Читать книгу Samozwaniec. Tom 4 - Jacek Komuda - Страница 22

Die 10 julii n. st., 30 iunii st. st.
Plac Czerwony, Łubnoje Miesto, jedenasta

Оглавление

Tarcza zegara na Frołowskiej baszcie obróciła się na godzinę jedenastą. Zegar wybił ją prawie niesłyszalnie – zagłuszał go wrzask, wściekły ryk Moskwy.

Topór był uniesiony, dygocąca głowa kniazia Szujskiego gotowa, szyja naga i sucha.

I tylko chwila, jeden moment!

Jakiś koń wpadł w tłum. Tratował, rozganiał czerń, chrapał ze strachu, kłuty ostrogami.

Basmanow podniósł rękę, by dać znać.

Nie zdążył.

Dydyński przedarł się przez strzelców, wymachując zwitkiem papieru jak chorągwią w bitwie.

– Stóóój! – krzyczał. – Stać! Łaska! Łaskaaa!

Kniaź uniósł głowę, jego wzrok był mętny.

Dydyński wpadł na schody, zdyszany wbiegł na Łubnoje Miesto. Podał Basmanowowi carską gramotę, prosto spod pióra, inkaust jeszcze nie wysechł, od rzadkich rządków pisma ciągnęły się czarne zacieki. Diaczek nie zdążył posypać piaskiem, przyłożyć sukna.

Piotr Fiodorowicz chwycił pismo, przeczytał, pokręcił głową. Obejrzał pieczęć, pokręcił łbem raz jeszcze.

– Prześwietny patriarcho, metropolici, kniaziowie i bojarzy. I wy, ludu Moskwy! – zakrzyknął. – Nasz car, z woli bożej gosudar wsieja Rusi Dymitr Iwanowicz pomiłował Wasyla, Dymitra i Iwana Szujskich. Darował im nędzny żywot i śmierć zamienił na zesłanie do Wołogdy. Oto, jakiego miłosiernego pana dał nam Pan Bóg, że swojego zdrajcę, który targnął się na jego życie, także miłuje.

Piorun jakby uderzył w plac. Zapadła cisza.

Nikt się nie śmiał, nikt nie płakał. Nie krzyczał.

Wszyscy patrzyli oniemiali.

I nagle w ciszy rozległ się śmiech. Okrutny, gardłowy, suchy.

Śmiał się bezumny Griszka spod ciężkich wrót soboru, śmiał i wył, jakby ułaskawienie Szujskich było najpocieszniejszą chwilą jego parszywego żywota.

– Uuuuu-miłował Dymitriaszka kniaziów – parskał. – Poooożałował ich na wik wików. – Słaaaaby jest. Dooobryj car, słabyj car!

– Dobry car, słaby car! – krzyknął ktoś.

I tak już poszło – z ust w usta, z gęby do gęby, od bojara do diaka, od czerńca do skomorocha. Od władyki do mużyka, od kramarza do szewca, od chołopa do bojara.

Wszędzie szło tylko jedno hasło, jak zły omen, zew.

Dobryj car – słabyj car!

Tłum pękł, rozpadał się. Lud wracał grupami, rozchodził się. Do ław, do bram, do kabaków. I wszędzie brzmiało wciąż: Dobryj car – słabyj car. Wielika smuta!

A kniaź Szujski klęczał i mrugał, nie bardzo wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Wreszcie podnieśli go bracia.

Samozwaniec. Tom 4

Подняться наверх