Читать книгу Podróżnik fotograficzny - Jacek Bonecki - Страница 6
Teoria,
czyli przed
wyjazdem Czym fotografować?
ОглавлениеWszystkich, którzy otworzą moją książkę, szukając na jej kartach odpowiedzi na pytanie, jakiej marki sprzęt podstawowy należy zabrać ze sobą w świat, spotka – niestety! – zawód. Z bardzo prostego powodu: otóż dostępne obecnie na rynku aparaty robią co najmniej dobre zdjęcia, a ja nie zamierzam pozbawiać Was radości z posiadania takiego, a nie innego urządzenia. Jednak ci, którzy planują zmienić sprzęt na lepszy, na przykład przed wyprawą na drugi koniec świata, znajdą w moim tekście cenne uwagi. Bez względu jednak na to, jakie kierują nami przesłanki – czy wybieramy się w podróż, czy pragniemy zgłębić arkana sztuki – już na samym początku musimy mieć określoną koncepcję, czego oczekujemy od aparatu.
Zatem na pierwszy ogień – cyfrowy czy analogowy?
Dyskusja na ten temat toczy się od wielu lat. Pisałem o niej we wszystkich trzech poprzednich książkach, analizując racje obu stron – zarówno tradycjonalistów, jak i fotografów idących z duchem czasu. Jednak w kategoriach fotografa, który jest jednocześnie podróżnikiem, rozwiązanie dylematu wydaje się oczywiste – analogi nie mają szans. Po pierwsze możliwość kupienia filmów, a tym samym uzupełnienia ich zapasu, w różnych częściach świata jest obecnie mocno utrudniona. Po drugie wożenie ze sobą naświetlonych niewywołanych negatywów przez dłuższy czas to również niemały problem, przede wszystkim ze szkodą dla klisz. Warunki atmosferyczne – wysokie temperatury czy wilgoć – mają na nie zgubny wpływ.
Zobrazuję to na własnym przykładzie. Kiedy w latach 90. pojechałem do Afryki na Rajd Dakar, zabrałem 20 rolek filmu. Dawało to 720 klatek, które mogłem naświetlić w trakcie dwutygodniowej rywalizacji i pobytu w kilku fascynujących krajach saharyjskich. Już sama ta liczba wskazuje na skalę możliwości, jakie daje podróżowanie z analogiem; przed każdym naciśnięciem spustu migawki trzeba się było dwa razy zastanowić, a to oznaczało, że więcej myślało się, niż fotografowało. Każda następna klisza przypominała mi, że mam ograniczone zasoby, a nie wiedziałem przecież, co przydarzy się kolejnego dnia. Zmieściłem się w limicie tylko dlatego, że nie zaszło nic spektakularnego (na trasie rajdu nie wylądował statek kosmiczny, a pustynia nie zakwitła), jednak z powodu sprzętu mój dorobek był mocno okrojony. Warto mieć zatem na uwadze, że jeżeli udajemy się już w podróż naszego życia (a moim zdaniem każdą należy traktować podobnie) i lądujemy w egzotycznym miejscu, to nie warto stwarzać barier samemu sobie. Należy być na tyle dobrze przygotowanym, aby nie żałować ani baterii, ani miejsca na karcie pamięci, ani – jak w moim przypadku – klatek na filmie.
Podczas tamtego Dakaru poznałem również inne mankamenty wożenia ze sobą analogowego sprzętu. To, że filmy zajmowały w torbie więcej miejsca niż obiektywy, okazało się nie tak istotne, jak to, co przeżyłem po powrocie do Polski. Przy wykorzystaniu analoga nie możemy podglądać efektów naszej pracy na bieżąco, zatem chwila wywołania zdjęć jest chwilą prawdy. W moim przypadku były tylko połowiczne powody do radości – slajdy Fuji mnie nie zawiodły, ale te Kodaka okazały się bardzo wrażliwe na temperaturę (w ciągu dnia, w namiotach na rajdowym biwaku panuje piekielne gorąco). W rezultacie kolory wyblakły, a fotografie pokryła mętna maska. Cóż, typowy objaw na kliszach poddanych działaniu upału. W takiej sytuacji można zdenerwować się naprawdę – nie dość, że przez dwa tygodnie superciężkiego rajdu targało się walizeczkę czy plecak z filmami, to jeszcze na koniec okazuje się, że połowa z nich jest do wyrzucenia.
Z tych prostych przyczyn analog powinien wypaść poza orbitę naszych zainteresowań. Chyba że ktoś lubi old school i różne inne, równie niepraktyczne w podróży rozwiązania, jak wełniane czapki, przydługie swetry, długą brodę i chodzenie boso. Ja jednak polecam korzystanie ze zdobyczy techniki i stawiam na aparat cyfrowy. W tym wypadku pojawia się kolejne pytanie – lustrzanka cyfrowa czy bezlusterkowiec? A może, przyjmując technokratyczny punkt widzenia, powinniśmy zaopatrzyć się wyłącznie w smartfona?
Przetestowałem wszystkie trzy rozwiązania osobiście i przekonałem się, że dla mnie najlepsze są dwa z nich. Nie jest to oczywiście jedyna słuszna droga i prawda objawiona, ale na podstawie doświadczeń podróżniczych wybieram aparat bezlusterkowy albo komórkę. Naturalnie, jeżeli ktoś posiada w domu lustrzankę, to na wyprawę wybierze się właśnie z nią pod pachą. Tak robi na przykład wielu uczestników warsztatów Fotomisji, choć zauważam, że niemal każdy podąża moim śladem i w końcu przekonuje się do bezlusterkowca lub smartfona. Mam zatem prawo twierdzić, że to rozwiązanie dobre, sprawdzające się także w przypadku moich kolegów fotografów.
Dlaczego zatem lustrzanka cyfrowa nie jest rozwiązaniem idealnym? Aby to zrozumieć, musimy na chwilę cofnąć się w przeszłość i prześledzić jej historię. Powstała niejako z konieczności, aby pozbawić aparaty z wymienną optyką trzech grzechów głównych. Przede wszystkim były to urządzenia celownikowe (potomkowie aparatu marki Leica), w których nie widziano obrazu przez obiektyw. W rezultacie, po założeniu jakiegokolwiek filtra, choćby polaryzacyjnego, nie sposób było zorientować się, co się zmieni na naszym zdjęciu. Po drugie, występowało w nich zjawisko paralaksy, choć w części sprzętów nowszego typu można było korygować ten błąd. Trzecim elementem, który utrudniał pracę fotografowi, był stały celownik o stałym punkcie widzenia; podczas zmiany obiektywu należało zmieniać również ten element, wsuwany w specjalne „sanki”. Tak czy siak, symulował on jedynie obraz „widziany” przez obiektyw. W związku z tym stworzono przesuwną, zainstalowaną w środku korpusu ramkę – przy zmianie obiektywu przesuwała się, ale nie zmieniała kąta widzenia w celowniku. Gdy jednak trzeba było użyć teleobiektywu, człowiek narażał się na niewygodę, bo ramka stawała się bardzo mała. Jednocześnie wykluczone było zastosowanie transfokatora, co stanowiło spore ograniczenie.
Stan taki, oczywiście, nie mógł trwać długo, bo jak mówi porzekadło: „Potrzeba jest matką wynalazku”. W takich właśnie okolicznościach została zbudowana lustrzanka, w której obraz z obiektywu odbija się od lustra i przechodzi do wizjera aparatu. W chwili wyzwolenia migawki lustro podnosi się i obraz pada na film. Dzięki temu prostemu rozwiązaniu fotografujący widzi wszystko dokładnie tak jak aparat, włącznie z uwzględnieniem efektów ze wspomnianych wcześniej filtrów, stosowaniem zoomów, zmianą ogniskowych i obiektywów. Jednocześnie pozbyto się zjawiska paralaksy – to, co pojawiało się na wyświetlaczu, odpowiadało kadrowi. Niestety, tańsze modele odbiegały od ideału. Mechanizm podnoszenia lustra był skomplikowany i często zawodził, o czym na pewno pamiętają wszyscy posiadacze zenitów. Obraz na matówce był ciemniejszy niż celownik, zatem wykorzystanie ciemnych obiektywów powodowało jednoczesne jego ściemnianie. Co więcej, często obraz na matówce nie pokrywał się w stu procentach z kadrem (na ogół w około 97 procentach), co w przypadku slajdów miało duże znaczenie.
Im był droższy sprzęt, tym bliższy perfekcji. Niestety, przekładało się to na cenę, choć zyskano to, co najważniejsze – wyeliminowano wszystkie wady aparatów celownikowych. Lustrzanka na długie lata podbiła serca ambitnych fotografów. Zwłaszcza tych, którzy nie chcieli brać do rąk jej poprzedników.
Warto jednak zauważyć, że aparaty celownikowe wcale nie odeszły do lamusa, a dzięki swojej renomie przetrwały dziesięciolecia i wciąż pozostają w użyciu. Stosowane w nich rozwiązania stały się podstawą prostych aparatów kompaktowych o niewielkich rozmiarach. Powodem tej niegasnącej popularności jest nie tylko jakość optyki, ale przede wszystkim konstrukcja. Brak lustra pozwala zoptymalizować wymiary sprzętu, a także zupełnie inaczej skorygować obiektyw. Mówiąc lapidarnie – jest on bliżej filmu. Dzięki temu uzyskujemy zdecydowanie lepszą plastykę obrazu niż w lustrzance, gdzie obiektyw i film przedziela lustro. Dla wielu ten szczegół bywa niezauważalny i łatwy do zaakceptowania, dla innych pozostaje sprawą kluczową, nadającą zdjęciu stosowny sznyt.
Po latach także lustrzanki doczekały się konkurencji – pojawiła się fotografia cyfrowa i z rynku dość szybko zaczęły znikać aparaty analogowe. Początkowo cyfryzacja dotknęła przede wszystkim kompaktów; lustro okazało się niepotrzebne, bo obraz był wyświetlany na ekranie z tyłu aparatu albo w wizjerze elektronicznym. Sensory cyfrówek chwytały światło zupełnie inaczej niż tradycyjne filmy, stąd na początku sprawiała kłopoty korekcja obiektywów. Konstruktorzy mieli spore problemy z opanowaniem nowej technologii i zbudowaniem na jej bazie lustrzanki. Kiedy jednak pokonali trudności, nowy sprzęt zyskał nad kompaktowymi braćmi znaczącą przewagę w postaci autofocusu. Nie wdając się w szczegóły techniczne – ze względu na konstrukcję systemu AF w lustrzankach cyfrowych był szybszy od tego w aparatach kompaktowych. Dlaczego? Odsyłam do fachowej literatury (w końcu artysta fotograf nie musi znać się na technologii, choć ważne, żeby wiedział, co w trawie piszczy). Nie będę zaśmiecać głowy czytelnikowi technicznymi nowinkami, wystarczy wiedzieć, że autofocus powstał, rozwijał się i był oparty na lustrzance. Z czasem został na tyle udoskonalony, że działał szybko i skutecznie, bez względu na to, jaki naświetlano materiał – mógł to być zarówno film, jak i światłoczuła matryca. Kiedy jednak z konstrukcji znikało lustro, a wszystko opierało się wyłącznie na matrycy, AF pracował bardzo leniwie.
Ta różnica jakościowa pomiędzy lustrzankami cyfrowymi a cyfrowymi kompaktami na jakiś czas ustabilizowała rynek. Pierwsze z wymienionych dawały gwarancję szybkiego autofocusu, były jednak duże i niewygodne. Nie można im wprawdzie było zarzucić braków w kwestii ergonomii, jednak – z punktu widzenia podróżnika – rozmiarami odbiegały od ideału. Za to do kieszeni bez problemu mieściły się kompaktowe aparaty cyfrowe, te z powolnym AF. Konstruktorzy zareagowali, tworząc początkowo aparaty SLT z lustrem półprzepuszczalnym. W zamyśle miały one łączyć cechy obu konkurujących rozwiązań, czyli szybki autofocus i elektroniczny wizjer, lecz ostatecznie okazały się tylko rozwiązaniem przejściowym.
Ich krótkie życie zakończyło się w chwili pojawienia się nowej generacji aparatów cyfrowych, bezlusterkowców z wymienną optyką, zaopatrzonych w wizjer elektroniczny i zachowujących wszystkie funkcje lustrzanki. To elementy kluczowe, sprawiające, że ten typ aparatu nie ma wśród pozostałych konkurentów.
Zacznijmy od wizjera elektronicznego, którego początki wcale nie były łatwe. Obraz miał słabą rozdzielczość, słaby kontrast, niezadowalającą reprodukcję barwy, a przy niższych poziomach oświetlenia był mocno szumiący. Te cechy sprawiały, że fotografowanie było mało komfortowe, a dla niektórych osób przyzwyczajonych do klarownych wizjerów optycznych stawało się wręcz niemożliwe. Z czasem, w miarę rozwoju technologii okazało się, że współczesne wyświetlacze wyświetlają bardzo dokładny obraz z matrycy (jakością praktycznie nieodbiegający od wizjerów szklanych). Gdy jest on wyświetlany dokładnie tak, jak go widzi aparat, można nie tylko skorygować ustawienia zdjęcia, ale zrobić to jeszcze przed naciśnięciem spustu migawki. Jeśli zaś w wizjerze coś jest nie tak, na przykład obraz jest zbyt ciemny lub za jasny, przyczyny są dwie: albo aparat źle coś zmierzył, albo my, zadufani w sobie maniacy trybów manualnych, popełniliśmy błąd. Tak czy inaczej wizjer elektroniczny daje nam szansę na zmiany jeszcze przed zwolnieniem spustu migawki, podczas gdy w lustrzankach trzeba najpierw zrobić zdjęcie, następnie wyświetlić obraz na ekranie, popatrzeć, podrapać się w głowę i zastanowić, co można poprawić. A następnie przyłożyć aparat do oka i cyknąć ponownie… Ten schemat zajmuje dwa razy więcej czasu, więc właściwie wybór jest oczywisty – zawsze postawię na aparat, który pozwoli mi fotografować szybciej.
Teraz optyka daje możliwość zamontowania za pośrednictwem specjalnych adapterów dowolnego obiektywu (także obiektywów innych systemów), funkcjonalnego i działającego w pełnym zakresie odległości. Także na nieskończoności. Gdybyśmy jednak zamontowali taki sam obiektyw, ale sprzed 40 lat (np. firmy Konica), do lustrzanki, mogłoby się okazać, że nieskończoność to zbyt wiele, a sprzęt nie ostrzy. Kolejnym problemem pracy z tego typu obiektywami w lustrzance cyfrowej jest fakt, że zamocowane za pomocą adapterów najczęściej pracują na przysłonie roboczej. Oznacza to, że jeśli zostanie ona ustawiona na 8, obraz na matówce będzie bardzo ciemny. W bezlusterkowcach ten problem nie istnieje, bo kompensuje go elektronika.
Trzecia ważna cecha nowej generacji aparatów cyfrowych to zachowanie przez nie parametrów lustrzanki, ze szczególnym uwzględnieniem omawianego kilka akapitów wyżej autofocusu. Rozwój technologiczny doprowadził do nieuniknionej sytuacji, w której szybkość pracy bezlusterkowca w niczym nie odbiega od AF w lustrzankach. Tym samym padła ostatnia linia obrony i rynek zalały aparaty pozbawione lustra, które są tańsze, bo bez mechaniki, mniejsze, prostsze i wygodniejsze w obsłudze oraz szybsze od postrzeganych dotąd jako bardziej profesjonalne lustrzanek cyfrowych. A wyglądają identycznie.
Reasumując: nowa generacja aparatów cyfrowych, dzięki temu, że nie posiada luster, ma mniejsze rozmiary i robi lepsze zdjęcia. To dlatego, że obiektyw znajduje się tutaj bliżej matrycy, co zapewnia lepszą i bardziej interesującą plastykę obrazu niż w lustrzankach. Co więcej, możemy za pomocą dostępnych w sprzedaży i niedrogich adapterów przymocować dowolny obiektyw. Bezlusterkowce mają też dobry podgląd z matrycy, dzięki czemu lepiej jest rozwiązany problem kręcenia wideo. Można nagrywać filmy chociażby z wykorzystaniem autofocusu. W zasadzie aparaty te równie dobrze fotografują, co filmują; właśnie dzięki nim możliwość nagrywania własnych filmów trafiła pod strzechy. Tymczasem w lustrzance przed nagraniem trzeba najpierw podnieść lustro. Wtedy na wizjerze nic nie widać, więc kadrowanie jest znacznie utrudnione.
Przykładem takich aparatów, których najczęściej używam w swoich podróżach, są bezlusterkowce Fujifilm serii X z wymienną optyką. Są one dedykowane zarówno dla zaawansowanych amatorów, jak i profesjonalistów. Najwyższe modele, takie jak X-Pro2 albo X-T1 są aparatami uszczelnionymi, odpornymi na wodę i kurz, do których można dopasować również uszczelnione obiektywy. Mają one wszystkie cechy lustrzanek, dzięki czemu można wykorzystać je zarówno do street foto, jak i portretów, krajobrazów, a nawet do fotografii sportowej. I nie są to słowa rzucane na wiatr, bo wielokrotnie przetestowałem je na rajdach.
Warto też zwrócić uwagę na model Fuji X-T10. Ma parametry techniczne bardzo podobne jak jego starsi bracia, ale… jest niemal o połowę tańszy. Nie jest co prawda uszczelniony, ale doskonale nadaje się do mniej ekstremalnych ekspedycji. To mój ulubiony aparat, ponieważ jest chyba najmniejszy w rodzinie aparatów systemowych, wyposażonych w matrycę APSC. Mieści się w każdej kieszeni, a jeśli dodamy do niego obiektywy typu „naleśnik” – małe, stałoogniskowe i jasne, to okazuje się, że w podróży to bardzo poręczny sprzęt.
Bardzo ciekawy jest również hybrydowy model X-Pro2, który z jednej strony jest nowoczesny, a z drugiej klasyczny, bo de facto jest aparatem celownikowym. Wyposażono go w system, który przenosi nas o 20 lub 30 lat wstecz historii fotografii. Jeśli ktoś nie lubi takich podróży w czasie, to możemy przełączyć tryb i wtedy otrzymujemy taki sam wizjer elektroniczny, jak we wszystkich podobnych aparatach.
Bezlusterkowce nie są jednak aparatami pozbawionymi wad. Najbardziej istotna jest ta, że niewielkie rozmiary sprzętu wymuszają relatywnie małe (a co za tym idzie – mniej wydajne) baterie. Tymczasem muszą one zasilić wizjer elektroniczny i prąd ucieka dość szybko. Trzeba zatem pamiętać, że na jednym ładowaniu zrobimy mniej zdjęć niż lustrzanką. Najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji wydaje się być wożenie ze sobą zapasu baterii; są one na tyle małe, że można je spokojnie schować do kieszeni i być pewnym, że nie będą uwierać. Gorzej, jeżeli zdecydowaliśmy się na model ładowany poprzez kabel USB. Nie dotyczy to jednak wspomnianych wcześniej modeli FujiFilm. To teoretycznie genialne rozwiązanie okazało się uciążliwe, bo przecież w trakcie podróży nie sposób pozostawić sprzętu na trzy godziny w tawernie portowej w Mogadiszu albo innym miejscu o podobnym klimacie… Jeśli je wybierzemy, staniemy się niewolnikami własnego aparatu. Tymczasem jeżeli nawet ktoś ukradnie powierzoną pieczy barmana ładowarkę z baterią, to raczej nie będziemy żałować, bo mamy ze sobą drugą (a przynajmniej powinniśmy mieć).
W spór pomiędzy zwolennikami lustrzanek cyfrowych i bezlusterkowców włączyła się ostatnimi czasy jeszcze jedna, odrębna grupa – miłośnicy telefonów komórkowych. Dla niektórych wciąż są one rozwiązaniem niepoważnym, lecz zapewniam – przekonanie się do fotografowania smartfonem to tylko kwestia przełamania bariery psychologicznej. Jesteśmy po prostu przyzwyczajeni do myśli, że zdjęcia z telefonu mają marną jakość, a porządnych efektów możemy się spodziewać wyłącznie po tym, co duże, drogie i mające pokaźny obiektyw. Wydaje się, że urządzenia, za pomocą którego można rozmawiać, wysyłać mejle, komunikować się via Viber, oglądać filmy czy grać, nie można traktować serio w kategoriach fotografii. A jednak! Pojawiły się już komórki, w których parametry aparatów dorównują może nie lustrzankom cyfrowym, ale półprofesjonalnym kompaktom na pewno. Poza tym przecież mnóstwo ludzi podróżuje i fotografuje tego typu sprzętem.
Zwróćmy uwagę, że smartfon to również, ni mniej, ni więcej aparat fotograficzny z niemal wszystkimi możliwościami, które opisałem powyżej. Jego największym „mankamentem” jest brak wymiennej optyki. Aparaty kompaktowe, bezpośrednio porównywalne ze smartfonami, rozwiązują ten problem dzięki elektrycznemu zoomowi, który jednak zdecydowanie wpływa na ich rozmiary. Jakość i przydatność smartfona do naszych celów zależy (oczywiście!) od producenta i ceny, ale wiele najnowszych modeli naprawdę może się poszczycić rozwiązaniami upodabniającymi możliwości komórki do „prawdziwego” sprzętu.
Ogromną zaletą telefonu pozostaje fakt, że zawsze mamy go przy sobie, niemal zawsze jest naładowany (bo o to dbamy), a zaraz po zrobieniu zdjęcia możemy wysłać je w świat – dzięki portalom społecznościowym albo Instagramowi. Możemy siedzieć na drugim końcu globu, jeść robala, który właśnie wylazł z ziemi i wije się teraz na talerzu, i w czasie rzeczywistym przekazywać nasze emocje znajomym i rodzinie w Polsce. To funkcjonalność, która w aparatach nie jest jeszcze tak doskonała. Niektóre modele łączą się ze smartfonem przez wifi i przesyłają nań zdjęcia z aparatu lub tak jak wcześniej wspomniane FujiFilm przesyłają zdjęcia za pomocą specjalnej aplikacji. To jednak czynność, która wymaga nieco więcej czasu niż w przypadku smartfona.
Jak przekonać sceptyka, że smartfonem też można zrobić dobre zdjęcia? Najlepiej, żeby zainteresowany sprawdził tę możliwość samodzielnie, podobnie jak ja. Otóż podczas jednego z wyjazdów Fotomisji wybrałem się do Indonezji. Z tej okazji od producenta smartfonów dostałem przedpremierowy telefon – prawdziwe cudo, które miałem przetestować w „warunkach bojowych”. Jako zawodowy fotograf i operator dokumentujący rajdy terenowe, z telefonem pracowałem od dawna – materiał musiał jak najprędzej powędrować w świat – a mimo to preferowałem fotografowanie aparatami systemowymi, ze względu na ich wymienną optykę. Nie bez znaczenia była bariera psychiczna, że jeśli chcę zrobić coś dobrego, muszę do tego wykorzystać odpowiednie narzędzie. Moje ostrożne podejście jednak szybko zweryfikowała rzeczywistość.
W Indonezji robiłem zdjęcia zarówno smartfonem, jak i superaparatem, którego używałem zgodnie z wszelkimi zasadami szkoły dobrego fotografowania. Na bieżąco archiwizowałem zawartość karty pamięci, do chwili gdy mój zewnętrzny dysk został ukradziony z bagażu głównego w samolocie (niestety, na lotniskach w krajach azjatyckich, i nie tylko, prześwietla się każdą walizkę; gdy obsługa natrafia na cokolwiek metalowego, otwiera bagaż i kontroluje go, a nierzadko przywłaszcza sobie to, co w nim znajduje). No i okazało się, że jedyne zdjęcia, jakie mi pozostały, to te zrobione telefonem. Gdyby ktoś przed wylotem złapał mnie za rękaw i zasugerował, abym pozostawił torbę ze sprzętem fotograficznym w kraju, bo i tak mi się nie przyda, po prostu bym go wyśmiał. Wyprawa na warsztaty foto z telefonem w ręku?
Tymczasem zdjęcia ze smartfona okazały się nie mniej wartościowe czy jakościowo gorsze niż te, które powstałyby przy użyciu aparatu! Podstawowym ograniczeniem była oczywiście niewymienna optyka, a co za tym idzie stała ogniskowa, ale efekt końcowy był na tyle dobry, że pozwolił na wydrukowanie dużego kalendarza i zorganizowanie wystawy tych prac w galerii. Mało kto zorientował się, jakim narzędziem się posłużyłem, a gdy już usłyszał, nie mógł w to uwierzyć.
Ta przygoda dostarczyła mi ostateczny dowód, że da się fotografować „z rękami w kieszeniach” i że jest to doskonała, a zarazem ciekawa alternatywa dla osób, które nie muszą koniecznie korzystać z wyspecjalizowanego sprzętu. To rozwiązanie jest dobre również ze względu na niewielki ciężar telefonu (co ważne w podróży) oraz fakt, że z telefonem w dłoni wzbudzamy zawsze mniejsze podejrzenia niż z aparatem wyposażonym w – nie daj Bóg! – teleobiektyw. Zapewne zostaniemy potraktowani jak nieszkodliwi turyści i łatwiej nam będzie zarówno zrobić zdjęcie pejzażowe, jak i wejść w interakcję z ludźmi, aby sfotografować także ich.
Co zatem powinniśmy zabrać ze sobą w podróż?
Skoro aparat analogowy odpada w przedbiegach, to na które z trzech pozostałych propozycji postawić? Moim zdaniem, optymalnym rozwiązaniem, zarówno dla zaawansowanego amatora, jak i dla zawodowca, jest aparat bezlusterkowy sprawdzonej firmy. O niezłych parametrach technicznych, z dobrym autofocusem, który robi przynajmniej 8–10 klatek na sekundę, jest prosty w obsłudze, ma duży bufor pamięci, pozwalający na wykonywanie długich serii zdjęć, a także jasną wymienną optykę o niewielkich rozmiarach. Na rynku dostępne są bardzo zgrabne bezlusterkowce pełnoklatkowe, ale, niestety, jasne obiektywy do nich bywają bardzo duże. Te mniejsze – dla odmiany – są ciemne (dolna granica ich jasności wynosi 4, co oznacza, że najprawdobodobniej w słabych warunkach oświetlenia pojawi się problem).
W podróż warto zabrać (zawsze!) dwa (lub trzy) aparaty. Jeden powinniśmy zawiesić sobie na szyi, drugi/trzeci mieć w bagażu, na przykład na wypadek kradzieży tego pierwszego czy choćby jego awarii. Wiadomo, elektronika bywa zawodna, a szkoda byłoby uczestniczyć w wyprawie na drugi koniec świata i nie przywieźć stamtąd ani jednego zdjęcia. Jednocześnie nie warto pakować najdroższych aparatów, na jakie możemy sobie pozwolić, bowiem zarówno w Afryce, Azji, Ameryce Południowej, we Włoszech, Hiszpanii, jak i w Nowej Hucie szansa, że je stracimy, jest duża. Lepiej kupić dwa tańsze w cenie droższego i mieć przynajmniej jakieś zabezpieczenie.
Tańsze aparaty sprawdzą się w podróży doskonale, zwłaszcza że rzeczywiste różnice między modelami bywają znikome. Kontrast cenowy kontrastem, a potem okazuje się, że zarówno droższy, jak i tańszy ma nie tylko te same matrycę i procesor, ale robi również takie same zdjęcia. Jeśli zatem mamy kupić sprzęt za 10 tys. zł albo nabyć go taniej, a za zaoszczędzone pieniądze wyjechać w podróż, to wybór jest oczywisty. Dziesięć razy droższe urządzenie na pewno nie zagwarantuje nam dziesięciokrotnie lepszej jakości wykonania. Również dlatego że drogi sprzęt to ograniczenie – stajemy się do niego przesadnie przywiązani i myślimy wciąż o nim, zamiast o fotografowaniu.
Nie można oczywiście iść w skrajny minimalizm, choć ja preferuję niewielkie aparaty bezlusterkowe, do których mogę przymocować dowolny obiektyw, z małymi bateriami. Dodatkowo zawsze mam przy sobie smartfona. Wykorzystuję go jako aparat, ale również jako narzędzie do nagrywania wideo czy plików dźwiękowych i do ich udostępniania.
Ważne, aby przed wyjazdem przemyśleć warunki klimatyczne, w jakich przyjdzie nam robić zdjęcia. Co innego jeśli udajemy się na wakacje do Europy, a co innego, gdy wyruszamy na wyprawę w stylu adventure. Wówczas warto zaopatrzyć się sprzęt wodo- i kurzoodporny, czyli taki, który nie zawiedzie w kluczowym momencie z powodu zbyt dużej wilgotności powietrza czy burzy piaskowej. Ponieważ pierwszy z wymienionych czynników potrafi zrobić o wiele większe spustoszenia w elektronice, powinno się w szczególności pamiętać o odpowiednim przygotowaniu do eskapad w strefę monsunową czy do lasów równikowych. Nie ma jednak co przesadzać, bo nieuszczelniony aparat również przetrwa jakiś czas w trudnych warunkach. Nie tak długo, jak ten opatulony, ale nie przestanie działać już pierwszego dnia. Znam to z autopsji, chociażby z Dakaru.
Należy również pamiętać, że nie ma sensu zakup sprzętu odpornego na kurz i wilgoć, jeśli nie będzie się używać obiektywu o tych samych właściwościach. Zwłaszcza że w naprawdę ekstremalnych warunkach nawet najbardziej wytrzymały i renomowany aparat potrafi zaparować czy po prostu odmówić posłuszeństwa. Ta sama zasada dotyczy także telefonów komórkowych. Możemy mieć uzbrojonego i na wszelkie sposoby zabezpieczonego smartfona, ale kiedy stłucze się w nim wyświetlacz, z jego użyteczności nici.