Читать книгу Magia zabija - Ilona Andrews - Страница 9
Rozdział 3
ОглавлениеMijały minuty, chłodne, rozwlekłe. Piąta. Szósta. Ósma.
Nareszcie rozległo się pukanie do drzwi.
– Kate? – zawołała Andrea.
– No?
– Przyprowadziłam ratowników. Wpuść mnie.
Odsunęłam zasuwę i otworzyłam drzwi. Do biura wbiegło czterech ratowników, a za nimi Andrea. Niska, o błękitnych oczach, końcówki krótkich jasnych włosów miała, nie wiedzieć czemu, pofarbowane na jaskrawoniebiesko. Sponad jej ramienia wystawała lufa karabinu, a znając ją, pod kurtką schowała jeszcze dwa SIG-Sauery, nóż taktyczny i zapas amunicji wystarczający na podbicie Złotej Ordy.
Zazwyczaj pogodne oblicze Andrei budziło sympatię i skłaniało obcych do otwierania przed nią serc. Teraz wystarczyłby jeden rzut oka, żeby każdy na jej widok przeszedł na drugą stronę ulicy. Napięcie ściągnęło twarz Andrei w surową, sztywną maskę. Poruszała się jak żołnierz na terytorium wroga, czujny, spodziewający się w każdej chwili kuli w plecy i gotowy w ułamku sekundy odpowiedzieć ogniem.
Za nią w progu przystanęli dwaj policjanci, łypiąc na mnie groźnie. Dziwne to może, ale nie czułam się zastraszona.
Andrea podeszła i powiedziała po cichu:
– Zostawiam cię na kilka tygodni, a ty od razu wdajesz się z paranormalnymi gliniarzami w dziecinne przepychanki?
– Taka już jestem.
Emily krzyknęła z bólu.
– Przepraszam cię. – Podeszłam do ratowników, którzy przenieśli dziewczynę na nosze. Złapała mnie mocno za rękę. – Wszystko będzie dobrze – zapewniłam ją, idąc przy noszach. – Pojedziesz do szpitala, zajmą się tam tobą.
Emily nie odpowiedziała. Ściskała moją rękę, dopóki ratownicy nie umieścili jej w karetce. Nosze z Ghastekiem załadowano do drugiego ambulansu. Potem z biura wyszła opatulona kocem brunetka, prowadzona przez dwóch sanitariuszy. Drzwiczki karetek trzasnęły i oba samochody odjechały, zawodząc jak dusze potępione.
Kiedy wróciłam do biura, była w nim tylko Andrea. Na posadzce widniała duża kałuża krwi.
– Gdzie gliny?
Wzruszyła ramionami.
– Zmyli się.
Spojrzałyśmy po sobie. Ocaliła mi tyłek. To jednak nie zmieniało faktu, że zniknęła na dwa miesiące. Coś było nie tak.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz?! – Spiorunowała mnie wzrokiem. – Jakim cudem skończyłaś oblężona przez paranormalnych we własnym biurze, i to z trojgiem nekromantów? Gliniarze byli gotowi przypuścić szturm! Zwariowałaś?
– I vice versa! Gdzieś ty się podziewała? Zapomniałaś, jak się używa telefonu?
Andrea skrzyżowała ręce na piersiach.
– Zostawiłam ci list!
– Świstek, przez który omal nie dostałam zawału!
Zadzwonił telefon. Co znowu? Pomaszerowałam do biurka i podniosłam słuchawkę.
– Słucham?
– Nic ci nie jest? – odezwał się Curran.
Absurdalne, ale kiedy usłyszałam ten głos, natychmiast poczułam się lepiej.
– Nic.
– Potrzebujesz pomocy?
Zachowywał spokój absolutny. Czyli że był o włos od przybycia mi na ratunek.
– Nie, wszystko w porządku. – Z niewiadomego powodu wnętrzności zbiły mi się w kamień. Mogłam zostać postrzelona i już nigdy bym go nie zobaczyła. To było całkiem nowe i niechciane uczucie. Wspaniale, zaczęłam czuć niepokój. Może gdybym trzepnęła się wystarczająco mocno, udałoby mi się go pozbyć?
Z trudem wydobyłam z siebie słowa. Głos miałam spięty.
– Kto zakapował?
– Nasłuchujemy bez przerwy częstotliwości policyjnych. Radiowcy dali znać Jimowi, w razie gdyby trzeba było szturmować siedzibę PWKZP, żeby cię odbić. Ja dowiedziałem się przypadkiem. Zobaczyłem, jak Jim idzie korytarzem i chichocze pod nosem.
Zanotowałam w pamięci, żeby przy najbliższej okazji grzmotnąć Jima w bark.
– Rozbawiło go to, tak?
– Mnie nie.
Nie dziwię się.
– Sytuacja była podbramkowa, ktoś mógł umrzeć, a ja mogłam coś na to poradzić. Jedna taka dziewczyna... Zresztą nieważne. Nic mi nie jest. Będę w domu na obiad.
– Jak sobie życzysz.
Serce mi podskoczyło. Ja ciebie też kocham.
Napięcie w głosie Currana zelżało.
– Na pewno nie potrzebujesz ratunku z rąk rycerza na białym koniu?
Kamień w żołądku rozpuścił się. Mój rycerz na białym koniu, ha.
– Jasne, jeśli tylko masz jakiegoś na podorędziu.
– Myślę, że dam radę jakiegoś wygrzebać. Ratować cię trzeba dość regularnie, więc...
– Jak wrócę, to kopnę cię w łeb. Niejeden raz.
– Zawsze możesz spróbować. Pewnie potrzeba ci trochę ruchu po takim całodziennym kiśnięciu za biurkiem.
– Wiesz co? Nie odzywaj się do mnie.
– Cokolwiek sobie życzysz, słonko.
Zaczął się ze mną drażnić. Warknęłam do słuchawki.
– Czekaj, zanim się rozłączysz... Wysłałem Jacksona i Martina, żeby wytropili Julie. Wieczorem powinniśmy już coś wiedzieć.
– Dzięki.
Rozłączyłam się. Trzeba mnie ratować! Drań. Nie tylko, że go kopnę. Kopnę go tak, że aż poczuje!
– Widzę, że nic się nie zmieniło – podsumowała Andrea z uśmiechem. Uśmiech ten jednak miał kruche krawędzie. – Miesiąc miodowy trwa. Nadal pijecie sobie tęczowy nektar z dzióbków i zagryzacie czekoladowymi serduszkami?
Wysunęłam bojowo podbródek.
– Gdzie mój pies?
– Zżera mi tapicerkę w furgonetce.
Rozejrzałyśmy się po biurze. Gdybyśmy wpuściły tu Grendela, zaraz zacząłby zlizywać krew.
Poszłam na zaplecze, wzięłam szmaty, wodę utlenioną i wiadro. Andrea odłożyła karabin i zakasała rękawy.
Uklękłyśmy i zabrałyśmy się do czyszczenia plamy.
– Sporo tej krwi – skrzywiła się Andrea. – Myślisz, że dziewczyna przeżyje?
– Nie wiem. Oberwała parę kulek z M240B. Nogę ma w strzępach. – Wykręciłam ścierkę nad wiadrem.
– Jak to się stało?
Miałam ochotę chwycić Andreę i potrząsać, póki nie dowiem się, gdzie była przez te dwa miesiące. Najważniejsze, że wróciła, że ze mną rozmawia. Wiedziałam, że wcześniej czy później wydobędę z niej całą historię.
– Zadzwonił Ghastek. Powiedział, że jeden z wampirów zerwał im się ze smyczy i że biegnie w tę stronę. Wyszłam i złapałam wampira. Przywiązałam go łańcuchem do drzewa. Niedługo potem Ghastek był już na tyle blisko, że złapał z nim więź. Jego ekipa i PWKZP pojawili się w tej samej chwili. Jednostka Szybkiego Reagowania przywiozła dużą pukawkę. Zamienili parę słów i nagle Ghastek zemdlał.
Andrea zamarła ze szmatą w dłoniach.
– Jak to: zemdlał?
– Zaliczył zjazd. Zderzył się z chodnikiem. Omdlał niczym południowa piękność po pierwszym pocałunku. Globus w wersji krańcowej.
– Dziwne...
– Oczy uciekły mu w tył czaszki, a potem runął, jakby go ktoś walnął. – Wylałam na posadzkę trochę czystej wody. – Wtedy ślepia wampira rozbłysły na czerwono, a PWKZP otworzył ogień. Ghastek miał ze sobą troje ludzi. Facet zginął zaraz na początku, a wampir się rzucił na ciało.
– A potem?
– Potem to ściągnęłam Ghasteka i te dwie laski do biura i zatarasowaliśmy się tu. Resztę już wiesz.
– Lepiej nie odmawiać wpuszczenia PWKZP – westchnęła Andrea. – Nie lubią tego.
– No co ty nie powiesz? – Może na przykład coś o tym, gdzie się podziewałaś przez te dwa miesiące? Wstąpiłaś do klasztoru? A może do Legii Cudzoziemskiej?
– Mogłaś zawiadomić Kasyno. Uruchomiliby armię prawników. – Andrea polała podłogę wodą utlenioną.
Wyprostowałam się.
– Ci z Jednostki Szybkiego Reagowania mają nerwowe palce. Byli wciąż na haju po zdjęciu tego wampira. Jeszcze przez pięć minut walili z karabinu w beton. Czysta nadgorliwość. Lepiej poczuliby się tylko wtedy, gdyby mogli rozwalić kolejnego wampira. Albo i kilka. Gdybym zadzwoniła do Kasyna, to bez względu na ostrzeżenia, i tak przysłaliby tu krwiopijcę. To zawsze pierwsza reakcja Rodu. PWKZP zabiłby go, a Ród wziął odwet. Spirala przemocy, chaos, a ja chciałam, żeby wszyscy się uspokoili, bo tylko tak dało się uratować Emily.
– Ghastek mówił, jak to się stało, że wampir wyrwał się spod kontroli?
Skrzywiłam się.
– Wspominał coś o omdleniu ciężarnej nawigatorki.
Andrea zmarszczyła nos w grymasie charakterystycznym dla zmiennokształtnych.
– Coś mi tu śmierdzi.
Miała rację. Dwoje nawigatorów mdlejących podczas sterowania tym samym wampirem? I to Ghastek? Zemdlał? To nieprawdopodobne.
Wzięłam suchą ścierkę i starłam utleniacz. Plama wyglądała już całkiem znośnie. Jednak krew zostawała na zawsze, nawet jeśli była już niewidoczna. Moje biuro zostało ochrzczone krwią Emily. Hura!
Wrzuciłam szmaty do wiadra i popatrzyłam na Andreę.
– Miałam kiepski dzień.
– Właśnie widzę.
– PWKZP pewnie chce mnie zamknąć, Ród znajdzie powód, żeby obwinić mnie za śmierć wampira i żądać rekompensaty, a Curran już wie, że narażałam życie w obronie Pana Umarłych, czyli czeka mnie obiad okraszony suto tłumaczeniami, ponieważ Jego Wysokość uważa, że jestem ze szkła. Gdybym oberwała i Gromada dowiedziałaby się, że towarzyszka i mysio-pysio Władcy Bestii została ranna w wyniku bajzlu, którego narobił Ród, zmiennokształtni dostaliby zbiorowego ataku apopleksji i ruszyli szturmować Kasyno.
– Uhm. Zignoruję, że nazwałaś siebie mysiem-pysiem. Jaka jest puenta tej tyrady?
– Taka, że skończyła mi się cierpliwość. Powiesz mi, gdzie byłaś, kiedy cię nie było. Natychmiast.
– Albo? – Andrea zadarła wyzywająco podbródek.
Właśnie, albo co?
– Albo walnę cię w szczękę.
Andrea zamarła. Przeszło mi przez głowę, że zaraz ucieknie. Ale nie, westchnęła tylko.
– A dostanę najpierw trochę kawy?
Usiadłyśmy w kuchni przy starym, podrapanym stole. Zaparzyłam kawę i nalałam do kubków.
Andrea zapatrzyła się w ciemną ciecz w swojej filiżance.
– Byłam od północnej strony dziury, kiedy twoja ciotka pojawiła się na swój finałowy występ. I byłam wciąż wkurzona na... różne rzeczy, więc nie myślałam jasno. Wybrałam sobie miejscówkę przy rumowisku na obrzeżu wyrwy i przygotowałam karabin. Wtedy wydawało mi, że to świetny pomysł. Kiedy twoja ciotka zrobiła wielkie wejście, postanowiłam ustrzelić ją w oko. Niestety, poruszyła się i chybiłam. A potem rozpętała ogniste piekło. I wtedy wcześniejsze rozkojarzenie kopnęło mnie w tyłek. Nie przemyślałam strategii odwrotu. Zostałam zgrillowana jak żeberka. Kiedy zeskrobali mnie z gruzów, ponad czterdzieści procent ciała pokrywały oparzenia trzeciego stopnia. Ból był zbyt wielki, nie dałam rady, straciłam przytomność. I najwyraźniej przemieniłam się w szpitalnym łóżku.
Cholera. Lyc-V, wirus zmiennokształtności, wykradał kawałki DNA nosiciela i przenosił na kolejną ofiarę. W większości wypadków zwierzęce DNA zostawało zaszczepione ludzkiemu nosicielowi, co skutkowało przemianą w zwierzołaka – człowieka przybierającego formę zwierzęcą. Czasami jednak działo się na odwrót, i wtedy jakieś nieszczęsne zwierzę kończyło jako człowiekołak. Większość stawała się istotami godnymi pożałowania, niewydolnymi umysłowo szaleńcami, niezdolnymi przystosować się do reguł rządzących społeczeństwem. Nie pojmowali istoty prawa, a to czyniło z nich nieprzewidywalne, groźne bestie. Zwyczajni zmiennokształtni z miejsca je zabijali.
Jednakże, jak w wypadku każdej reguły, i tu zdarzały się wyjątki. Należał do nich właśnie ojciec Andrei, hienoczłowiek. Andrea prawie go nie pamiętała. Dowiedziała się tylko, że miał umysłowość pięciolatka. Co nie przeszkodziło mu w parzeniu się z matką Andrei, hienołakiem, czy też boudą, bo takie określenie preferowali. Dzięki krwi ojca Andrea była zwierzydłakiem. Wiele przeszła, aby to ukryć. Po wstąpieniu do Zakonu uciekała się do okrutnych, bolesnych metod, żeby przejść przez wymagane testy, aż wreszcie ukończyła Akademię i została wybitnym rycerzem. Szybko awansowała w łańcuchu dowodzenia, aż po pewnej nieudanej sprawie została przeniesiona do Atlanty.
Przełożony delegatury Zakonu w Atlancie, rycerz obrońca Ted Moynohan, wyczuwał, że z Andreą jest coś nie tak, a choć nie potrafił tego dowieść, delegował ją do zadań w roli wsparcia. Ted nie tylko nie patyczkował się ze zmiennokształtnymi, w ogóle nie uważał ich za istoty ludzkie. Między innymi z tego powodu odeszłam ze służby. Andrea jednak pozostała fanatycznie lojalna wobec Zakonu. Służba w Zakonie była dla niej honorem, chwalebną powinnością, symbolizowała poświęcenie się wyższej sprawie. Przemiana w szpitalnym łóżku z przytupem i fajerwerkami zdradziła to, co Andrea tak skrzętnie ukrywała.
Andrea uparcie wbijała wzrok w filiżankę. Zwarła szczęki z zaciętą miną, jakby dźwigała pod górę ciężkie brzemię i była zdeterminowana wnieść je na szczyt.
– Sprawa z twoją ciotką nie potoczyła się dobrze. Ted wezwał wszelkie możliwe posiłki. Zginęło dwunastu rycerzy, między innymi dwóch mistrzów oręża, jeden rycerz wróżbita i mistrz rzemiosła. Siedmiu kolejnych zostało ciężko rannych. Zakon zarządził śledztwo. A ponieważ moja natura i tak wyszła na jaw, uznałam, że to dobry moment na udowodnienie przydatności rycerzy takich jak ja.
Teraz wszystko stało się jasne. To była jej krucjata. A ja nie zauważyłam, co się święci. W rozmowie wcześniej, zanim opuściłam Zakon, Andrea nie zgadzała się z moją decyzją, twierdząc, że powinnam zostać i wraz z nią walczyć od wewnątrz o wprowadzenie zmian. Powiedziałam jej, że nawet gdybym chciała, to i tak nie mam szans. Nie byłam pełnoprawnym rycerzem, moja opinia się nie liczyła. Co innego jej, rycerza, odznaczonego weterana. W tym, co się stało, ujrzała okazję do działania.
Pociągnęła łyk kawy i prychnęła.
– Do licha, Kate, wiem, że jesteś na mnie zła, ale nie musisz od razu poić mnie starym olejem silnikowym.
– Najmarniejszy żart, jaki od ciebie słyszałam. Nie przeciągaj, tylko mów, co się stało.
Kiedy zerknęła na mnie znad filiżanki, omal się nie cofnęłam. Jej pozbawione życia oczy przepełniała gorycz.
– Wzięłam adwokata, najlepszego na Południu. Twierdził, że mamy szanse, żeby coś ruszyć. W Zakonie jest więcej takich jak ja. Nie w stu procentach ludzi. Chciałam, żeby i oni mieli łatwiej. Prawnik doradził, żebym odcięła się całkiem od zmiennokształtnych, dlatego napisałam ten list do ciebie. Zamierzałam zostawić też Grendela, ale musiałam wyjechać w pośpiechu, więc zapakowałam go samochodu i pojechaliśmy do Wilczych Sideł.
Wilcze Sidła w Wirginii, kwatera główna Zakonu. A tam już wszyscy wiedzieli, że Andrea jest zwierzydłakiem. Musiała przejść przez piekło.
Andrea poskrobała rant filiżanki, jakby chciała zetrzeć niewidzialny brud. Jeszcze trochę i wydłubie dziurę.
– Harowaliśmy jak woły przez miesiąc, dwadzieścia cztery godziny na dobę, gromadziliśmy dokumentację, każdy skrawek papieru z moich akt. Na przesłuchaniu adwokat przemawiał trzy bite godziny, z pasją przedstawiał każdy argument świadczący na moją korzyść. Mieliśmy wykresy, statystyki, moje odznaczenia. Mieliśmy wszystko.
Żołądek zestalił mi się w bryłę lodu, przeczuwałam, dokąd to zmierza.
– I?
Andrea przygarbiła się i otworzyła usta.
Nie wydusiła ani słowa. Zamknęła je.
Czekałam cierpliwie.
Andrea pobladła. Siedziała sztywno, zaciskając wargi. W jej oczach przetoczył się czerwonawy blask – cień hieny wyzierającej pod wpływem napięcia.
Wreszcie rozwarła zaciśnięte szczęki. Głos wydobywający się z jej gardła był obojętny, przesiany przez sito jej woli tak gęste, że pozbawiony każdej okruszyny emocji.
– Awansowali mnie na mistrza oręża i odesłali na wcześniejszą emeryturę ze względu na niezdolność do pełnienia służby. Oficjalna diagnoza to zespół stresu pourazowego. Decyzja jest ostateczna i nie mogę się od niej odwołać. Nie mogę ich nawet oskarżyć o dyskryminację, bo w rozkazie nie ma mowy o moim pochodzeniu. Zakon po prostu nie przyjął tego do wiadomości, jakby kwestia nie istniała.
Skurwysyny. Nie tylko wyrzucili Andreę na zbity pysk, dodali do tego liścik do wiadomości innych: „Możesz być najlepszy, ale jeśli nie jesteś człowiekiem, to nie ma znaczenia”.
– Nie dałam rady. – Ostatnie słowa Andrea wypchnęła z widocznym wysiłkiem.
Służba w Zakonie była dla niej czymś więcej niż zawodem. Była całym życiem. Zmiennokształtni, wśród których się wychowała, napiętnowali ją z powodu ojca. Matka okazała się zbyt słaba, by jej bronić. Zanim Andrea skończyła dziesięć lat, nie było w jej ciele kości, która nie zostałaby złamana. Andrea odrzuciła każdy okruch zmiennokształtności. Zamknęła swoją naturę głęboko i poświęciła życie na stanie się człowiekiem, na balansowanie pomiędzy słabością a siłą. I była w tym cholernie dobra. A teraz Zakon uczynił z niej pariasa. Zdradził ją.
– Nie mam już nic. – Uśmiechnęła się wymuszenie z miną, jakby lada moment miała się rozsypać. – Ani pracy, ani tożsamości. Gdyby policjanci przyjrzeli się dokładniej, zauważyliby na odznace adnotację o emeryturze. Ludzie, których uważałam za przyjaciół, nie odzywają się do mnie, jestem jak trędowata. Po powrocie do Atlanty zadzwoniłam do tutejszej siedziby Zakonu i poprosiłam Shane’a. Przejął zbrojownię, kiedy odeszłam, a zostawiłam parę sztuk prywatnej broni. Chciałam ją odzyskać.
Shane był typowym rycerzem, bez zobowiązań, bez rodziny, w najlepszej kondycji fizycznej, kompetentny, pryncypialny. Ode mnie trzymał się na dystans, nie umiejąc umieścić mnie nigdzie konkretnie w hierarchii Zakonu, ale z Andreą mu się układało. Zgodnie współpracowali, a nawet darzyli się sympatią.
– I co tam u niego? – zapytałam.
Oczy Andrei zaiskrzyły oburzeniem.
– Nie chciał ze mną rozmawiać. Wiem, że był w pracy, bo Maxine odebrała mój telefon i wiesz, że mówi takim nieobecnym tonem, kiedy jednocześnie rozmawia z kimś telepatycznie? No to właśnie tak było. Pewnie pytała go, czy odbierze, a potem powiedziała, żeby zostawić dla niego wiadomość. A Shane nie oddzwonił.
– Shane to dupek – oświadczyłam stanowczo. – Raz wracałam na mule z pracy, a lało, jakby ktoś wiadrami chlustał, prawie nic nie widziałam przez deszcz i wyobraź sobie, że widzę, jak biega sobie w pełnym rynsztunku. Zapytałam, po co to robi, a on, że ma wolne, więc postanowił potrenować, żeby poprawić swój czas o dwadzieścia sekund i wyrównać wynik do okrągłych trzystu na skali PE. Facet nie ma własnego mózgu. Kiedy otwiera usta, wypada stamtąd regulamin Zakonu.
W prawdziwej walce te dwadzieścia sekund mniej w niczym by Shane’owi nie pomogło. Ja potrafiłabym zabić go w jedną. Traktował każde starcie jak pojedynek turniejowy, w którym liczy się zbieranie punktów. I pomimo jego bezspornej gorliwości Zakon też go rozgryzł. Wszyscy rycerze zaczynali karierę w randze obrońcy i mieli dziesięć lat na wykazanie się. Jeśli nie wyróżniali się niczym szczególnym, kończyli jako mistrzowie obrońcy, szeregowi pracownicy organizacji. Shane miał ambicje na więcej, ale po dziewięciu latach służby Ted nie wydawał się zainteresowany awansowaniem faceta.
Andrea skrzyżowała ramiona.
– Nie chodzi konkretnie o Shane’a, mam go gdzieś. Był po prostu ostatnią kroplą przepełniającą czarę goryczy. A wracając. Po przesłuchaniu zaszyłam się z Grendelem w domu i lizałam rany. Ale ileż można gadać z psem? Poza tym Grendel zjada różne rzeczy, które mogą mu zaszkodzić. Na przykład dywaniki albo armaturę. Wyobraź sobie, że wygryzł mi dziurę w kuchennej podłodze. W całkiem gładkiej powierzchni!
– Żadna niespodzianka.
Tylko ona i przeraźliwie wielki, cuchnący pudel, zamknięci w mieszkaniu. Żadnych przyjaciół, gości, żadnego oderwania od przykrych myśli. Siedziała tam sama, pogrążona w nieszczęściu, zbyt dumna, by podzielić jego ciężar z kimś innym. Zachowałabym się tak samo. Tyle że teraz ktoś czekał na mnie w domu, a gdybym spóźniła się więcej niż dwie godziny, przewróciłby miasto do góry nogami, żeby mnie znaleźć. Andrea nie miała nikogo takiego. O Rafaelu nawet się nie zająknęła.
– Miałam w domu książkę o szkoleniu psów – podjęła. – Wyczytałam w niej, że Grendel potrzebuje stymulacji, więc usiłowałam go tresować, ale on chyba jest niedorozwinięty. Wreszcie uznałam, że chciałabyś odzyskać swojego psa, więc przyjechałam. Do tej pory pewnie zdążył pożreć deskę rozdzielczą.
Oby tylko. Bo niewykluczone, że zarzygał też podłogę i nalał na to wszystko. Odchyliłam się na oparcie.
– Co teraz zamierzasz?
Andrea wzruszyła ramionami, nerwowo, wymuszenie.
– Nie wiem. Zakon przyznał mi dożywotnie świadczenia, kazałam im je wsadzić sobie w dupę. Nie zrozum mnie źle, wiem, że na nie zasłużyłam, ale po prostu ich nie chcę.
Też bym nic od nich nie wzięła.
– Odłożyłam trochę, więc nie muszę natychmiast szukać pracy. Może wybiorę się na ryby? W końcu będę musiała zacząć zarabiać, pewnie zaczepię się gdzieś w policji czy coś, ale jeszcze nie teraz. Dokładnie sprawdzają przyszłych pracowników, a ja nie jestem na to gotowa.
– A co byś powiedziała na pracę u mnie?
Andrea wytrzeszczyła oczy.
– Nie mam co prawda klientów i płacę marnie...
Nadal się tylko gapiła. Trudno było stwierdzić, czy w ogóle mnie słyszy.
– A nawet jeśli interes nagle rozkwitnie, i tak nie będę mogła płacić ci tyle, na ile zasługujesz. – Brak reakcji. – Ale jeśli nie masz nic przeciwko siedzeniu ze mną w biurze, piciu oleju silnikowego i paplaniu o niczym, to...
Andrea ukryła twarz w dłoniach.
O, do diabła! Co teraz? Mówić coś? Nic nie mówić?
Zaczęłam mówić lekkim tonem:
– Mam jeszcze jedno biurko. No i jeśli PWKZP pofatyguje się zamknąć mój biznes, mogę potrzebować snajpera, bo sama nie ustrzelę krowy z dziesięciu metrów. W razie szturmu mogłybyśmy przewrócić biurka, zrobić z nich osłony i rzucać granatami...
Ramiona Andrei zadrżały lekko.
Płakała. Niech to szlag.
Siedziałam zdrętwiała, nie wiedząc, co robić.
Andrea nie wydała najmniejszego dźwięku, choć nadal wstrząsało nią łkanie.
Oderwałam tyłek od krzesła i przyniosłam chusteczkę. Andrea wzięła ją ode mnie i przycisnęła do twarzy.
Współczujące gesty pogorszyłyby sprawę. Pragnęła zachować godność – tylko to jej zostało – a ja musiałam jej w tym pomóc, nie utrudniać. Udawałam, że piję kawę, i gapiłam się w kubek. Andrea ocierała łzy, udając, że wcale nie płacze.
Trwało to jeszcze chwilę, podczas której obie zakłopotane, z ponurą determinacją udawałyśmy, że nic się nie dzieje. Zaczęłam się bać, że lada moment mój kubek rozpadnie się pod naporem mojego spojrzenia.
Andrea wyczyściła nos.
– Masz w ogóle czym strzelać do tych glin? – zapytała trochę ochryple.
– Na górze jest arsenalik. Gromada zaopatrzyła mnie w jakąś broń i amunicję. Wszystko leży w pudełkach po lewej.
– Tekturowych? – zapytała Andrea ze zgrozą.
– Uhm.
Aż jęknęła.
– Nie znam się na broni palnej. Co innego, gdyby kupili mi miecze. I tu właśnie wkraczasz ty...
Andrea wstała i uściskała mnie. Trwało to ułamek sekundy. Zanim się obejrzałam, biegła już po schodach, ściskając w ręku chusteczkę.
Ta najlepszoprzyjaźń dawała mi nieźle popalić.
Na górze rozległy się stukoty i brzękanie.
W porządku. Nadszedł czas na kolejny punkt programu. Zabrałam z biurka kluczyki Andrei i poszłam wydostać Grendela, zanim pożre cały samochód.