Читать книгу Inne Światy - Jacek Dukaj - Страница 10

Anna Kańtoch
CZŁOWIEK, KTÓRY KOCHAŁ

Оглавление

2 lipca 1943 roku, godz. 13.25

– Miłość – rzekła z uśmiechem kobieta w śmiałej, bo odsłaniającej kostki czarnej sukni. – Tylko miłość może ocalić świat.

– Nonsens. – Pułkownik Ochocki żachnął się, odstawiając na stolik pustą już filiżankę, podczas gdy krążący wokół z tacą Łukasz Żmuda nadstawił uszu. Biały strój prezentował się dumnie na drobnej sylwetce kelnera, w klapie jeszcze dumniej połyskiwała szpilka ze znaczkiem Instytutu. – W książkach wypisują głupstwa. Do ocalenia świata potrzeba jedynie solidnych butów, celnej strzelby i filiżanki mocnej, gorzkiej kawy. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Jednakowoż by zbudować świat nowy i lepszy…

– Potrzebowaliśmy pięciu najrzadszych i najdroższych metali. – Kobieta westchnęła, rezygnując z żartobliwego tonu. – W tym irydu, platyny, a także stopu…

Żmuda nie dowiedział się, czego jeszcze potrzebowali. Filiżanka kawy – niewątpliwie mocnej i gorzkiej – upadła wraz z tacą najpierw na stół, a potem na murawę Warszawskiego Ogrodu Botanicznego. Byłego Ogrodu Botanicznego. Brzdęk. Wyszczerbiony talerzyk, brunatna smuga o włos mijająca spodnie pułkownika i znacząca brzeg nieskazitelnego dotąd obrusu, rozsypane na trawie twarde biszkopty – jedyne słodycze, które jadł Ochocki. Jego towarzyszka cofnęła się odruchowo i krzyknęła: „O!”, samowar – jakże Żmuda żałował, że pułkownik nigdy nie zamawiał herbaty! Z cukrem, gorącej! – odtruchtał na bok i zatrzymał się, kolebiąc wypełnionym wrzącą zawartością tułowiem.

Katastrofa.

– Przepraszam – wyjąkał pechowy kelner, z przerażeniem i nadzieją jednocześnie. – Ja zaraz… Wszystko posprzątam…

Szczęka pułkownika drgnęła, lecz mężczyzna zmełł cisnące się na usta przekleństwo.

Żmuda rzucił się, by rękami w białych rękawiczkach zebrać wyszczerbiony talerzyk, filiżankę i rozsypane w trawie biszkopty. Żadnej herbaty, żadnego cukru, żadnych chrupiących ptifurków, croissantów czy makaroników. Ochocki był mężczyzną w każdym calu: rosłym i barczystym, o przerzedzającej się już, lecz wciąż imponującej czuprynie i bujnym wąsie. Mimo rumianej twarzy usposobienie miał raczej flegmatyczne niż choleryczne, nie mówił wiele – chyba że o światach, które, jeśli wierzyć „Warszawskiemu Plotkarzowi”, ratował częściej niż ktokolwiek inny – i nigdy, przenigdy nie zamawiał żadnych „babskich” słodyczy, nad czym Żmuda niewymownie bolał.

Z biszkoptami w jednej ręce i filiżanką w drugiej – rękawiczki już zdecydowanie nie były białe – kelner wyprostował się i spojrzał na mars na twarzy pułkownika.

– Zaraz przyniosę świeży obrus – powiedział, starając się ocalić resztki godności. – Gdyby na ten czas zechcieli państwo się przesiąść…

– Nie trzeba. – Ochocki złożył serwetkę i rzucił ją na stolik. – I tak nie mam ochoty na kolejną kawę. Pójdziemy już, kochanie?

Dlaczego nie „skarbie”? – myślał zrozpaczony Żmuda. – Dlaczego nie „turkaweczko”, „rybeńko” ani „cukiereczku”, tylko „kochanie”?

Ciemnowłosa kobieta skinęła głową. Na jej ustach pozostał ślad kremu, za nią, kiedy podniosła się z wdziękiem, ciągnął się duszący zapach fiołków i róż. Żmuda kochał niegdyś róże, ale to było dawno, zaledwie ślad młodzieńczego zauroczenia, bez porównania z mękami miłości, które przeżywał teraz.

Wyszli. Samowar przyczłapał i ustawił się w pobliżu stoliczka, zupełnie jakby chciał udawać, że był tam przez cały czas. Żmuda obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Kiedyś, dawno temu, kochał również naoliwione tłoki mechanoidów, precyzję, z jaką zębate kółka łączyły się i rozdzielały, cichy szum pracujących silników. Ale i to była miłość, o której dawno zapomniał.

Wrócił do wnętrza Wesołej Słowianki, by zebrać burę od szefa, wysokiego i chudego Leona Pietrzyckiego, który palił nieznośnie śmierdzące cygara, a także żywił nieopanowaną namiętność do strojnych różowych koszul.

– To już drugi rozbity talerz w tym miesiącu – oznajmił Pietrzycki, kiedy wreszcie zdołał się uspokoić i odzyskał oddech. – Co ja mam z tobą zrobić?

Sapnął, czatując na odpowiedź niczym kot na wybiegającą z dziury mysz, kiedy zaś się przekonał, że Żmuda nie zamierza otwierać ust, dodał:

– Pójdziesz nosić skrzynki, a przy stoliku zastąpi cię na razie Karaś.

Żmuda przyjął swój los z pokorą; często zresztą, jako rasowego niezgrabiasza, kierowano go do tego typu pośledniejszych prac.

Do końca dnia nosił skrzynki z zaparkowanego pod wschodnią bramą wozu dostawczego, któremu na mocy zarządzenia samego króla nie wolno było wjechać na teren byłego Ogrodu Botanicznego. W tym miejscu pracują i wypoczywają najtęższe umysły w kraju, rzekł najjaśniejszy pan. Nie należy rozpraszać ich uwagi niepotrzebnym hałasem.

Skończywszy pracę, Żmuda przebrał się i wyszedł przez główną bramę. Wyminął awanturującego się mężczyznę. Nieznajomy krzyczał:

– To skandal! Przecież ja tu pracuję! Mam przepustkę! O, proszę spojrzeć, doktor Sowa to ja.

Jednak strażnik okazał się nieugięty.

– Każdy wchodzący musi mieć przepustkę – pouczył nieszczęsnego naukowca. – I każdego musimy dokładnie przeszukać.

Żmuda pozdrowił strażnika, a ten odpowiedział lekkim skinieniem głowy.

Szedł teraz ulicami nagrzanej od lipcowego słońca Warszawy, tego miasta pięknego, choć – zdaniem młodszych mieszkańców – nieco zapyziałego, które od ponad dwustu lat, nietknięte wojną ani żadną inną katastrofą, rozwijało się w spokoju i harmonii. Wyczuwało się w nim teraz nutę smutku – oto bowiem stary król leżał ciężko chory i choć żaden lekarz nie potwierdził tego oficjalnie, wszyscy wiedzieli, że tym razem wiekowy monarcha nie umknie śmierci. A jednak życie toczyło się dalej: kobiety spacerowały ulicami, niektóre ubrane po staroświecku, jeszcze w gorsety, inne, zgodnie z nową, wygodniejszą i zdrowszą modą, w luźnych sukniach szytych na orientalną modłę. Dzieci, jak to dzieci, dokazywały i umykały opiekunkom, a mężczyźni śpieszyli do domów, by po całym dniu pracy zażyć zasłużonego odpoczynku.

W gruncie rzeczy świat nie jest taki zły, myślał Żmuda. Jutro Pietrzycki pozwoli mi wrócić do pracy przy stolikach, a pułkownik znowu przyjdzie na podwieczorek, wtedy zaś…

Pogrążył się w rozkosznych marzeniach.

(...)

Inne Światy

Подняться наверх