Читать книгу Kroniki oporu i miłości - Inga Iwasiów - Страница 6
Wieczór
ОглавлениеNiezapowiedziany Olek wpadł po południu w moje ramiona jak w formę wyciśniętą przez siedmiolatka. Zawsze lubił przytulanki, przywierał do mnie nocą, niwelując cielesny dystans na współdzielonej kanapie. Rano odsuwałam się delikatnie, na centymetry. Jeśli zaspałam i dzień zastawał nas splątanych, strząsaliśmy z siebie bliskość rubasznymi wygłupami, typowymi dla okresu dojrzewania.
Pachnie opaloną skórą i plastikiem z siedzenia wypożyczonego auta. Rozpoznałam nasz letni zapach, przynoszony z podwórka, ze skweru służącego za czytelnię, nieskutecznie głuszony drogeryjnymi kompozycjami przeznaczonymi dla dojrzałych panów. O tak, jest dojrzałym panem. Usiedliśmy przy kuchennym stole, patrząc w parujące kubki kawy. Czytał, poruszając wargami, napis biegnący w poprzek swojego – „…ja …iczna” – reszta zasłonięta palcami. Przesuwał je, chcąc zobaczyć całość. Dodawałam kolejne litery, wyzierające spod kciuka, jakbym nie pamiętała, w co się złożą. Iczna? Zagraniczna? Uliczna? „Ja” nie otwierało zapadki. Sięgnął lewą ręką do kieszeni kurtki odwieszonej na oparcie krzesła. Wyjął modne okulary. Przy każdym spotkaniu ma nowe.
– Wezwij kogoś – powiedział, odstawiając kubek napisem do siebie. Stropiłam się. Dotarł do mnie warkot wentylatora. Nie lubię złotych rączek, hydraulików, elektryków. Potrafią uprzykrzyć życie. Kiedyś wyszukiwałam adresy firm, sprawdzałam opinie klientów, poznawałam mężczyzn w kombinezonach, scalałam fakty. Teraz interesuję się z obowiązku stanem mieszkań komunalnych, moje własne, a także to parę przecznic dalej, zeszły na dalszy plan.
O tej porze roku łatwo o chorobę, wirusy zagnieżdżają się w podrażnionych pyłkami płucach jak pisklęta w gniazdkach. Zapraszamy mieszkańców na odczulanie. Powstrzymałam pokusę odwrócenia do siebie kubka. Od ilu lat go u mnie nie było? Od dwóch zmian okularów, uśmiecham się bezwiednie. Nie wiem, czy potrzebuje szczepionki, stosowanej powszechnie, czy nadal ma alergię na pokarmy i pyłki. Przewlekłe choroby naszego dzieciństwa dziś uśmierza się tak łatwo. Zakaszlał.
– Jesteś innym człowiekiem – ocenił znienacka. On wydał mi się podobny do małego chłopca, z którym dzieliłam łóżko. – Dajesz radę? – zapytał głosem spoufalonego ankietera. Wiek, liczba izb, dochód, związki, sekrety, spożycie alkoholu i mięsa.
– Jasne – odpowiedziałam dotknięta jego arogancją. Nasze nazwisko pojawia się przecież nawet tam, skąd chciałabym je wymazać. Obcy widzą, że daję radę, a on udaje lepiej wiedzącego. Wyłączyłam klimatyzator, buczenie dezorientuje.
– Aaa… – skomentował przeciągle.
Mówi płynnie, co jak co, mówi płynnie, jąkanie zostawił w naszym wspólnym pokoju, wyciąga je czasem przedrzeźniając łagodnie dawnego siebie. Nie ruszył się z miejsca, gdy wystawiałam z lodówki produkty na zimną kolację. Zjadł tylko to, co mu położyłam na talerzu. Wieczór minął nam lirycznie, kilka wybuchów śmiechu i dotknięć.
– Zaglądaj częściej do rodziców, miewają się zupełnie dobrze – rzucił na odchodnym, roztrącając gestem niewidzialne obrazki układane podczas rozmowy. Rodzice? Dobrze? Jeśli ten stawiający pewne akcenty mężczyzna jest moim bratem, podmieniono nam rodziców.
– Trochę osamotnieni – dodał, odwracając się z podestu pierwszego piętra. Najlżejszego zająknięcia, płynnie nazywa uczucia. Znalazł się psycholog rodzinny. Zajmowałam się rodzicami wówczas, gdy nie był w stanie wydukać prostego zdania i przez kolejne kilkadziesiąt lat.
Wypiłam trzy szklanki melisy. Teraz zażyję półtorej tabletki ulubionego, wycofanego z aptek środka. Poleżę w płytkiej rozpadlinie, nawiedzanej przez tłum zjaw i zjawisk, stare nawyki, rozbrojone lęki. Wstaję o 6.00, więc powinnam stosować te nowe pigułki, odcinające łagodnie i na krótko. Lekarka zaleca pół dawki, przygotowuję całą, obiecuję sobie dwie, kompromisowo łykam półtorej. Recepta przychodzi do biura w białej kopercie. Sporo zachodu z łamaniem pigułek, gilotynka od Anny leży w szufladzie. Mnóstwo drobiazgów leży tam, gdzie je włożyłyśmy po zakupach parę lat temu. Wpadam stopniowo coraz głębiej, lewituję parę kwadransów między bezdechami, zwolniona z trzeźwych myśli, urwana z kalendarza. Dziś wygrzebuję z kosmetyczki coś, co skraca lot. Podobno szkodzi. Ryzykuję migreną, żeby poczuć twarde lądowanie.
Umiem odpowiedzieć na pytanie co u mnie, chłopczyku. Wracasz do mojego życia.