Читать книгу Magia zabija - Ilona Andrews - Страница 6

Prolog

Оглавление

Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Rozwarłam oporne powieki i stoczyłam się z łóżka, z zaskoczeniem odkrywając, że ktoś obniżył podłogę. Grzmotnęłam z hukiem.

Auć.

Sponad materaca wyłoniła się blond czupryna, a znajomy męski głos zapytał:

– Nic ci nie jest?

Curran. Władca Bestii. W moim łóżku! Nie, zaraz, nie miałam przecież swojego łóżka. Moje mieszkanie zostało zdemolowane przez szaloną ciotkę. Zostałam towarzyszką Władcy Bestii, a to oznaczało, że znajdowałam się w Twierdzy, w apartamencie Currana, w jego łóżku. Naszym łóżku. Które miało ponad metr wysokości. No tak.

– Kate?

– Wszystko w porządku.

– Może mam ci zainstalować zjeżdżalnię?

Zbyłam go machnięciem ręki i odebrałam telefon.

– Tak?

– Dzień dobry, Małżonko.

Małżonko? A to nowość. Zazwyczaj zmiennokształtni zwracali się do mnie per „alfo” lub „pani”, rzadziej „towarzyszko”. Tytuł „towarzyszki” plasował się na mojej liście rzeczy znienawidzonych gdzieś pomiędzy piciem skisłego mleka a leczeniem kanałowym, dlatego też większość ludzi nauczyła się go unikać.

– Mam na linii sekretarkę dyrektora Parkera. Mówi, że to pilne.

Coś z Julie.

– Odbiorę.

Julie, obecnie moja podopieczna, dziewięć miesięcy temu „wynajęła” mnie do odszukania zaginionej matki. Znalazłam matkę, niestety martwą. Została pożarta przez celtyckie demony morskie, które postanowiły pojawić się w Atlancie i wskrzesić niedoszłego bożka. Nie skończyło się to dobrze dla demonów. Dla Julie także nie, dlatego wzięłam ją pod skrzydła. Tak samo niegdyś mną po śmierci ojczyma zajął się mój nieżyjący już opiekun, Greg.

Ludzie wokół mnie umierali, zazwyczaj straszną, gwałtowną śmiercią, dlatego odesłałam dziewczynkę do szkoły z internatem, najlepszej, jaką udało mi się znaleźć. Problem w tym, że Julie nienawidziła szkoły z siłą żaru tysiąca słońc. W ciągu tego półrocza uciekła stamtąd już trzy razy. Ostatnio dostałam telefon od dyrekcji, ponieważ jakaś dziewczyna zwyzywała Julie w szatni, twierdząc, że ta, mieszkając przez dwa lata na ulicy, była dziwką. Mój dzieciak dał wyraz swej urazie, przykładając oszczerczyni krzesłem w łeb. Pouczyłam ją, żeby następnym razem celowała w brzuch, bo wtedy zostaje mniej śladów. Telefon od samego Parkera oznaczał, że Julie znów wpadła w tarapaty, a telefon o szóstej rano zwiastował tarapaty przez wielkie T. Julie nie robiła nic na pół gwizdka.

Sypialnia tonęła w mroku. Nasze pokoje znajdowały się na najwyższej kondygnacji Twierdzy. Z okna po lewej roztaczał się widok na tereny należące do Gromady, bezkresne, nietknięte świtem niebo, a pod nim uczerniony nocą las. W oddali linię horyzontu załamywały zarysy ruin miasta upstrzonego błękitnymi punkcikami silnych, przemysłowych feylatarń. Magia była w wyżu. Dobrze, że tym razem nie zakłóciła działania telefonów. Od zabezpieczającej okno osłony odbijała się poświata księżyca, zasnuwając pejzaż skrzącym się srebrzyście welonem.

– Małżonko? – odezwał się znów kobiecy głos.

– Tak?

– Sekretarka przełączyła mnie na czekanie.

– Dzwoni w pilnej sprawie i każe przełączyć na czekanie?

– Tak.

Dupek.

– Mam się rozłączyć?

– Nie, zaczekam.

Puls świata skoczył odrobinę. Osłona w oknie zniknęła. W ścianie rozległo się bzyczenie, lampa podłogowa zamigotała i zaświeciła się. Pstryknęłam wyłącznikiem.

Migoczące w oddali błękitne gwiazdki feylatarń zgasły. Na mgnienie oka miasto pogrążyło się w ciemności, a potem pomiędzy ruinami błysnęło coś, co zaraz rozkwitło w eksplozję światła i ognia. Ułamek sekundy później przez noc przetoczył się grzmot. Prawdopodobnie w chwili cofnięcia się magii wybuchł jakiś transformator. Widnokrąg rozjarzył się czerwonawą łuną. Przypominała wschód słońca, tyle że ono zwykle nie wstawało na południowym zachodzie. Wytężyłam wzrok. Tak, Atlanta płonęła. Znowu.

Magia odpłynęła, a panowanie nad światem jeszcze raz przejęła technika. Nazywano to efektem postprzesunięciowym. Magia przychodziła i odchodziła wedle swego upodobania. Zalewała świat niczym fala tsunami, przynosząc do naszej rzeczywistości dziwne monstra, zatrzymując silniki, unieruchamiając broń palną, pożerając wysokie budynki, a potem cofała się bez ostrzeżenia. Nikt nie wiedział, kiedy nadejdzie przypływ ani jak długo będzie trwał. W końcu kiedyś magia miała zwyciężyć w tej wojnie, ale na razie technika walczyła zaciekle, a my tkwiliśmy pośród tego chaosu, usiłując odbudować na wpół zniszczony świat, dostosowując go do nowych reguł.

W słuchawce kliknęło i zadudnił baryton Parkera.

– Dzień dobry, pani Daniels. Dzwonię, aby poinformować, że Julie opuściła teren szkoły.

O nie. Znowu? Curran otoczył mnie ramionami i przyciągnął do siebie. Oparłam się o niego.

– Jak?

– Wysłała się.

– Słucham?

Parker odchrząknął.

– Jak pani wie, nasi uczniowie zobowiązani są przeznaczyć dwie godziny dziennie na pracę na rzecz szkoły. Julie wykonywała obowiązki w sali pocztowej. Uznaliśmy, że to najlepsze miejsce, gdyż Julie pozostawała pod niemal stałą obserwacją, a z tej sali nie da się wyjść na zewnątrz. Wygląda na to, że zdobyła dużą skrzynię, sfałszowała druk nadania przesyłki i wysłała się w paczce.

Curran zachichotał mi w ucho. Odwróciłam się i kilkakrotnie uderzyłam czołem o jego pierś – chwilowo jedyną twardą powierzchnię pod ręką.

– Skrzynię znaleźliśmy nieopodal linii geomantycznej – dokończył dyrektor.

Przynajmniej miała na tyle rozsądku, że wydostała się z pudła, zanim zostało ono wepchnięte w nurt magii. Z moim szczęściem skończyłaby pewnie na przylądku Horn.

– Jej nieobecność nie potrwa długo – zapewniłam dyrektora. – Przywiozę ją najpóźniej za dwa dni.

– To nie będzie konieczne – oświadczył Parker ostrożnie.

– Jak to?

– Proszę zrozumieć, pani Daniels, jesteśmy instytucją edukacyjną, a nie zakładem penitencjarnym. Julie uciekła już trzykrotnie w ciągu ostatniego roku szkolnego. Jest bardzo bystrym dzieckiem, niezwykle pomysłowym, a trudno nie zauważyć, że nie chce tu być. Trzeba by kajdan, żeby ją tu zatrzymać, choć wątpię, czy nawet to by pomogło. Rozmawiałem z nią po ostatnim takim wybryku i uważam, że nie zaprzestanie ucieczek. Nie chce należeć do naszej społeczności, a trzymanie jej tu wbrew woli wymagałoby znacznych nakładów finansowych. Nie możemy pozwolić sobie na branie odpowiedzialności za urazy, jakich Julie mogłaby doznać podczas kolejnych prób ucieczki. Oczywiście zwrócimy część niewykorzystanego czesnego. Bardzo mi przykro.

Gdyby się dało, udusiłabym go przez telefon. A z drugiej strony, gdybym posiadała takie zdalne moce, zabrałabym Julie z miejsca, w którym aktualnie się znajdowała, i przeniosła tutaj. Tak bym jej dała popalić, że zaraz zaczęłaby błagać o odesłanie do tej cholernej szkoły.

Parker ponownie odchrząknął.

– Mam tu przed sobą listę innych placówek edukacyjnych, które mógłbym polecić...

– To nie będzie konieczne – przerwałam mu i odłożyłam słuchawkę.

Też miałam taką listę. Zrobiłam ją już po pierwszej ucieczce Julie. Odrzuciła wszystkie propozycje.

Twarz Currana rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

– To nie jest śmieszne.

– Jest, i to bardzo. Poza tym tak będzie lepiej.

Porwałam dżinsy z krzesła i ubrałam się szybko.

– Wykopali mi dzieciaka ze szkoły, co w tym dobrego?

– Gdzie się wybierasz?

– Znajdę ją, uziemię na tak długo, że zapomni, jak wygląda słońce, a potem pojadę do tej szkoły i nogi im z tyłków powyrywam.

Curran roześmiał się wesoło.

– To nie jest śmieszne.

– To też nie ich wina. Chcieli jej pomóc, dali sporo luzu. Dziewczyna nie znosi tej szkoły. W ogóle niepotrzebnie ją tam odesłałaś.

– Wielkie dzięki, Wasza Sierściastość, za wnikliwą krytykę moich metod wychowawczych.

– To nie krytyka, a stwierdzenie faktu. Wiesz, gdzie Julie jest teraz? Nie. Za to wiesz, gdzie jej nie ma, ani w szkole, ani tutaj.

Przyganiał kocioł garnkowi.

– Z tego, co pamiętam, sam nie wiedziałeś przez cały tydzień, gdzie podziewa się twój szef ochrony wraz z całą ekipą – odpaliłam, zakładając golf.

– Wiedziałem, wiedziałem. Byli z tobą. Załatwiłbym wszystko jak trzeba, ale pewien niedoszły gladiator wsadził swoje trzy grosze w mój bajzel i zmienił niewielki problem w katastrofę.

Wzięłam miecz.

– Nieprawda, to właśnie ja uratowałam sytuację. Tylko że ty nie chcesz tego przyznać.

Curran pochylił się do przodu.

– Kate.

Na dźwięk imienia zatrzymałam się w pół obrotu. Nie miałam pojęcia, jak to robił, ale za każdym razem, kiedy wypowiadał moje imię, przyciągał całą moją uwagę tak, że rzucałam wszystko inne. Zupełnie jakby przytulał mnie do siebie i całował. Pogładził mnie po ramionach.

– Odłóż na chwilę ten miecz.

Dobra. Odłożyłam Zabójcę na nocną szafkę, po czym skrzyżowałam ramiona na piersiach.

– Zrób mi tę przyjemność i powiedz, co złego w tym, żeby Julie tu z nami mieszkała? Ma już swój pokój. Ma też przyjaciółkę, tę cioteczną wnuczkę Doolittle’a, naprawdę się polubiły.

– Maddie.

– Tak, Maddie. Gromada to półtora tysiąca zmiennokształtnych, jeden dzieciak z problemami niczego nie popsuje.

– Nie o to chodzi.

– A o co?

– Moi bliscy giną, Curran. Padają jak muchy. Idę przez życie, zostawiając za sobą ścieżkę usłaną trupami. Moja matka nie żyje, ojczym, opiekun, ciotkę zabiłam własnoręcznie, a mój prawdziwy ojciec poruszy niebo i ziemię, żeby mnie znaleźć i zabić. Nie chcę, żeby życie Julie polegało tylko na przetrwaniu od jednej krwawej awantury do drugiej, nie chcę, żeby wiecznie bała się o bliskich. Ty i ja nigdy nie będziemy żyć normalnie, ale ona ma na to szansę, jeśli zostanie w tej szkole.

Curran wzruszył ramionami.

– Tylko ci, którzy nie dostrzegają piekła wokół siebie, mogą mieć normalność. Julie jej nie pragnie. Prawdopodobnie nie wiedziałaby, co z nią zrobić. Wyjdzie z tej szkoły i zaraz skoczy w ogień, żeby udowodnić sobie, że zniesie żar. Zrobi to w ten czy inny sposób, ale zrobi. Trzymanie jej pod kloszem sprawi tylko, że nie będzie gotowa na samodzielność.

Oparłam się o szafkę przy łóżku.

– Chcę tylko, żeby była bezpieczna. Nie chcę, żeby stało jej się coś złego.

Curran przyciągnął mnie do siebie.

– Tu będzie bezpieczna. Może chodzić do jednej z naszych szkół albo do którejś w mieście. Jest twoja, ale teraz jesteśmy parą, więc jest również moja, a to znaczy, że znajduje się pod ochroną Władcy Bestii i jego towarzyszki. Uwierz mi, nikt nie będzie chciał z nami zadzierać. Poza tym w Twierdzy przebywają zawsze trzy setki zmiennokształtnych, a każdy jeden z miejsca zabije istotę, która by jej zagroziła. Gdzie indziej będzie bezpieczniejsza?

Miał rację. Nie mogłam mieszkać z Julie w starym bloku z zepsutym ogrzewaniem. Za każdym razem, kiedy prowadziłam jakąś sprawę, apartament znajdował się pod obstrzałem. Poza tym pracowałam wtedy dla Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy, a to pochłaniało niemal cały mój czas. Julie przez większość dnia byłaby zdana na siebie, nie mogłam się o nią zatroszczyć, dopilnować, żeby zjadła i była bezpieczna. Teraz to co innego. Teraz Julie mogła mieszkać ze mną w Twierdzy pełnej śmiertelnie groźnych szaleńców o kłach wielkości sztyletów, którzy, czując zagrożenie, wpadali w morderczy amok.

Jakoś mnie ta wizja nie uspokoiła.

– Jeśli chcesz, żeby umiała sobie sama poradzić, i tak będziesz musiała ją wyszkolić – dodał.

I znów miał rację. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale wcale mi się to nie podobało.

– Do Macon jest stąd ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, tak?

– Mniej więcej.

– Będzie się trzymała z dala od linii geomantycznych i ma przy sobie tojad.

– A to czemu? – Curran zmarszczył brwi.

– Bo ostatnim razem, kiedy uciekła, Derek znalazł ją przy jednej z platform na linii geomantycznej i przywiózł tu dżipem Gromady. Po drodze zatrzymał się nawet na kurczaka i lody. Bawiła się doskonale, więc ostrzegłam Julie, że następnym razem nawet nie zbliży się do Twierdzy. Powiedziałam, że znajdę ją sama albo wyślę kogoś, kto odwiezie ją prosto do szkoły. Żadnej Twierdzy, spędzania czasu ze mną czy Derekiem, plotkowania z Maddie, żadnego przechodzenia przez start i żadnej premii. Nie chce zostać złapana, więc będzie szła pieszo.

– Muszę przyznać, że jest uparta – uśmiechnął się Curran.

– Mógłbyś wysłać za Julie tropiciela? Tak, żeby jej pilnował, ale się nie pokazywał?

– Co kombinujesz?

– Niech się przejdzie. Sto pięćdziesiąt kilometrów w trudnym terenie to parę dni marszu.

Kiedy byłam dzieckiem, mój przybrany ojciec, Voron, wywoził mnie w głąb lasu i zostawiał z manierką wody oraz nożem. Julie to nie ja, ale jest bystra i umiała przetrwać na ulicy. Nie miałam wątpliwości, że da radę sama dotrzeć do Twierdzy. Mimo to wolałam dmuchać na zimne.

– Upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu. Przede wszystkim dostanie nauczkę za uciekanie, a kiedy przyjdzie i dowie się, że może zostać, będzie czuła, jakby ciężko na to zapracowała.

– Wyślę parę wilków. Odnajdą ją i przypilnują.

Pocałowałam Currana w usta i wzięłam miecz.

– Dziękuję. Tylko powiedz im, że jeśli będą musieli podwieźć Julie, mają nie rozpieszczać jej smażonymi kurczakami.

– Tego ci nie obiecam. – Curran pokręcił głową. – Nie jestem taką bestią.

Magia zabija

Подняться наверх