Читать книгу Oblicza strachu - Jacek Pałkiewicz - Страница 9

Оглавление

Dziś umiem się bać. Bo tego też trzeba się nauczyć, jeśli nie chcemy, aby strach nas paraliżował. Umiem, bo trenuję od lat. A zaczęło się, jeśli pamięć mnie nie myli, w szóstej klasie szkoły podstawowej.

Zimy na Mazurach bywają mocne. I wówczas od dwóch tygodni temperatury sięgały 20 stopni nocą, w dzień łagodniejąc do dziesięciu. Minus, oczywiście.

Jako harcerz trenowałem wówczas żeglarstwo bojerowe. Ustawiliśmy nasze wąskie pojazdy z szeroko rozstawionymi płozami na jeziorze Selmęt, na wysokości wioski – nomen omen – Mrozy Wielkie. W prawy policzek dmuchał mi świeży północny wiatr, doskonały, aby pohalsować po rozległej, zamarzniętej tafli.

Na znak instruktora ustawiliśmy żagle do wiatru.

Popędziłem na wschód, najpierw powoli, ale po chwili, gdy skorygowałem kąt, wiatr pognał mnie daleko przed kolegów. Czułem się doskonale, to była wolność, pęd, o którym marzą chłopcy, a który staje się udziałem nielicznych.

Ślizg trwał i trwał, osiągnąłem wysokość wioski Sordachy. Szło mi tak dobrze, że postanowiłem objechać zadrzewioną wyspę w kształcie rękawicy. Skierowałem się na północ, leciałem jak na skrzydłach i wówczas usłyszałem złowrogi trzask... To nie żagiel pękał. To nie sprzęt się rozlatywał. Niezwykle cienki w tym miejscu lód rozsypał się w tysiące maleńkich igiełek, a ja, gnany rozpędem, niemal wsunąłem się w zimną czeluść.

Trafiłem na oparzelisko.

Nie wiedziałem, że przy brzegu znajdują się torfowiska. Przynajmniej do tego dnia nie miałem o tym pojęcia. W czasie nawet największych mrozów wskutek wydzielania się ciepła związanego z zachodzącymi procesami rozkładu materiału organicznego nawet zalane wodą obszary torfowe nie zamarzają, a jeśli – to pokrywają się ulotną, cienką warstwą lodu.

Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Nie pamiętam chwili, gdy znalazłem się w wodzie. Jechałem, a w następnej sekundzie już tonąłem w ciężkim ubraniu, odruchowo chwytając się lodowej tafli, która jak kruche szkło pękała, zanurzając się coraz głębiej razem ze mną.

Byłem sam. Nigdy wcześniej nie czułem się tak samotny, jak podczas tej chwili grozy.

Zdesperowany próbowałem wzywać pomocy, jednak koledzy byli zbyt daleko. Dezorientacja i potworny strach nie pozwalały myśleć i działać racjonalnie. Rozpaczliwie młóciłem rękami, aby wczołgać się na śliską, załamującą się nieustannie pod moim ciężarem pokrywę lodową. Zimno zmniejszało czucie. Raniłem skostniałe dłonie. Lodowata woda przenikała przez ubranie do skóry. Nieskoordynowanymi ruchami starałem się ściągnąć wierzchnie warstwy odzieży, wierząc, że łatwiej utrzymam się na powierzchni wody. Wtedy nie mogłem jeszcze wiedzieć, że ze względu na wyższe przewodnictwo cieplne siła chłodząca wody o tej samej temperaturze co powietrze jest wielokrotnie większa. Było zatem fatalnym błędem pozbywanie się ubrania, które nie zatapia, a ogrzewa, bo pomiędzy kolejnymi jego warstwami zatrzymują się dobrze izolujące słoje ciepłego powietrza. Słabłem z każdą chwilą, przytłaczała mnie świadomość, że to już koniec. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że jestem jednostką śmiertelną, zniszczalną, że mogę po prostu przestać istnieć!

Dreszcze, przyspieszony oddech, gonitwa myśli – pewnie pomogłyby mi pożegnać się z życiem, ale z głębi świadomości dobijało się jedno zdanie: wszystko zależy od ciebie.

Uspokoiłem ruchy. Wyciągnąłem przed siebie ręce i powoli położyłem się na wodzie. Zagiętymi palcami starałem się sięgnąć jak najdalej w głąb lodowej warstwy. Bez podnoszenia się wbiłem paznokcie w porowatą taflę i z prędkością ślimaka wsunąłem się na lodowy stół.

Oddychałem chwilę, po czym, wciąż się nie unosząc, w ten sam sposób przesunąłem się dalej. Potem, gdy kolana i stopy znalazły oparcie, odpełznąłem od oparzeliska o dobre 15 metrów, zanim odważyłem się wstać. Wówczas moi koledzy byli już w drodze, na ich czele gnał instruktor.

Zmarzłem, ale nie nabrałem wstrętu do bojerów. Tego dnia naprawdę sporo nauczyłem się o strachu. Nauczyłem się mądrze bać.


Oblicza strachu

Подняться наверх