Читать книгу Oblicza strachu - Jacek Pałkiewicz - Страница 11
ОглавлениеWspomnienie bojerowej katastrofy wróciło do mnie po wielu latach i tysiące kilometrów dalej.
Syberia, 1989 rok. Ta mroźna kraina może budzić zachwyt, ale też i strach. Przyciągała śmiałków gotowych zmierzyć się z nieznanym i niedostępnym. Mnie zawsze porażała swoim niepokojącym urokiem i nieskończonością. Trzy dziesiątki lat później, ponownie walcząc ze srogim zimnem, najadłem się potwornego lęku.
W roku 1989 władze radzieckie po raz pierwszy udzielają zezwolenia zachodnim dziennikarzom na samodzielne badanie Syberii. I tak oto już siódmy dzień brniemy przez zimne piekło. Gdyby Dante wybrał się z nami, zupełnie inaczej wyglądałby tekst jego Inferna.
Z sześcioma instruktorami mojej włoskiej szkoły przetrwania jedziemy na biegun zimna we wschodniej Jakucji. To tam, w wiosce Ojmiakon, zanotowano najniższą na świecie temperaturę odczytaną w ludzkich siedliskach. Minus 72 stopnie. Niewyobrażalne!
Skoro tak, musimy tam dotrzeć.
Naszymi autostradami stały się zamarznięte rzeki. Na Syberii to norma. Naszymi limuzynami – sanie ciągnięte przez jedyne zwierzęta, które w tych temperaturach czują się jak każdy z nas we własnym pokoju. Renifery.
Siódmego dnia pędzimy na północny wschód. Słońce oślepia, odbijając tysiące refleksów od nieskazitelnie gładkiej tafli śniegu i lodu. Nie zamierza nas ogrzewać, co to, to nie. Ale oślepić – z radością!
Stoję na płozach szerokich sań i wypatruję drogi. Nie muszę jednak ingerować w decyzje reniferów – same spieszą dokładnie środkiem lodowej autostrady.
Rozmarzam się, myśląc o namiocie. Rozpalimy w kozie i nagrzejemy do niebotycznej temperatury, przy której wszyscy się rozbierają i relaksują – do zera stopni.
Nieoczekiwanie z zamyślenia wyrywa mnie złowieszczy trzask. Widzę przed sobą pękający lód i osiem sań z reniferami szamoczącymi się w wodzie. Wszystko to przy temperaturze przynajmniej minus 40 stopni. Upiorny widok. Czuję, jakbym zapadał się w pustkę.
Wpadliśmy w szpony naledzi – śmiertelnej pułapki, przed którą często mnie przestrzegano. Naledź powstaje, gdy pod ciśnieniem wód gruntowych pęka gruba warstwa lodu. Ciecz wydostaje się na zewnątrz i zalewa równą, srebrzystą połać na głębokość – na przykład – metra. W zetknięciu z zimnym powietrzem natychmiast rozpoczyna się jednak proces zamarzania. Po kilkunastu godzinach skamieniała nowa warstwa stanie się integralną częścią lodowej autostrady. Jakby ktoś celowo wylał nowy, ekologiczny asfalt. Jeśli jednak reniferowa karawana trafi na świeżą wylewkę – katastrofa gotowa.
My mamy wyraźnie pecha.
Kiedy widzę zapadające się reny, znikający pod wodą cały dobytek, który stanowi jedyny nasz bilet do przetrwania, do powrotu, przestaję oddychać. Utrata jedzenia, pieca, namiotu, rozpałki, łączności, a przede wszystkim hipotermia, równa się śmierci. I to wcale nie powolnej.
Chyba jeżą mi się włosy z dławiącego lęku, serce wali jak młot.
Wystraszone renifery czynią rozpaczliwe wysiłki, żeby wydostać się na suchy ląd, ale wspólne uprzęże ograniczają ich ruchy. Dociera do mnie, że nasze życie zależy wyłącznie od szybkości działania, bo w krótkim czasie wszystko zostanie zwarte w okowach lodu. Walonki zastygają w jeden blok lodu. Czas nagli, każda minuta jest cenna, bo woda wyciąga ciepło z ciała kilkakrotnie szybciej, niż robi to powietrze, co zdecydowanie skraca czas przeżycia. Zmaganie staje się wyścigiem ze śmiercią. Ręce kostnieją, nie czuję nóg, wychłodzone mięśnie pracują coraz wolniej, palce tracą sprawność. Staram się jednak nie myśleć o konsekwencjach. Widok kłębowiska sań, reniferów, uprzęży i ludzi brodzących po kolana w lodowo-wodnej kaszy przedstawia dramatyczny widok. Szybciej, jeszcze szybciej, ważne, by nie osłabić morale i nie poddać się.
Pohukuję na ludzi, wydaję rozkazy, by nie dopuścić do chaotycznej szarpaniny.
W dodatku zwierzęta jakby przestały się rwać do wolności. To zrozumiałe – woda, w którą wpadły, ma temperaturę zbliżoną do zera. Na zewnątrz mamy minus 40. Nasze reny czują się jak w gorącej kąpieli.
Desperacka walka wyczerpuje, ciężka i niewygodna odzież ogranicza ruchy. Forsowny wysiłek fizyczny wprawdzie rozgrzewa, ale zabiera ciepło z organizmu. Zaburzenie tej równowagi łatwo prowadzi do wychłodzenia – i jego groźba wisi nad nami. Pojawiają się obronne drgania mięśniowe rozgrzewające ciało, ale na krótko, potem organizm nie potrafi się już sam bronić.
Czas pędzi nieubłaganie.
Opadam zupełnie z sił, czuję, że zbliżam się do kresu swoich możliwości. Chwila słabości wystarczyłaby, żeby pożegnać się z tym światem. Odrzucam natrętne złe myśli, nie dopuszczając, aby moja wola i duch walki się zachwiały. Korzystam także z cennego narzędzia w walce o przetrwanie: modlę się do Boga, proszę go o opiekę, zupełnie tak jak robiłem to podczas sztormu, płynąc samotnie niewielką łodzią ratunkową przez Atlantyk. Ufność w moc Stwórcy nie tylko podnosi na duchu, ale też dodaje sił.
Wreszcie – aż trudno uwierzyć, że to koniec rozpaczliwej walki. Krok po kroku cały zaprzęg ląduje na brzegu zdradliwej rzeki.
Ktoś tymczasem rozpalił ognisko i przygotował gorącą czekoladę. Bardzo przytomna decyzja.
Pełna grozy lodowa odyseja pozostaje za nami. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że podczas tej walki o przetrwanie gdzieś z tyłu głowy siedziało mi wspomnienie mojego wypadku na bojerach. Ta sama chwilowa bezradność i ten sam ból zamarzającego ciała...
Dzięki Bogu i tym razem bez strat wyrywamy się ze szponów śmierci. Tylko wspomnienia będą powracać w niespokojne noce.
Wytrzymałość organizmu balansującego na krawędzi przechodzi nieraz wszelkie wyobrażenie. To była kolejna lekcja i dowód, że dzięki determinacji można pokonać słabości, pokonać bariery umysłu. Wspominam słowa Ernesta Hemingwaya: „Człowiek nie jest stworzony do klęski. Można go zniszczyć, ale nie pokonać” albo „Należy walczyć, nawet w przegranej sprawie”. Zaś anonimowy podróżnik zostawił zapis: „Nie ma w życiu beznadziejnych sytuacji, są tylko ludzie, którzy stają się bezradni wobec nich”.