Читать книгу Kroniki oporu i miłości - Inga Iwasiów - Страница 7
Statut
ОглавлениеIm się wydaje, że pisanie przychodzi mi łatwo, taka się urodziłam, z talentem do klecenia zdań, rozwijanym od kołyski. Chwalą mnie, wyznaczając kolejny raz na protokolantkę. Przechwytuję w powietrzu pochlebstwa. Raz zwerbowana, działam niezawodnie. Mówią impulsywnie, chaotycznie, wprowadzają dużo dygresji i niezrozumiałych aluzji. Niektórzy niewyraźnie lub bardzo cicho międlą cokolwiek im przyjdzie do głowy, układają szczęki do przeżucia starego ciastka. Mężczyźni przekrzykują kobiety, choć nie muszą, bo kobiety i tak mówią ciszej. Gotowy tekst zgodnie skrytykują za brak wierności, luki logiczne, a w końcu także styl, niby czyj styl? Każdy napisałby lepiej ode mnie, tylko posłuchajcie, ale nie napisał, bo to moje zadanie. Mam najwięcej czasu, skądinąd, inni pracują na poważnych stanowiskach lub mają ogólny kocioł w firmie, albo poświęcają każdą chwilę rodzinie, chorym zwierzętom, planecie, wspólnocie sąsiedzkiej, a obecnie krajowi. Sami nie wiedzą, kiedy to robią. Nie wcisną w harmonogram ścibolenia literek. Rzucą pomysłami jak piłką na stadionie, łap dziewczyno, sprawność fizyczna nakazem epoki. Jasne, wyżywam się, zapycham papierem pustkę, tu mnie macie. Chciałabym zrezygnować z tego zaszczytu, ale muszę przyznać, że notatki innych są do niczego.
Komunikat przygotowany na próbę przez młodego kolegę nie nadawał się do upublicznienia. Uprzedzał, że ma dysleksję, ale kto dziś wierzy w taką diagnozę? Wszyscy mają zaświadczenia o dysfunkcjach i dobrze sobie radzą. Jego zaświadczenie było prawdziwe, skapitulowałam nad korektą. Klecę więc sama stanowiska, apele, przemówienia, dokumenty, posty na Facebooku, tweety i hasztagi, dla kolejnych instancji, maszynka bez przestoju. Ostatnio statut stowarzyszenia. Język prawniczy pozostaje językiem, ktoś przejrzy przedostatnią wersję i fachowo ją upstrzy, składając pod całością podpis. Jestem waszą autorką widmo, sama się zgłosiłam.
Od roku spotykamy się w barach przekąskowych, próbując nowych koktajli i sałatek, szukając apetycznych planów zdjęciowych. Twardy środek nie odpuszcza, część szuka wymówek. Latem alibi dostarcza konieczność łapania deszczówki. Faktycznie, trapi nas susza. Rozmawiamy o klimacie, jedząc sałatki nieopodal pracowni Kazimierskich. Dyskutujemy nad talerzami, zapijając warzywa napojami ekologicznymi. Nasza rewolucja ma zdrowy apetyt. Jesteśmy Frakcją Pokojową, która niemal straciła kontakt z Akcją Uliczną. Ubolewam nad tym. Uważam, że Akcja nas inwigiluje i że powinniśmy mieć swoich u nich. Iza sądzi, że taka podejrzliwość to pozostałość poprzednich lat, dziś bezużyteczna. Nie ma racji. Twardo oceniam fakty. Ludzie nadal nas mylą: FP czy AU. Wychodzimy na ulice, domagamy się, sprzeciwiamy. Nawet emblematy mamy myląco podobne. Podebrali nam kolory. Doprawdy, trzeźwo osądzam, żadnych obsesji. Wszystko ulega zmianie poza ludzką naturą, a w tej leży rycie pod konkurencją, imitowanie cudzych pomysłów. Agencje detektywistyczne dostają mnóstwo zleceń, wynajmują pomieszczenia w drogich lokalizacjach. Na pewno mamy kreta. Jaki cel ma Akcja Uliczna? Zgarnięcie chętnych do demonstrowania w danym tygodniu, a w przyszłości przejęcie władzy. Zabiegamy o przyjście ludzi na nasze zgromadzenia, walcząc z konkurencją, pogodą, promocjami i zniechęceniem.
*
– Ob-rona i roz-wój de-mo-kracji, ORD, ORD. – Każda sylaba istnieje osobno, dociera do mózgów pomnożona przez skandowanie. Zawodowy nawyk Izy: mówi tak do pacjentów po udarach, wytwarza impulsy, naprawia percepcję. Idziemy za nią, zgalwanizowane jednostki nakierowane na cel. Iza ma talent przywódczy, potrafi ucinać dyskusje, pozbierać chaotyczne paciorki naszych analiz i zbudować z nich lśniący pałac syntezy. Wchodzimy do środka zachwyceni wspólnym dziełem. Czasem coś nam spada na łby, odcina drogę powrotną. Kluczymy, przebijamy wyjście. Po takiej przygodzie godzimy się na strategię małych kroków. Orientujemy się na pozornie niepolityczne obszary, żeby wejść do twardej polityki w najbliższych wyborach.
– Nie idźcie, proszę was, do domów. Inni już tam są i biadolą – powtarza Iza.
– Mamy organizować wykłady dla trzeciego wieku? – powątpiewa jakiś rozgrzany herbatą malkontent.
Tak. Dla trzeciego, dla przedszkola, dla każdego. Coś trzeba robić, gdzieś trzeba się spotkać.
– Taktyczna przewrotka pomoże nam zachować substancję – powiedział to inaczej na sierpniowym zebraniu adiunkt z Wydziału Nauk Społecznych. On także próbował spisywać postulaty. I jego wersje też się do niczego nie nadawały. Odrzucano je jako obce duchowi narady. Zrezygnował z pisania, nadrabia wystąpieniami, nadal łatwo wpada w złość.
– Jeśli zaczniemy dopisywać kolejne cele, wyjaśniać pojęcia, może się okazać, że zabrakło nam wyobraźni, tak czy owak nie nadążamy za oczekiwaniami, pobudzanymi codzienną porcją komentarzy politycznych, plotek, skandali, zwrotów akcji. Podstaw nie należy tłumaczyć – stwierdziła Iza, korzystając z oferty wsparcia. We dwoje rozdmuchali nasz zapał. Trwamy w decyzji uporządkowania nieskoordynowanej wściekłości i potrzebie odczucia mocy sprawczej, choćby w kwestii interpretacji repertuaru kinowego. Topnieje nam audytorium, zostają najwierniejsi. Redaguję pierwszą wersję statutu, wysyłam do ludzi, odpowiada około dwudziestu osób. Krąży między nami gula wirtualnej papier mâché. Ugniatamy z niej dokument i wizję, konstytucję wymarzonej Republiki Siostrzaństwa i Braterstwa, Związek Dzielnic i Okolic Podmiejskich, z nadzieją na kilkuprocentowe poparcie dla naszej nie-partii, która przeobrazi rzeczywistość, jeśli uwierzymy w herezję zmiany innej niż wszystkie w historii świata.
*
Kolegialne ciała są wymagające. Otwierając dymki korekty, przypominam sobie zebrania, twarze, okrzyki, ludzi. Dopasowuję komentarze do listy obecności z zeszłego miesiąca: miała rubryki zawód/przynależność, wprowadzone na prośbę studentki socjologii, która robiła świetne transparenty. Wyciągnęłam ją z wegańskiej kawiarni. Poza parzeniem kawy, zajmowała się rysowaniem menu na pokrytej suchościeralną farbą ścianie. Zabawne rysuneczki przedstawiające głodne i spragnione ludziki przyciągały uwagę. Zapytałam o autora. Dziewczyna stała za barem i od razu zgodziła się dla nas malować. Mamy markę. Jesteśmy zbiorem niejednorodnym i kreatywnym, odpowiedzi z rubryk rozbiły zadane pojęcia: inżynier, były stoczniowiec, matka, lesbijka, pracownik kultury, pakowaczka Amazon, informatyczka Zalando, katolik, katol, ateistka, niezatrudniona, zatrudniający, student, uczennica, bezwyznaniowy. I więcej, w tym banalne nauczyciel przy żeńskim imieniu i biznesmen przy znajomym rzemieślniku. Sporo nieczytelnych oraz tych z adnotacją „Ruch”. Wszystkie i wszyscy. Na początku lepiły nas wściekłość i zdumienie, później przeszliśmy przez poczucie straty, osuwanie się kolonizowanego z każdej strony gruntu. Chcieliśmy wierzyć, że na szczegóły przyjdzie czas, a dzielenie włosa na czworo jest warte tyle, ile dzielenie skóry na niedźwiedziu. No tak. Dzielimy jednak tę skórę, a nawet coś w rodzaju jej imitacji – wchodzimy w niezamieszkane nisze. Zostałam panelistką, gdy odeszli najlepsi mówcy, wskoczyłam w środek akcji, chociaż sama sobie wydawałam się niezdolna do działania. Goiła się na mnie porażka. W rubrykę miesiąc temu wpisałam półprawdziwe „dziennikarka”. Była dziennikarka. Już nie dziennikarka. Kupuję ładne notatniki, walcząc w ten sposób z internetową kompulsją, pokusą wrzucania wszędzie i wszystkiego bez polskich znaków, bez namysłu. Nie jestem całkiem czysta, jadę kciukiem do ikonki androida, podczytuję materiały dawnych kolegów z redakcji, lecz oficjalnie robię ze wszystkiego ręczne notatki, pozorując staranność i namysł. Przecież wiem, wszyscy patrzą, a nam potrzeba jeszcze paru miesięcy wzrastającej ekscytacji eksperymentem. Piszemy prawdę. Biedzę się nad korektą, wspomagana trzema filiżankami kawy, trzema uderzeniami siekierą w mózg.