Читать книгу Oblicza strachu - Jacek Pałkiewicz - Страница 13
ОглавлениеJako lider wyprawy zmagam się nieraz ze strachem odpowiedzialności za współtowarzyszy. To wielokrotnie silniejsze uczucie niż skalkulowane ryzyko własne.
Borneo. Serce najbardziej zdradliwej dżungli globu. Lato 1986 roku.
Od 10 dni częściowo spływamy rzekami wijącymi się pośród ścian zieleni, to przepychamy łodzie, a czasem uskoki skalne zmuszają nas do przenoszenia na plecach całego dobytku. Od wielu dni jesteśmy mokrzy i ociekamy potem.
Obserwuję od początku współtowarzyszy mojej wyprawy. Dla ich własnego bezpieczeństwa muszę ich znać, jak najszybciej zrozumieć, do czego każdy z nich jest zdolny w chwili zagrożenia.
Każdy z nas to inny charakter, inna osobowość, inne przyzwyczajenia. Alberto, który ma za sobą pięć lat Legii Cudzoziemskiej, jest bardzo pedantyczny i zorganizowany, natomiast Luca Vercesi, adwokat, ma stale trudności ze znalezieniem w plecaku tego, co w danej chwili jest mu niezbędne. Carlo Ferrari, mistrz futbolu amerykańskiego, sprawia wrażenie bardzo odpornego na wszelkie stresy, jest zawsze spokojny, ale i skryty. Zaś Carlo Bragagnolo, który robi dokumentację filmową, wykazuje się sporą niedbałością.
Boję się o moich ludzi. I nie wstydzę się tego strachu. Jest on integralną częścią mojego wobec nich zobowiązania. Obiecałem przecież, że nie tylko wprowadzę ich do tej dżungli, ale że wyjdą z niej cało.
A przecież nikt nigdy wcześniej nie przeszedł Borneo w poprzek! Nawet usiłujący dokonać tego wyczynu indonezyjscy komandosi zawrócili, a w raportach napisali, że to niemożliwe.
A my idziemy. Trasa licząca dwa i pół tysiąca kilometrów to miesięczna udręka, to dokuczliwe upały pośród maksymalnej możliwej wilgotności. Komuś, kto nie doświadczył podobnych warunków, nie sposób wytłumaczyć, co czuje człowiek w takiej ekspedycji. To trochę tak, jakby ubrać się w pełny strój, z kapeluszem, rękawicami i wysokimi butami, okryć moskitierą, zabrać 30-kilogramowy plecak i przez miesiąc przedzierać się przez pełną błota saunę... Kto chce spróbować?
Docieramy do Tiong Ohang, dalej rzeka nie jest już żeglowna. Stąd rozpocznie się najtrudniejszy etap naszej ekspedycji. Musimy przejść przez łańcuch Gór Millera strzelający w niebo na blisko dwa tysiące metrów. W dodatku problem stanowi fakt, że do dziś pozostało jeszcze wiele nieścisłości na mapie i niektóre rejony są oznaczone jako „miejsce niecałkowicie zbadane”.
Zaraz za wioską gliniasta ścieżka prowadzi pod górę i jest tak śliska, że robiąc trzy kroki do przodu, jeden zjeżdżamy do tyłu. Temperatura powietrza przekracza 34 stopnie, ale wilgotność jest na granicy 100 proc. i praktycznie nie ma czym oddychać. Męczy się też 12 naszych tragarzy. Każdy z nich niesie 25-kilogramowy pakunek: część naszego bagażu oraz ryż, główny produkt żywnościowy.
Posuwamy się wolno, wykorzystując koryto potoku Ubung. Na śliskich kamieniach trudno zachować równowagę. Woda sięga do kolan, ale są miejsca, gdzie dochodzi aż do piersi. Czasami jest tak głęboka, że musimy wyjść na brzeg i torować sobie drogę parangami przypominającymi maczety. Oczywiście wymaga to dużo więcej sił i energii. Bywa, że na przebycie kilkuset metrów tracimy całą godzinę i wtedy najczęściej przychodzą złe myśli. Trudno sobie wyobrazić, abyśmy w takich warunkach mogli dotrzeć do zamierzonego celu.
Ręka Luki wygląda jak poparzona. Tylko na chwilę zdjął rękawicę, poślizgnął się i upadając, złapał za jakąś gałąź pełną drobnych kolców. A najbliższy szpital znajduje się o dwa tygodnie drogi stąd. Na postoju aplikuję mu maść antyhistaminową. Nic więcej nie możemy zrobić.
Pozostaje niepokój, choć nie okazuję go absolutnie. Zapytany, w każdej chwili prezentuję pogodę ducha i żelazną pewność, gdzie jesteśmy i dokąd mamy podążać. Tak trzeba. A nie mamy ani GPS-u czy telefonu satelitarnego, bo wtedy jeszcze tych dobrodziejstw nie znano.
Gdy znów zagłębiamy się w koryto rzeki, zamkniętej baldachimem niskich gałęzi, z drzew spadają na nas pijawki. Atakują także od dołu – gdy tylko poczują zapach przechodzącego człowieka, przenikają z ziemi i kałuż.
Remo nagle przystaje i parangiem tnie drzewo. Zwariował?
– Burango! – wykrzykują tragarze, widząc martwego węża opadającego spod maczety.
Ofiarą Remo padł jeden z najpiękniejszych, a jednocześnie najniebezpieczniejszych węży tej wyspy. Przekrojony na dwie części niebieski gad z głową i ogonem koloru czerwonego ma długość około metra.
Tragarze jeszcze długo głośno komentują sytuację, a na ich twarzach rysuje się przerażenie. A przecież to tylko jeden ze 166 występujących na wyspie gatunków węży, z których połowa jest jadowita.
Musimy mieć świadomość, że zagrożenie czyha na nas na każdym kroku. Dobitnie potwierdza to wypadek następnego dnia.
Carlo Bragagnolo wciska się pomiędzy dwie palmy, by zrobić ujęcie szerszego planu. Jesteśmy już wyżej, podchodzimy do górskiej przełęczy. Tu przynajmniej nie grzęźniemy w bagnach, choć trasa nie należy do łatwych.
Operator woła, abyśmy szli, on nakręci zdjęcia za nami. Robi jeszcze krok w tył i wówczas rozlega się jego krzyk przerażenia i bólu. Nieruchomiejemy.
Spomiędzy butów Carla wypełza – dokładnie w naszą stronę – ciemny wąż. To budzi z osłupienia jednego z tragarzy. Z krzykiem wściekłości odcina gadowi głowę, a potem patrzy, jak zwierzę wije się w konwulsjach.
Może dla niego to rodzaj zemsty, ale nie potępiamy tego gestu. Dla dobra ofiary musimy dokładnie rozpoznać węża, który pokąsał Carla.
– Czarna kobra! – przebiega przez grupę trwożliwy szept. – Czarna kobra!
Wystraszony operator porzuca swoje narzędzie pracy i trzymając się dłońmi za prawe udo w okolicach pachwiny, wykrzykuje coś w naszą stronę. Potem dowiemy się, że gałąź, na którą chciał stanąć, okazała się jadowitym mieszkańcem dżungli.
Akcja ratunkowa rozpoczyna się natychmiast. Czuję narastający strach o człowieka, który oddał swoje życie w moje ręce. Teraz wiele zależy od czasu i siły jego organizmu. Trochę – od nas.
Oczywiście nie mamy z sobą surowicy. Przecież trzeba ją przechowywać w chłodzie, inaczej zmieni się w toksynę. W dodatku antidotum przeciw jadowi każdego węża jest inne. Robię więc to, przed czym przestrzegają podręczniki pierwszej pomocy. Rozcinam nogawkę operatora i przykładam nóż do jego rany.
– Trzymajcie go! – żądam stanowczo i cztery pary rąk łapią zdezorientowanego Carla. Zanim zorientował się, co planuję, końcem noża nacinam ranę tam, gdzie są ślady po zębach. Potem jak dżunglowy wampir wsysam się w świeżą ranę i czekam, aż moje usta napełnią się jego krwią zmieszaną z jadem kobry.
Wypluwam całą porcję i powtarzam tę czynność wielokrotnie.
Gorzki smak ustępuje metalicznemu, słodkawemu.
Z nadzieją, że pozbyłem się większości toksyny, pozostawiam zszycie i zabandażowanie rany Albertowi – sam dokładnie płuczę usta wodą.
Nie boję się, że jad kobry przeniknie do mojego organizmu. Nie mam poranionych dziąseł, a nawet gdyby – jaka to będzie porcja? Jeden procent?
Zarządzam założenie obozowiska. Na wielkiej polanie rozpalamy ogień i podajemy nieszczęśnikowi środki wzmacniające. Okrywamy drżącego, półprzytomnego operatora kilkoma śpiworami, przy jego hamaku stawiamy wartę.
A ja?
Obawa nie pozwala mi zasnąć. Przy mocno świecącym księżycu modlę się bezgłośnie o przetrwanie dla tego roztrzepanego człowieka, ale i o łaskę dla mnie – bo wyobraźnia podsuwa mi szybki pogrzeb w środku dżungli i konieczność powiadomienia rodziny Carla, że nigdy nie będzie im dane nawet pożegnać swojego syna, brata, ojca...
Nad ranem popadam w dylemat: czy warto ryzykować czyjeś życie dla realizacji własnych zamierzeń? Oczywiście, wszyscy podpisali oświadczenie, że znane jest im ryzyko i wyruszają na własną odpowiedzialność. Prawnie jestem chroniony. Ale to tylko papiery, sumienia nie zasłonią...
Strach, strach o innych wielokrotnie przekracza obawę o własne bezpieczeństwo.
Carlo przeżył.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.