Читать книгу Kroniki oporu i miłości - Inga Iwasiów - Страница 5
Aureola
ОглавлениеRozstanie się paćka. Krótkie dni, po szesnastej w szkołach i biurach zapalają światło. Unikam szarówki, jem dużo jabłek. Wyciekam wieczorami na Facebooku, żeby mnie Anna odczytała i wtarła w bieliznę. Robi to coraz rzadziej. Wyczekując, sporządzam notatki ze spotkań Ruchu i zerkam na ekran. Buźka, buźka, serduszko, lajk. Nie od niej. Przenoszę zdania z notesu do komputera i rozsyłam po ludziach. Robię to, zapychając palcem kurek depresji.
Przytrzymuję za łokieć ludzi i opowiadam tak, żeby usłyszała mnie Anna. Odczuwam dotkliwe pragnienie. Zalewam je litrami wody. Nie przechodzi. Od paru miesięcy, od roku. Długotrwała gorączka z przesileniami, brak snu, a potem nadmiar wolnego czasu. Mdli mnie na myśl o straconych szansach. Przypominam sobie ludzi, którzy zaczynali od zera i lecieli w dół lub szybowali w górę. Inspirują mnie. Wczuwam się w ich położenie.
*
Zimą zaczęłam chodzić do Kazimierskich na zebrania. Tamtego dnia szukaliśmy pomysłu. Chcieliśmy pogrzebać patykiem w zastanym jeziorku, zobaczyć w mętnej wodzie życie. Podejmując uchwały, czuliśmy się silni, zorganizowani i kompetentni. Jeden z wniosków dotyczył sporządzania kroniki. Przynajmniej tyle, pilnowanie naszej wersji zdarzeń. Ktoś zapytał:
– Co dla was znaczy „piszemy”? Długopisem? Program? Kontent dla mediów, a może złotą księgę gości na insta?
– Protokół, raport, plan – odpowiedziałam, ignorując Patryka, który orzekł, że z internautami nie wygramy. Brak kadr, brak środków. Dobry internet jest utopią, manipulacja złym pozostaje poza naszym zasięgiem. Możemy zadbać o scenę główną. Banery, transparenty, napisy, zgrabne wypowiedzi kierowane z tłumu wprost do dziennikarzy. Zgasiłam w sobie podejrzenie, że pije do mnie, do mojej podejrzliwości i jej skutków. Wiedziałam, że analogowy wsad do sieci, a tym była w założeniu kronika, nie zadziała, ale tak bardzo potrzebowałam romantycznej idei prawdy i roboty, na której się znam, że stłumiłam w sobie wątpliwości.
Napiliśmy się herbaty z niewielką zawartością rumu – butelka na całe zgromadzenie – i pobiegałam opowiedzieć Annie o nowym pomyśle. Zostałam kronikarką. Czekałam na nią w białej, niedopiętej bluzce, gotowa zastygnąć, gdyby wyszeptała zmysłowo: „Chwileczkę, mała, robię ci zdjęcie”. Lubię pozować Annie. W środku dnia, wśród ludzi wyobrażam sobie, że wyciąga w moją stronę kodaka, mój pierwszy prezent urodzinowy dla niej. Zrobiła mi nim setki, tysiące zdjęć. Filmowała mnie kamerą na statywie i smartfonem. Kupowała specjalnie w tym celu nowy sprzęt. To było dawno.
*
Docieram pół godziny przed czasem, dobrze wyszykowana, z twarzą sklejoną makijażem, wyposażona w notesy, laptop i czytnik. Sprawdzam scenografię. 16.49. W praktyce dwadzieścia pięć minut do startu. To mój dyżur kronikarski, bo inni odpadli, zniechęceni gęstością zdarzeń. Wolą fotki, selfiki, statusy. Nie narzekam. Spisuję fakty, które animuję. Przygotowana do obu ról – prowadzącej i sprawozdawczyni – zerkam w śluzę wypychającą ludzi. Ssie mnie nadzieja. Lekko, mdląco. Jeszcze nie czuję, czy wyleje słodzoną tęsknotą, czy odpłynie, zostawiając żelazisty muł. Przesiąka spod spodu w sztucznym świetle. Przywołuję gości po imieniu, odprawiam czary. Liczę na wiernych i ciekawych. Poprawiam się w fotelu, myśląc o Annie. Hej, popatrz, jestem. Odwracam wzrok na sekundy i przegapiam raz, dwa, trzy, może dziesięć pierwszych kroków. W obramowaniu zabytkowych drzwi stoi postać okolona niebieskawym światłem ledowym, piękna jak odpustowa figurka, męska Matka Boska razem z jaskinią, w której czyniła cuda. Tylko jego brakowało w kompozycji całości. Czeka, aż go zauważę. Wywołany? Znajomy? Nasłany? Konfident? Ktoś z Akcji Ulicznej? Emisariusz koalicji? Wariat? Odnaleziony brat? Zatrudniony przez braci opiekun matki, planujący wyłudzenie? Denerwuję się, zaczynam liczyć w myślach wolne stołki. Jest nadal luźno, a już duszno. Chcę mieć to popołudnie za sobą, wrócić przed ekran laptopa. Będę mówiła pierwsza, ponarzekam na nadmiar obowiązków i poczekam na pochwały. Cóż, że nie mam stałej pracy, skoro tak dużo robię?
Mężczyzna szuka dobrego miejsca, kłaniając się potrąconym niechcący ludziom. Ściąga na siebie nie tylko moją uwagę, przepraszani odpowiadają uśmiechem.
Dobrze wykonuję swoje zadania. Rozesłałam dwieście pięćdziesiąt trzy zaproszenia – z nadzieją na trzydziestoprocentową frekwencję – i zapytana powtórzę jeszcze na wyrywki całą listę adresową. Debilna pamięć, przechowująca nie to, co trzeba, grzebiąca w ciemnych zakamarkach pożyteczne dane i nieoczekiwanie eksponująca przypadki z życia nosicielki. Skupić się, skupić. Ułożyć pierwsze zdanie. Zadzieram głowę, mężczyzna jest wysoki. W niższym pomieszczeniu sięgałby głową framugi, przebudowana willa z lat trzydziestych obala optyczne dogmaty – wszystkiego jest w niej więcej: podłogi, okien, sufitu, ścian, jakby ludzie przed wojną, projektujący i użytkujący takie budynki, byli gigantami. Patrząc, udaję, że chodzi o tych, których zasłania, o napływający wciąż tłumek. Wypełniają dwie trzecie krzeseł. Gość specjalny nie wykazuje zainteresowania widownią. Kumuluje energię.
*
– Przynajmniej sto osób, mniejszych zgromadzeń Mistrz nie obsługuje. – Menedżerka nie zna lęku przed pustą salą: powinniśmy wynająć halę, zatrudnić ochronę, sprzedawać akredytacje, wykupić powierzchnie reklamowe w całym mieście. Szkoda, że nas nie stać.
– Kameralne sto pięćdziesiąt nie wystarczy? – Kobieta nie wyczuwa ironii. Sto pięćdziesiąt dla niej jest kameralne.
– Wyjątkowo zatrzymamy się u was w drodze do Berlina – brzmi jak oferta sprzedaży za półdarmo. Charytatywnie zagrają dla nas, wykazując wrażliwość społeczną. Mieszkamy na terenie tchnącym pustką, ich akcje wzrosną, gdy wrzucą relację na żywo, z zardzewiałą bramą stoczni i fajerwerkami w tle.
Czasem udaje się kogoś ściągnąć, obiecując atrakcje w stolicy Niemiec leżącej, dosłownie, przy granicy, godzina jazdy czymkolwiek.
– Kongres Ruchów Odnowy – dodała menedżerka wyjaśniająco. Cały świat ekscytuje się tym Kongresem. Miałyśmy ją na głośnomówiącym w samochodzie, Iza i ja. Zatkałam sobie usta rękawiczką, żeby powstrzymać szyderczy śmiech. Lubię ten język, „cha, cha, cha”, pauza, cudzysłów. Powinnyśmy dołączyć? Przebitka na stada bydła mlecznego kontemplującego pejzaż pomorski. Między nami a Berlinem wynudzony gość napisze rozdział poradnika oddychania.
Dużo się śmiejemy. Łapię okazje, by rozproszyć śmiechem szarówkę. Jeszcze tylko delikatnie rozgarnę nici trzymające twarz, a odetchnę pełną piersią i zaśpiewam w chórze.
*
Aureola przygasa, mężczyzna jest piękny.