła w spokoju połączyć się z mężem.

– Twoje połączenie z Arnauem nie leży w mojej mocy. Jeśli chodzi o twojego syna, spróbujemy – obiecał. – Ale nikt nie może wiedzieć, że stoi za tym żyd.

– Dziękuję.

– Arnau uratował życie mnie, mojej siostrze i Saulowi. Niestety, Raquel umarła, ale Saúl nadal żyje, mieszka tu, w Barcelonie. Ma teraz jakieś pięćdziesiąt lat, o pięć więcej niż ja. Jest medykiem, tak jak jedna z jego córek.

– Już spłaciliście tamten dług – przypomniała mu Mar. – Mój mąż zawsze mówił, że wasz ojciec…

– Życie nie ma ceny – przerwał jej Jucef. – Takiego długu nigdy nie da się spłacić.

Ustalili, że nikt nie może wiedzieć, iż pomocy Bernatowi udzielają żydzi.

– Nie martw się – uspokoił ją Jucef. – Nasze operacje często muszą być dyskretne, a nawet tajne. Mamy na to sposoby. A zanim połączysz się z Arnauem – dodał z uśmiechem, pochylając się i ujmując delikatnie dłonie Mar – jak mogę pomóc tobie?

Nie mógł zaoferować pracy Hugonowi, bo chłopiec nie umiał czytać ani pisać, dlatego wezwali Saula. Ten przyszedł z jednym ze swoich synów i obaj złożyli Mar szczere kondolencje.

– Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś taki jak Arnau może umrzeć w ten sposób… Przykro mi – powiedział Saúl.

– Na czym się znasz? – spytał jego syn, mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, kiedy Hugo pojawił się w izbie.

Chłopak wzruszył ramionami.

– Trochę na stolarce szkutniczej – odważył się odpowiedzieć. Trzej żydzi pokręcili głowami. – Znam się na dziegciu do uszczelniania… – Kolejny przeczący ruch. – Załatwiam sprawunki, wykonuję zlecenia.

Cisza. Hugo poczuł się tak, jakby trzej mężczyźni poddawali go dokładnemu badaniu. Mar uśmiechała się do niego, zachęcając, by powiedział coś stosownego. Chłopak wolał nie wspominać o kotach.

– Potrafię też trzymać przez długi czas żelazną kulę – dodał, wykonując ruch, jakby podnosił kulę Genueńczyka.

Ku jego zdziwieniu młody żyd spojrzał na niego z zainteresowaniem i zapytał:

– Jak długo?

– Tak długo, jak potrzeba.

– Nieruchomo?

– Tak… – Hugo się zawahał.

Syn Saula podszedł do szafy, w której stały wielkie księgi, wyjął kilka i wręczył je chłopcu.

– Stój spokojnie! – przykazał.

Dziedzice Ziemi

Подняться наверх