Читать книгу Magia zabija - Ilona Andrews - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеMoje biuro mieściło się w przysadzistym, solidnym budynku przy ulicy Jeremiasza, w północno-wschodniej części miasta. Ulica Jeremiasza nosiła nazwę Północnej Arkadii aż do dnia, kiedy jakiś kaznodzieja z Południa wyszedł na jej skrzyżowanie z Ponce de Leon i zaczął wykrzykiwać coś o ogniu piekielnym i potępieniu. Twierdząc, że jest drugim Jeremiaszem, domagał się, by przechodnie kajali się i przestali oddawać cześć bałwanom. Zignorowany przez tłum, ściągnął deszcz meteorów, którym zrównał z ziemią dwa kwartały. Zanim snajper z Policyjnego Wydziału Kontroli Zjawisk Paranormalnych zdjął go strzałem z kuszy, ulica zmieniła się w dymiące zgliszcza. A ponieważ trzeba było odbudować ją od podstaw, została nazwana imieniem człowieka, który dokonał zniszczeń. Musiała w tym tkwić jakaś metoda, ale nie chciało mi się jej doszukiwać.
Stanowiąca niegdyś część satelitarnego miasta Decatur, obecnie zaś fragment chaotycznego rumowiska, jakim była Atlanta, ulica Jeremiasza nie była tak ludna jak Ponce de Leon, ale znajdujące się nieopodal warsztaty naprawcze i duży autoserwis sprawiały, że moje biuro mijało wielu przechodniów. Zostawiłam dżipa na jałowym biegu, wysiadłam, zdjęłam łańcuch odgradzający parking i wjechałam na placyk.
Biuro musiało być kiedyś budynkiem mieszkalnym. Boczne drzwi z parkingu prowadziły wprost do niewielkiej, acz funkcjonalnej kuchni, z której z kolei przechodziło się do dużego, głównego pomieszczenia. Z tyłu znajdowały się drewniane schody wiodące na piętro. Górna kondygnacja stanowiła otwartą przestrzeń. Na dole, z głównego pomieszczenia wchodziło się do kilku niewielkich pokoi, które służyły mi za składziki ziół i ekwipunku. A chwilowo przede wszystkim kurzu.
Odłożywszy torbę na blat, spojrzałam na wyświetlacz automatycznej sekretarki. Jedno wielkie nic. Żadnych wiadomości. A to niespodzianka.
Podeszłam do okna i podniosłam rolety. Do środka wpadło poranne światło, poszatkowane grubymi prętami żelaznych okiennych krat. Otworzyłam drzwi na wypadek przybycia potencjalnego klienta. Drzwi były duże, masywne, wzmacniane stalą. Wyobrażałam sobie, że gdyby ktoś strzelił w nie z armaty, kula odbiłaby się i potoczyła po ulicy.
Poszłam do kuchni, włączyłam ekspres, wróciłam do biurka i klapnęłam na krześle. Na blacie leżał stos rachunków. Spiorunowałam je wzrokiem, ale niestety nie uciekły z krzykiem w popłochu.
Westchnąwszy, dobyłam noża do rzucania i zaczęłam rozcinać szare koperty. Rachunek za prąd. Rachunek za wodę. Rachunek za naładowane powietrze do feylatarń. Rachunek za wywóz śmieci. Ten ostatni wraz z groźbą podjęcia nieodwracalnych działań, jeśli nie zapłacę. Kolejna koperta od odbiorcy śmieci, zawierająca zwrot czeku. Firma, mimo licznych wyjaśnień, uparcie przypisywała mi nazwisko Donovan, a gdy zapłaciłam, nie potrafiła odnaleźć mojego indywidualnego konta. Nie pomogło nawet wpisanie na czeku prawidłowego numeru rachunku.
Już dwukrotnie przechodziłam z nimi tę całą kołomyję i zaczęłam podejrzewać, że gdybym wparowała do ich biura i wyryła swoje nazwisko mieczem na ścianie, i tak nic by to nie dało.
Odchyliłam się na oparcie. Siedzenie w biurze mnie przygnębiało. Wcześniej nie miałam swojej firmy. Pracowałam dla Gildii Najemników, a to ograniczało się do eliminowania magicznego zagrożenia, inkasowania zapłaty i niezadawania pytań. Robota dla Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy różniła się tylko tym, że należało działać według ściśle określonych zasad. Jednak nasze drogi rozeszły się, w wyniku czego prowadziłam teraz firmę detektywistyczną Ostre Cięcie. Działalność oficjalnie otworzyła swe podwoje miesiąc temu. Posiadałam odpowiednią reputację na ulicy i przyzwoite kontakty. Dałam ogłoszenie w gazecie, rozpuściłam wici, ale jak do tej pory nie dostałam ani jednego marnego zlecenia.
Doprowadzało mnie to do szału. Musiałam korzystać z finansowania Gromady, a ta miała pokrywać moje wydatki tylko przez rok. W dodatku zainwestowali w mój biznes nie ze względu na moje umiejętności i skuteczność, ani też dlatego, że przez jakiś czas posiadałam status Przyjaciela Gromady. Pożyczki udzielili mi dlatego, że byłam towarzyszką Currana, co czyniło ze mnie automatycznie alfę Gromady. Jak na razie Ostre Cięcie zakrawało na biznes-zabawkę, jakie bogaci mężowie zakładali dla swoich znudzonych żon. A ja, do licha, chciałam, żeby interes wypalił. Chciałam, żeby przynosił dochody, żebym mogła stanąć na własnych nogach. Byłam tak zdesperowana, że w razie dalszego zastoju zamierzałam biegać po ulicach, wykrzykując „Liiikwidacja, liikwidacja stworów, niedrogo!”. Może jakiś litościwy człek cisnąłby mi grosik.
Zadzwonił telefon. Popatrzyłam podejrzliwie na aparat. Nigdy nic nie wiadomo. Może to podstęp?
Kolejny dzwonek. Podniosłam słuchawkę.
– Ostre Cięcie.
– Kate. – W chrapliwym głosie wibrowało napięcie.
Długa przerwa w zabijaniu.
– Witaj, Ghastek. – Jakiż to interes mógł mieć do mnie najpotężniejszy Pan Umarłych w Atlancie?
Kiedy ofiara wirusa Immortuus umierała, przepadało jej ego i umysł, pozostawiając pustą skorupę, superszybką, supersilną, śmiertelnie groźną, napędzaną jedynie żądzą krwi. Panowie Umarłych przejmowali władzę nad skorupą i kierowali nią jak zdalnie sterowanym samochodzikiem. Narzucali każdy ruch mięśni wampira, patrzyli jego oczyma, słyszeli uszami i przemawiali jego ustami. W rękach utalentowanego nawigatora wampir stawał się istotą wprost z ludzkich koszmarów. Ghastek, podobnie jak dziewięćdziesiąt procent nawigatorów, pracował dla Rodu, obrzydliwej hybrydy sekty, korporacji i instytucji naukowo-badawczej. Nienawidziłam Rodu zajadle, a ich przywódcy Rolanda jeszcze bardziej.
Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Skoro dzwonił, to znaczy, że potrzebował przysługi, a co za tym idzie, będzie moim dłużnikiem. W mojej profesji taki dłużnik jak Pan Umarłych to przydatna sprawa.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– W twoją stronę zmierza wampir luzem.
O cholera! Pozbawione nawigatora wampiry żądza krwi przyprawiała o morderczy szał, zabijały, co popadło. Niekontrolowany krwiopijca w pół minuty był w stanie dokonać masakry kilkunastu ludzi.
– Co mam zrobić?
– Ścigam ją, ale jest kilkanaście kilometrów przede mną. Musisz ją zatrzymać do mojego przybycia.
– Skąd idzie?
– Od północnego zachodu. Zaczekaj, Kate, postaraj się jej nie uszkodzić. Jest niezwykle cenna...
Rzuciłam słuchawkę i wybiegłam z biura wprost na boleśnie zimne powietrze. Ulica była pełna ludzi, robotników, sklepikarzy, przypadkowych przechodniów spieszących do domów – jedzenia. Nabrałam lodowatego tchu i wrzasnęłam:
– Wampir! Bezpański wampir! Uciekać!
Przez ułamek sekundy nic się nie działo, a potem nagle ludzie rozpierzchli się jak ławica ryb przed rekinem. W mgnieniu oka zostałam sama. Łańcuch zamykający parking leżał zwinięty pod ścianą budynku. Doskonale.
W dwie sekundy byłam na parkingu.
Sekunda na porwanie łańcucha z ziemi.
Trzy kolejne na zawleczenie go pod stare drzewo.
Zbyt wolno.
Pospiesznie umocowałam łańcuch do pnia i za pomocą kłódki zrobiłam na końcu pętlę. Potrzebowałam jeszcze krwi na przynętę dla wampira. Dużo, dużo krwi.
Zza rogu wyjechał wóz ciągnięty przez dwa woły. Pognałam ku nim, wyszarpując po drodze nóż. Furman, starszy Latynos, szybko otrząsnął się z zaskoczenia na mój widok i sięgnął po leżącą na koźle strzelbę.
– Uciekaj! – krzyknęłam. – Bezpański wampir!
Kiedy woźnica gramolił się z wózka, ja przejechałam nożem po grzbiecie wołu, po czym przyłożyłam ręce do rany, nurzając je we krwi.
Wół zaryczał z bólu i jak oszalały skoczył naprzód, ciągnąc za sobą drugie zwierzę oraz łomoczący wózek.
Chwyciłam za pętlę łańcucha.
Z dachu zeskoczyła wychudła postać obciągnięta skórą tak ciasno, że wyraźnie widać było upakowane pod nią gruzły mięśni poprzecinane ścięgnami i naczyniami. Wampir wylądował na chodniku na czworaka, z rozpędu przebiegł kawałek, skrobiąc długimi szponami o asfalt, po czym obrócił się. Z potwornego oblicza łypały na mnie szkarłatne ślepia. Masywne szczęki rozwarły się, ukazując ostre kły, których biel kontrastowała ostro z czernią paszczy.
Machnęłam rękami, wyrzucając w powietrze deszcz kropelek krwi.
Wampir zaatakował.
Wabiony upojnym zapachem pognał ku mnie z nadnaturalną szybkością, jakby płynął nad ziemią. Czekałam. Słyszałam ogłuszający łomot własnego serca. Miałam tylko jedną szansę.
Wreszcie dał susa i, pokonując w powietrzu dzielące nas metry, zbliżał się z rozcapierzonymi kończynami i wyciągniętymi szponami.
Zarzuciłam mu pętlę na szyję.
Cielsko runęło na mnie, przewróciło. Przetoczyłam się błyskawicznie i zerwałam na równe nogi. Wampir rzucił się na mnie, ale pętla zacisnęła się na jego szyi i z gwałtownym szarpnięciem ściągnęła na ziemię. Krwiopijca odbił się sprężyście i zaczął miotać na łańcuchu niczym zdziczały kot na chwytaku hycla. Odsunęłam się parę kroków i odetchnęłam głęboko.
Wampir przekręcił się i rzucił w moim kierunku. Drzewo zatrzęsło się, zatrzeszczało. Stwór zaczął tarmosić pętlę, szarpiąc szponami gardło. Spod pazurów tryskała krew.
Wyglądało na to, że albo wyrwie drzewo, albo przetnie sobie szyję łańcuchem.
Znowu skoczył, w połowie susa naprężony łańcuch pociągnął go w dół. Po tym upadku pozbierał się, usiadł, w jego oczach błysnęła inteligencja. Wielkie szczęki rozchyliły się, a z gardła wydobył głos Ghasteka.
– Łańcuch?
– Nie ma za co. – Rychło w czas. – Musiałam skaleczyć wołu, żeby ściągnąć na siebie uwagę wampira. Zapłacisz właścicielowi za szkody. – Woły stanowiły źródło utrzymania wozaka i nie widziałam powodu, żeby chłop cierpiał przez nieudolność Rodu.
– Oczywiście.
Aha, już widzę to twoje „oczywiście”. Wół kosztował tysiaka. Wampir, szczególnie tak stary jak ten, trzydzieści razy więcej.
Krwiopijca przykucnął w śniegu.
– Jakim cudem zdołałaś uwięzić ją na łańcuchu?
– Posiadam nadludzkie umiejętności.
Miałam ochotę się o coś oprzeć, ale okazywanie słabości przed Ghastekiem nie było mądrym pomysłem. Równie dobrze mogłabym pomachać pieczenią przed nosem wściekłego wilka. Twarz mnie paliła, ręce zlodowaciały, na języku czułam gorzkawy posmak. Opadała ze mnie adrenalina.
– Co to, u diabła, miało być?
– Jedna z czeladniczek Roweny zemdlała – odparł Ghastek. – Jest w ciąży. Zdarza się. Oczywiście dostała zakaz nawigowania.
Czeladnicy, Panowie Umarłych w trakcie praktyki, dobrze wiedzieli, że jeśli stracą kontrolę nad wampirem, może się to skończyć jatką w mieście. Mieli nerwy jak piloci myśliwców sprzed Przesunięcia. Nie mdleli. Coś było na rzeczy, jednak Ghastek dał mi tonem do zrozumienia, że potrzebowałabym zespołu prawników i średniowiecznej machiny tortur, żeby wydobyć z niego więcej informacji. Niech mu będzie. Im mniej kontaktów z Rodem, tym dla mnie lepiej.
– Zabiła kogoś?
– Nie, nie było ofiar.
Mój puls nareszcie zwolnił.
W oddali zza zakrętu wyskoczył humvee i pędził ku nam z zawrotną prędkością.
Opancerzony niczym czołg, miał zainstalowany na dachu M240B, uniwersalny karabin maszynowy. Jednostka Szybkiego Reagowania PWKZP. PWKZP był formacją należącą do atlanckich Sił Specjalnych, zajmującą się zagrożeniami magicznymi. Jednostka Szybkiego Reagowania stanowiła odpowiednik SWAT-u. Najpierw strzelali, a dopiero później sprawdzali resztki ciał ofiar.
– Oho, kawaleria nadjeżdża – zauważyłam.
Wampir skrzywił się, odwzorowując minę Ghasteka.
– Jasne. Przygotowali się na wampirze łowy, a teraz nie będą mieli do kogo postrzelać z tej swojej wielkiej pukawki. Kate, mogłabyś podejść bliżej? Inaczej i tak ją zabiją.
To jakiś kosmiczny żart. Przysunęłam się do wampira, osłaniając go sobą.
– Masz u mnie dług.
– Zaiste. – Krwiopijca wstał i zaczął wymachiwać górnymi kończynami. – Nie strzelajcie. Sytuacja opanowana.
Z jednej z przecznic wyjechał czarny SUV. Oba samochody jednocześnie zatrzymały się przed nami z piskiem opon. Humvee wypluł czterech gliniarzy w niebieskich mundurach PWKZP i pełnym rynsztunku bojowym. Najwyższy wycelował broń w wampira.
– Co wy wyprawiacie? – warknął. – Mogliście wymordować pół miasta!
Drzwi SUV-a otworzyły się i z samochodu wysiadł Ghastek. Szczupły, złowieszczy, miał na sobie idealnie dopasowany szary garnitur w ledwie widoczny prążek. Zza niego wyłonili się jeszcze trzej członkowie Rodu, mężczyzna, szczupła brunetka i ruda dziewczyna, ledwie dorosła na tyle, by nosić w ogóle garnitur. Cała trójka była tak wymuskana, że na konferencji na najwyższym szczeblu wyglądałaby jak w domu.
– Nie popadajmy w przesadę. – Ghastek podszedł do wampira. – Nikt nie zginął.
– Nie dzięki tobie. – Gliniarz nie spieszył się z opuszczeniem broni.
– Nie stanowi już żadnego zagrożenia – zapewnił Ghastek. – Pozwólcie, że zademonstruję. – Wampir ukłonił się grzecznie.
Członkowie oddziału PWKZP jak jeden mąż spurpurowieli ze złości.
Zaczęłam się wycofywać w stronę biura. Chciałam zdążyć zniknąć, zanim postanowią wplątać mnie w ten bajzel.
– Widzicie? Posiadam nad tym umarłym pełną kon... – Oczy Ghasteka uciekły w tył głowy, żuchwa opadła bezwładnie. Pan Umarłych stał jeszcze przez długą sekundę, a potem zachwiał się i runął bez ducha w brudny śnieg.
Ślepia wampira rozjarzyły się czerwono żądzą mordu. Szczęki rozwarły się, ukazując rzędy białych kłów.
Oddział PWKZP otworzył ogień.