Читать книгу Inne Światy - Jacek Dukaj - Страница 12
Aleksandra Zielińska
Nazwałem go Erzet
ОглавлениеNazwałem go Erzet, bo kiedyś usłyszałem, że psy reagują na zbitki twardych spółgłosek, a żadna inna zbitka nie wydawała mi się twardsza. Co najważniejsze, zareagował od razu, więc nie musieliśmy się z mamą zastanawiać nad wyborem imienia, choć na początku mama kazała mi natychmiast zabrać z domu tego małego hultaja. Tak powiedziała, hultaj. Czasem wołały tak na mnie inne dzieci, teraz mama w ten sposób zawołała na psa.
Erzeta poznałem pewnego dnia, gdy wracałem ze szkoły. Była jesień, sama końcówka, taka, że już grubszy sweter nie wystarczy, trzeba zakładać też płaszcz. Ojciec niby był młody, gdy go nosił, a i tak poły sięgały mi za kolana, plątały się między nogami. Na nogach miałem buty, też za duże, wszystko za duże, albo to ja jestem jeszcze za mały. W każdym razie pora była taka, że już marzłem, choć twardo nie zakładałem czapki. Czapkę akurat mam maminą i chłopaki często to wyśmiewają, więc wolę mieć czerwone uszy, niż dać im kolejny powód do zaczepek. Gapiłem się w niebo i wypatrywałem bocianów, bo ktoś ze starszej klasy opowiadał, że widział bociany, co odlatywały na południe. Niby nie wierzyliśmy, bo już dawno nikt nie widział bociana, nikt nie widział żadnego ptaka poza pojedynczymi krukami, ale mimo wszystko dyskretnie zadzieraliśmy głowy i sprawdzaliśmy, czy aby nie ma tam czegoś ze skrzydłami i czerwonym dziobem. Tak wyglądał bocian na obrazku w bajce dla dzieci z zerówki, a że w zerówce było tylko troje dzieci, to podbieraliśmy im książki, żeby oglądać, choć wszyscy znali całość na pamięć. Troje w zerówce, młodszych na razie nie ma.
Bardzo chciałem tego bociana zobaczyć, pobiec do domu i zawołać, że mamo, patrz, bociany lecą na południe, zatem jest jakieś południe, a jak południe, to i cieplej, więc i u nas będzie ciepło, bo z bocianami wróci wiosna, i to taka, że sam grubszy sweter wystarczy. Zadzierałem głowę i powłóczyłem nogami w za dużych butach, mijałem szkołę, okoliczne domy, kupy gruzu i hałdy śmieci, gdzieś po drodze trafił się ktoś z sekty, jakaś staruszka pogroziła ręką, zwyzywała od pogrobowców i burzycieli, a bociana ani śladu.
Łąki były brązowe i zgniłe, gdzieniegdzie sterczały gołe pnie, w nosie kręcił pył. Gdybym poszedł w lewo, dotarłbym do Limba, a raczej do tego, co z Limba zostało, minąłbym metalowe cielsko pyrola i pogapił się na jego powykręcane nogi – ale z daleka, na wypadek gdyby przyleźli sekciarze i chcieli mnie zabrać pod ziemię. Bo jak się wchodzi na teren Limba, to wszystko wolno, nikt nie widzi, pyrol nie widzi, kamery ma zaflegmione węglowym pyłem. Tyle nam węgla po Limbie zostało – pył i z rzadka wybuchy metanu, czasem lekkie trzęsienie ziemi.
Do domu mam blisko, wystarczy minąć ruinę tartaku. Tartak sukcesywnie rozbierają na opał, bo drzew już nie ma, a te, co są, to stoją na rynku, otoczone drutem, pilnowane i hołubione, nawet sekciarze gapią się na nie łakomym okiem, jakby modlenia się do pyrola było im za mało. Pięknie by tam wyglądało gniazdo bocianie, w samym środku wioski, żeby każdy mógł te bociany oglądać od wiosny do jesieni, przez te kilka miesięcy, zanim niebo znowu się zrobi szare, powietrze mroźne, a słońce schowa się za pyłowe chmury jakby na wieczność. Bo wtedy dzień to będzie tych parę godzin w kolorze popiołu, że nawet do szkoły wstawać się nie chce, w te same podręczniki, co zostały, zaglądać. Taki, że nic się nie chce, tylko spać i jeść, a do jedzenia nuda albo puszka od święta.
Tego dnia gapienie się w niebo coś w końcu przyniosło. Przez chwilę to się nawet cieszyłem, ale tylko przez chwilę, bo zaraz sobie wyobraziłem tę straszną zimę, co ma przyjść. Zimę, co skuje rzeki i tym samym otworzy innym drogę do naszej wioski, i co każe wkładać słomę do butów, żeby stopy nie odmarzły, i znosić drewno pod piec. Kiedyś paliło się węglem, mama przechowuje mały kamyk zawinięty w szmatkę i mówi, że ojciec wyniósł go spod ziemi tego dnia, gdy został sztygarem. Zmusza mnie, żebym patrzył i wspominał ojca dobrze, ale do tego wcale mi ten kamyk potrzebny nie jest – wystarczy, że przyłożę ucho do ziemi. Jak się mocno skupię, to słyszę, jak warstwy ziemi się przemieszczają, jak trzeszczą chodniki, jak terkoczą pyrole na przodku, a nogi mechów ocierają się o ścianę szybu. Po co mi jakiś kamyk, co barwi skórę, jak go dotknąć?
W dniu, w którym znalazł mnie Erzet, z nieba leciały białe płatki. Małe białe płatki, ale jak się przyjrzeć, to jednak trochę szare. Najpierw mi się smutno zrobiło, bo jesień, choć nie złota, a bura, to jest zło znane, czyli mniejsze – a zima wiadomo. Nigdy nie ma dobrych butów na zimę. Ale potem to już się nawet zaśmiałem – przecież będzie można lepić bałwany! Zacząłem podskakiwać, wiedząc, że błotnistą breję zaraz skuje mróz i lód tak śmiesznie zacznie trzeszczeć pod stopami. Wystawiałem język, łapałem płatki. Były ciepłe, smakowały trochę jak papier.
Gapiłem się w niebo, a wtedy w poły płaszcza zaplątał mi się Erzet. Był niski i przysadzisty, czarny jak grudka węgla, co ją trzyma mama, od krótkich łapek po czubki szpiczastych uszu. Wyglądał jak taka kluska rozciągnięta w rękach. Skakał wkoło szczęśliwy, jakby się cieszył, że widzi kogoś żywego, albo że widzi mnie właśnie. Rył łapkami w błocie, odsłaniał zęby, wystawiał język i machał ogonem, cały czas w lewo. Oprócz tego, że psy lubią zbitki twardych wyrazów, wiem również, że merdanie ogonem w lewo wskazuje na radość, a w prawo na niepokój. Nie bałem się, że mnie ugryzie, bo wszystkie psy, które znałem, były przyjazne. W wiosce zostało ich tyle, co kot napłakał, w większości starych, jeśli nie liczyć paru suk mieszkających u bogatszych ludzi wkoło rynku. Te wyprowadzano na spacery na długich skórkowych smyczach.
Wyciągnąłem rękę do psa, pogłaskałem go i podrapałem po głowie, dałem się nawet polizać i śmiałem się, że na co wypatrywać bocianów, jak wystarczy się schylić, a tu takie skarby.
(...)