Читать книгу Inne Światy - Jacek Dukaj - Страница 11
Łukasz Orbitowski
Sfora
ОглавлениеWilk
Prowadziła ich chorągiew z białym krzyżem. Za nią sunęło czterech konnych w mundurach z czarnego sukna i w butach z cholewami. Ramiona obciążały im torby myśliwskie. Do boków mieli przytroczone szable bądź florety. Dowódca dodatkowo nosił czerwony fez z barankiem i biały wełniany szalik.
Za nimi postępowali strzelcy, może siedmiu, w czamarkach bądź żółtych kożuchach i półwysokich kapeluszach obszytych krepą. Na żółtych tasiemkach przytwierdzonych do ramion migotał śnieg. Nieśli jednostrzałowe karabiny Dreysego i ciężkie dubeltówki. Ładunki pochowali w ładownicach, w skórzanych torbach i po kieszeniach. Nad grupą górował olbrzymi mężczyzna z czarną brodą, dzikim spojrzeniem i pałaszem wciśniętym za pas. Miał minę cyrkowego siłacza, któremu nieoczekiwanie skończyły się podkowy do łamania, więc nie wie, co począć z dłońmi.
Kosynierów było najwięcej, przynajmniej dziesięciu, w koszulach z surowego jedwabiu, płóciennych spodniach i kurtkach z łosiowej skóry. Czapki barankowe naciągnęli głęboko na oczy. Ci, dla których nie starczyło przekutych kos, trzymali tyki od grochu, każda z wbitym zębem od brony. Ostatni prowadził konia za uzdę. Zwierzę ciągnęło wóz obciążony przez skrzynie i worki, spomiędzy których wystawała pęknięta lufa falkonetu. Koła grzęzły w udeptanym śniegu. Za taborem szli kolejni kosynierzy i strzelcy. Pochód zamykał oddział konnych, którzy bez przerwy spoglądali za siebie, na łyse drzewa i białe zaspy czochrane przez wiatr.
W środku pochodu, za pierwszą grupą strzelców, a przed kosynierami szedł chłopak w czarnej kamizelce i wysokich butach. Do pasa przywiązaną miał siekierkę z krótkim trzonkiem. Kieszeń dziurawego płaszcza wypychały mu Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, które znał na pamięć, a jednak nie potrafił wyrzucić. Plecak wpijał się w pałąkowate ramiona. Chłopak bez przerwy przekładał dziwerówkę z ręki do ręki, jakby kolba parzyła go w dłonie. Zostawał w tyle za strzelcami, zwalniał i spuszczał głowę. Można by pomyśleć, że zasypia w marszu. Między kosynierami przytomniał i przyspieszał kroku. Widziany z daleka był mniejszy, daleko bardziej kruchy od swoich towarzyszy. Miał na imię Kajetan i to on przyniósł z lasów Skórę.
*
Wieś przylegała do młodego, spalonego lasu. Z tej odległości widzieli tylko dachy kryte strzechą i białą wieżę kościoła. Porucznik puścił czterech ludzi przodem. Pozostali czekali zbici w niewielkie gromady, między wozem a ścianą drzew. Palili skręcane papierosy i popijali lemoniadę zrobioną z brudnego, otłuszczonego słoniną cukru. Zwiad wrócił z dobrą nowiną: pleban już czekał , grzano wodę w gospodzie.
Przed wsią przechylała się kapliczka przydrożna otoczona niskim płotem. Chałupy wzniesiono z pobielanego kamienia, okna sięgały niemal pod sam okap. Po środku niewielkiego placu stała studnia z żurawiem, obok kościółek i budynek farny. Dalej wznosił się pagór, a na nim lichy cmentarzyk. Pod płotem od strony wsi płytki dół oczekiwał jakiegoś wielkiego grzesznika. Porucznik, nim zsiadł z konia, rozesłał warty. Kazał też pilnować okien karczmy, by nikt nie pobiegł po Moskali. Razem z podoficerami zaszyli się na plebanii, gdzie omawiali wysokość podatku na cele narodowe. Oddział zaczął się rozpuszczać.
Kajetan trzymał się wielkiego mężczyzny o twarzy zagubionego cyrkowca. Z sobie tylko znanych przyczyn uważał go za przyjaciela. Olbrzym miał na imię Pustowójt, lecz wszyscy zwali go Gałązką, trochę dla żartu, a trochę dlatego, że gołymi rękami Moskalom kruszył kręgosłupy. Gałązka wiedział, co w życiu ważne, i zaraz skierował się do karczmy.
W karczmie panował półmrok. Ściany były szare, strop ciemny. Na stołach stały lichtarze, na blacie gołe świeczki. Stare, miedziane wagi zwisały z drewnianych kołków. Gospodarz skrawał ser i ciskał wprost na stół. Wniesiono chleb, słoninę, ziemniaki z okrasą. W stalowe kubki o wielkich uchach polała się wódka. Kajetan nie chciał jej pić, ale uznał, że żołnierzowi wypada. Jego towarzysze broni zgromadzili się wokół paleniska i rozwieszali ubrania nad ogniem. Wypalali tyfus, febrę, wszy i strach przed klęską.
Im więcej Kajetan pił, tym bardziej czuł się żołnierzem, a mniej żałował, że uciekł od ojca, który nie chciał słyszeć niczego o królach duchach i Wallenrodach. Pił wódkę, grzał ręce przy ogniu i śmiał się razem z Gałązką. W karczmie pojawił się jeden z podoficerów i zdradził, co wszystkich czeka. Jutro, wyspani i wypoczęci, przeprawią się przez most na Nidzie, zaminują go i wysadzą, tak by Moskale nie przeszli. Kajetan chciał wiedzieć, czemu nie przeprawią się przez zamarzniętą rzekę, i usłyszał, że to niemożliwe: wiosna blisko, lód cienki, człowieka nie utrzyma, a co dopiero armatę. Kazano mu się nad tym zastanowić, więc myślał ile sił, co niezbyt mu wychodziło. Szkła nie starczyło i na blaty pozbijane z desek wjechała wódka w misach. Czerpali ją wprost do kieliszków i tylko Gałązka zagarniał sobie do kubka. Zaczął śpiewać. Pieśń natychmiast podchwycili inni.
Na starym mieście, przy wodotrysku,
pułkownik Trepow dostał po pysku…
Kajetan zbudził się niedługo przed swoją zmianą. Był środek nocy. Piekła go twarz, miał sucho w ustach. Gałązka dał mu wodę i wskazał miejsce warty, kępę zarośli pomiędzy kościołem i wzgórzem cmentarnym, w pobliżu grobu wykopanego pod płotem. Kajetanowi ani trochę się to nie podobało. Najbardziej marzły mu stopy. Wieś posnęła, drewniane krzyże grzęzły w śniegu jak zagubieni wędrowcy, a nad lasem kładła się delikatna łuna. Gdzieś daleko rozbrzmiał wystrzał, za nim okrzyk czy ryk zwierzęcia, Kajetan nie potrafił rozróżnić.
Błysnęły pochodnie. Kajetan przykucnął między drzewami. Ze spalonego lasu wyłoniła się grupa mężczyzn w sukmanach narzuconych na brzuszlaki. Nieśli kogoś na noszach i spieszyli się tak, że ciało spadło i potoczyło się po śniegu. Zatrzymało się niedaleko Kajetana. Był to wielki mężczyzna, niemal tak duży jak Gałązka, z wyłupionym okiem, ranami na udach i klatce piersiowej i otwartym gardłem. Chłopi podnieśli go, odwracając głowy od rozwartej, szczerbatej gęby.
Do trumny nasypano grochu. Ksiądz modlił się słabym głosem, światło pochodni padało na poważne, pobrużdżone twarze, a jeden z chłopów pozostawił nóż w sercu zmarłego. Następnie odrąbali mu głowę i położyli między udami. Trumnę zabito gwoźdźmi, skrępowano łańcuchem i złożono do grobu. Ksiądz sięgnął po kropidło, łopaty poszły w ruch i nim Kajetan zdążył się zorientować, przy płocie nie było już ani księdza, ani chłopów, ani pochodni. Zagrała trąbka, a Kajetan rozdarł się głośniej od niej. Gałązka zaszedł go od tyłu. Czas wyruszać, powiedział, idą Moskale.
(...)