Читать книгу Niezły numer - Jakub Porada - Страница 10
ROZDZIAŁ 2 Ustasze miłości
ОглавлениеDroga na KSM wyglądała tak samo jak przed wiekami. Od czasu, kiedy Benek biegał po ruchliwej arterii do szkoły, upłynęło kilkadziesiąt lat, ale niewiele się zmieniło. Tyle że kiedyś to był koniec świata. Teraz Benek szedł ze słuchawkami na uszach i nie mógł uwierzyć, że to tak blisko. Wystarczyło minąć Kieleckie Centrum Kultury, zwane Kacekiem, potem pomnik pszczoły, postawiony przez miejscowy związek pszczelarzy, i przejść koło Winnicy, restauracji z ukraińską kuchnią. Z Zagórskiej zniknął pewex ze sprzętem za bony towarowe i butik z zagranicznymi ciuchami, przybyło za to sklepów z alkoholem. Do tego skansenu pasowała nowoczesna muzyka. Benek wcisnął play.
Anoraak. Inna epoka niż New Order, ale podobne emocje. Do tego umiłowanie elektroniki, w sposób niewrażliwy, taki jak potrafiło tylko kilka zespołów. Może Pet Shop Boys i właśnie Anoraak. Szczególnie piosenka Above Your Head.
Benek znalazł informację, że Anoraak to pseudonim Thomasa Marsa, męża Sofii Coppoli. Lubił jej filmy, podobała mu się platoniczna miłość podstarzałego aktora w Między słowami. Ale to Somewhere. Między miejscami poruszało go do głębi, a samotność bohatera, którą obserwował z wygodnego fotela warszawskiego kina, bolała niemal fizycznie. Film szybko zniknął z ekranów, ale Benek odszukał go ponownie w sieci. Wiedział, że to zakrawa na megalomanię, ale wydawało mu się, że Sofia Coppola go zna. I nakręciła film po części o nim.
Muzyka Anoraaka obezwładniała. Może była niedoskonała technicznie, Benek miał wrażenie, że więcej w niej elektronicznych pomysłów niż prawdziwego grania, ale była skrojona jak garnitur od Gucciego. Operująca obrazami, a to największa sztuka. Dlatego Benek wrzucił sobie całą płytę na komórkę. Wherever the Sun Sets. Lubił mieć przy sobie dźwięki. Dzięki temu o każdej porze mógł się skryć za ich ścianą. Były podkładem, który nadawał starym miejscom nowego znaczenia.
Benek był przygotowany na wstrząs i ewentualny niepokój serca. Nie żeby jakoś specjalnie świrować. Paść na kolana i ucałować ziemię ojczystą, jak przed laty zrobił to w żenujący sposób, parodiując papieża, poseł Siwiec. Wzruszanie się jest niemęskie, chłopaki nie płaczą. A komu w drogę, temu aviomarin.
– Bez przesady. To tylko osiedle.
Benek zobaczył KSM. Żeby przejść do zakrętu, zza którego wychynął blok na Źródłowej, wystarczyło pięć minut. „Ciekawe, dlaczego wszystko się z biegiem czasu kurczy – pomyślał. – Kiedyś było takie wielkie, a teraz mikroskopijne”.
Kielecka Spółdzielnia Mieszkaniowa. Najstarsza i największa dzielnica nie tylko w mieście, ale i województwie. Nikt nie używał pełnej nazwy. Mówiło się, że ktoś jest z KSM-u albo że budynek znajduje się na KSM-ie.
Dzielnica dzieliła się na dwie części. Najdalej wysuniętą na południe placówką był basen przy Wilhelma Piecka, na północ – okolice Winnicy. Na zachodzie ograniczał go bazar na Seminaryjskiej, a na wschodzie tak zwana XIII Dzielnica. Tak nazwali ją bracia Drogowscy, którzy wystawali na rogu, zbierając na piwo. A droga od Mikrusa do Samanty, dwóch lokali, była osią, taką Marszałkowską KSM-u. Wzdłuż niej ciągnęły się bloki i szeregowce, wypełnione lokalsami szukającymi miejsca do popijawy. Przy dobrej pogodzie zombiaki okupowały skwery i place zabaw, a w zimne miesiące pomieszkiwały nielegalnie w piwnicach na Astronautów. Matka Agnieszki z klasy Benka zrobiła im kiedyś umoralniającą pogadankę, tłumacząc jak dzieciom, że mimo, iż nie leją w bramie, leją jednakowoż w piwnicy. Na co panowie grzecznie, ale stanowczo zwrócili uwagę, że w trakcie czynności fizjologicznej słyszą dzieci tupiące im nad głowami, więc wcale nie wiadomo, kto ma gorzej!
Osiedle łączyło się z Zagórską, która przechodziła płynnie w Sienkiewicza. W nocy blokowisko groziło przypadkowemu turyście mordobiciem, za dnia straszyło wielką płytą. Postpeerelowski turpizm łagodził park z fontanną po drugiej stronie. Dalej za Bohaterów Warszawy zaczynały się ogródki działkowe i, jak pisał Reymont w Chłopach, pola ojesieniałe. Benek rzadko się tam zapuszczał, najczęściej kiedy z Małym i Kleksem szli wyżerać sadownikom owoce.
Prawdziwe życie toczyło się jednak w pasie od skrzyżowania Zagórskiej ze Źródłową, aż do górnych bloków niedaleko basenu na Piecka. Od Mikrusa do Samanty. Przy czym w pierwszym z lokali oprócz osiedlowych pijaków przesiadywali także emeryci i inteligencja wyjadająca karnie abonamentowe obiady, podawane codziennie od dwunastej trzydzieści. W Samancie natomiast można było się zabawić na parkiecie. Szafa z piosenkami Adriana Celentana i Bee Geesów, pieczarki z patelni, dansing i prostytutki umilały wieczory klientom. Tych nie brakowało, bo obok znajdował się postój taksówek, a nawet monopolowy, jeśli trzeba było dokupić flaszkę na wynos. Kleks twierdził, że zna dokładny cennik i jeżeli będzie kasa, to gotów jest zaprowadzić ferajnę na prostytutki. Nikt jednak nie traktował zapewnienia poważnie od czasu, kiedy Kleks twierdził, że gonił go rekin na zalewie w Cedzynie.
KSM to był moloch, w skład którego wchodziły setki bloków zasiedlone przez tysiące ludzi. Można było poruszać się tylko w jego obrębie jak po wyspie Robinsona Crusoe. KSM był państwem w państwie. A Benek jego obywatelem.
„Może to nie największa metropolia, ale lepszy wróbel w garści niż skrzypek na dachu” – miał zwyczaj rzucać pod nosem życiowe bon moty Józek, jeden z żuli, który siedział najczęściej na ławce na ogródku przy rakiecie albo pod Mikrusem. Miał rację. Zagórska była osią, która wraz ze Źródłową tworzyły krzyż, nadający piętno całemu osiedlu. Były jak kręgosłup zrośnięty z jego sercem. Nawet jeśli Benek długo tam nie zaglądał, czuł się u siebie.
Przeszedł do zakrętu i wyszedł na główne skrzyżowanie. Po prawej wciąż istniał bazar na Seminaryjskiej, na wprost wciąż znajdował się park z wiecznie nieczynną fontanną. Benek rozpoznał po lewej sklep alkoholowy Mors. Trzy dekady temu przyciągał okolicznych pijaków, ze Spidermanem na czele. Spiderman mieszkał przy Astronautów, w drugiej klatce za zakrętem, w budynku wzniesionym jeszcze w latach pięćdziesiątych, z długimi piwnicami. Na imię miał Zenek, ale nikt tak do niego nie mówił. Bo tylko chodzenie po ścianie umożliwiało mu wyprawę do Morsa i bezpieczny powrót do domu po wypiciu ulubionego napoju. Oczywiście nie było mowy o zdolnościach nadprzyrodzonych, jakimi dysponował komiksowy człowiek pająk. Były za to umiejętności nie do przecenienia. Spiderman przekładał ręce po murze, wzdłuż którego szedł uparcie jak mrówka. Niezależnie od tego, jak bardzo był pijany, dopóki miał kontakt z karbowaną nawierzchnią, trzymał się ściany niczym gekon. Nigdy nie odpadł.
Mikrus i Mors nie były jedynymi miejscami zaopatrzenia w procenty. W bramie przy Źródłowej powstał mały sklepik, przy którym spotykała się osiedlowa żulia. Chłopaki najczęściej kupowali papierosy i piwo, pogwarzyli z ekspedientką, a butelki opróżniali na ławeczkach w głębi podwórka.
Bywał tam między innymi niejaki Zenek, dla odróżnienia od Spidermana zwany Aknosanem. Gdy był na głodzie, posiłkował się różnymi cieczami, które pierwotnie nie zostały przeznaczone do spożycia. Teoretycznie każda z nich powinna mu zaszkodzić, w praktyce nie szkodziła żadna. Aknosan pił co popadnie i tylko czasem, kiedy niewłaściwie dobierał składniki, twarz przybierała kolor biskupiej purpury. Dolegliwości ustępowały najczęściej w ciągu dwudziestu czterech godzin i następnego dnia Aknosan, jak gdyby nigdy nic, wystawał od rana na piwku.
Jego znajomym od flaszki został niejaki Kwaśniewski z podwórka przy Winnickiej, zwany dla dłuższych nieco włosów i zarostu Jezusem. Nazwisko wiele znaczyło, ale więcej ksywka. Nazwisko można było zmienić, ksywkę niemal nigdy. Jezus musiał zatem nim być, bez względu na to, co zrobił i jak wyglądał. Bobson twierdził, że chyba nawet nie był żulem, tylko po prostu towarzyskim gościem. I miłym dla otoczenia. Kiedyś córka jednej z jego koleżanek przybiegła do mamy z okrzykiem:
– Mamo, mamo, niedługo przyjedzie tu motorówka z bananem!
– Skąd wiesz, Kasiu?
– Pan Jezus mi powiedział! – odrzekło dobrze wychowane dzieciątko. Nie miało wątpliwości, że to, co usłyszało, musi być prawdą. Nadawca wiadomości wzbudzał nadludzką wiarę. Niezręcznie byłoby nie uwierzyć. Jeszcze gorzej nie usłuchać.
Podobnie na swoim terytorium Jezus dzielił i rządził. Mimo mikrej postury i kiepskich warunków fizycznych potrafił zjednać sobie największych łobuzów. Jeśli nawet wszczynali awanturę, Jezus wychodził z niej obronną ręką.
– Pax między chrześcijany. Napijemy się – rozwiązywał problemy jak don Corleone. Godzenie zwaśnionych przy alkoholu to trudne zadanie. Mało kto je umie wykonać. Jezus chyba rzeczywiście dysponował nadprzyrodzonymi mocami, bo dawał radę. Chyba że wśród biesiadujących był Szczurek. Ten nie zważał na żadne konwenanse, nie tworzył sojuszów. Przychodził z góry nastawiony na konflikt i zezował po biesiadnikach, szukając kontaktu wzrokowego.
„Oho, do zwady kogoś potrzebuje. Nie patrzcie chłopaki w oczy” – tak mówili starsi alkoholicy, wiedząc, co się święci.
Piwkowicze posłusznie spuszczali wzrok, jak w micie o Perseuszu i Meduzie. Kto spojrzał jej w oczy, zamieniał się w kamień. Szczurek był dalekim potomkiem Gorgony. Tylko zamiast zamienić nieszczęśnika w kamień, wolał mu nim przywalić.
Bobson twierdził, że Szczurek przypominał mamuta: małe oczka, krzywa gęba i dwa zęby wystające z gęby. Może rzeczywiście było podobieństwo, ale na nieszczęście Szczurek usłyszał o nim pewnego dnia i Bobson zarobił limo pod okiem. Szczurek nie był pamiętliwy. Po wybuchu złości równie szybko przychodziło opamiętanie. Powiedział zatem Bobsonowi, że nie ma do niego żalu, że mu lunął. Bobson się z nim zgodził i dalej przychodził na browary.
W ogóle, kto raz zawitał pod budkę, wracał regularnie. To było miejsce, w którym bez umawiania spotykało się kolegę i załatwiało biznesy. W Mikrusie do piwa doliczano marżę. Tutaj stało się za friko. I nikt nie miał pretensji, jeśli delikwent chciał się wysikać za sklepem.
Galeria postaci była imponująca. Połączenie powieści Marka Hłaski i Marka Nowakowskiego z domieszką Jana Himilsbacha. „Widocznie każde miasto ma swojego Benka Kwiaciarza i roboli z Ósmego dnia tygodnia” – myślał czasem Benek, odurzony pierwszymi łykami piwa. Żule. Odrażający, brudni, źli, a zarazem ciekawi, fascynujący. Zawsze mający czas i kasę na piwo. Rzucający między sobą radosnymi tekstami o pędzących na autobus.
– Kto rano wstaje, ten leje jak wół na malowane wrota.
– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Popalić.
– Zostaw Boga w spokoju. Kto rano wstaje, ten jest niewyspany.
Benek znał ich wszystkich, nie zawsze osobiście, ale na pewno z widzenia. Niektórych bliżej, bo mieszkali w tym samym bloku, niektórych tylko z widzenia. Jako jednostki z gruntu aspołeczne żule mieli jednak tendencję do samoorganizowania się w skupiska pod sklepami. Dlatego łatwo ich było namierzyć w grupie.
Czasem z nimi zamieniał parę słów, większość miała jeszcze całkiem dobrze w głowie. Jakaś skaza na umyśle nie pozwalała im zająć się porządną robotą, ale przynajmniej potrafili porządnie zagadać. To byli jego żule i jego osiedle. Nie zamieniłby ich na żadnych innych. Lubił ich, tak jak lubił kolegów.
Wszyscy, których znał i którzy byli dla niego ważni, mieszkali na KSM-ie. Mały, Bobson, Kleks, Helmut. Lista wydłużała się w zależności od sytuacji, ale na tej krótkiej pozostawali najbliżsi. Ci, z którymi Benek spędzał wszystkie wakacje pod namiotami, a zimą przesiadywał na klatce, licząc, że wydarzy się coś ciekawego.
Dopiero w liceum doszło trochę nowego towarzystwa, często mieszkającego poza granicami osiedla, ale za każdym razem, kiedy Benek wracał z imprezy w nieswoim rewirze, oddychał z ulgą, widząc znajome bloki. To był dom i baza, na której wszystko się zaczynało i kończyło. Było to zarazem tak naturalne jak oddychanie. Jedyny świat, jaki znał.
Obok Morsa stała budka telefoniczna, najpierw na złotówki, a później żetony, czasami przy niej stał gość z saturatorem. Benek bardziej lubił gruźliczankę z czerwonym sokiem. Mały pił z podwójnym, Bobson najczęściej łykał samą wodę, twierdził, że taka mu najbardziej smakuje.
– Gdzie z tym nosem? Całe powietrze nim wessiesz! – sprzedawca lubił krzyczeć na młodszych. Wychodził z założenia, że każdy to potencjalny złodziej. W przypadku Kleksa niewiele się mylił, bo ten najchętniej zamawiał tyle szklanek, że zanim pojawiała się kolejna, z pierwszej już zdążył upić. Przez to zawsze dochodziło do awantur, bo sprzedawca słusznie uważał, że Kleks pije za darmo, ale nie potrafił mu tego udowodnić.
– Ty jesteś degenerat i złodziej.
– A ty zawiąż sobie gila z nosa na kokardkę, facet – Kleks nigdy nie pozostawał dłużny. Nawet jeśli musiał za to zapłacić suchym gardłem.
Takie było to osiedle, pełne tęsknoty za lepszym życiem i sardonicznego humoru przy procentowym napoju. Benek mieszkał w największym wieżowcu, górującym nad blokami jak koszykarz NBA nad reprezentacją Papui-Nowej Gwinei. Z zakrętu widział nawet swój balkon na trzecim piętrze. Znaczy, kiedyś swój, zanim matka nie sprzedała mieszkania i nie przeprowadziła się do lokalu po dziadkach na Sadach.
Podwórko na Źródłowej miało ogrodzenie, dzięki któremu piłka nie uciekała w trakcie gry w nogę. Dysponowało również zacisznymi ławeczkami pod rakietą oraz stalową konstrukcją wykonaną ku uciesze dzieciaków, ale stanowiącą razem z równie stalową lokomotywą miejsce libacji osiedlowych żuli.
Benek nie uważał, że KSM jest brzydki. Kiedyś okolica wydawała mu się wręcz piękna. Pamiętał, jak jeszcze jako nastolatek siedział z Małym na lokomotywie na podwórku. Nic nie przerywało sjesty. Ani Andrzej, który w napadzie szału wyrzucił przez okno telewizor, ani Józek próbujący załapać się na krzywy ryj na piwo pod Mikrusem.
Był ciepły czerwcowy dzień, a z otwartego okna na parterze sączyły się leniwe dźwięki. Idealnie pasowały do niedzielnego pejzażu w przededniu wakacji. Poczekali, co powie spiker. Ten zapowiedział amerykańską grupę Ambrosia z piosenką How Much I Feel.
– To o tym, jak wiele możesz poczuć – Benek dalej składał teksty piosenek ze słownikiem. Przepisał na czysto do zeszytu tłumaczenie Karma Chameleon Culture Club i Wishing brytyjskiej kapeli new romantic A Flock of Seagulls. Dzięki temu poznał nowe słówka.
– Ale to niezłe jest – Mały nie lubił soft rocka, ale doceniał warsztat i wykonanie. – Dobra aranżacja.
Piękna piosenka znakomicie się zgrała z krajobrazem przemysłowo-miejskim. Plac zabaw, żywopłot oraz blokowiska doskonale się skomponowały, zestroiły z brzmieniem niedzielnego popołudnia.
Większość czasu zajmowało im rozmawianie o muzyce. Dopóki byli dziećmi, myśleli jeszcze o zabawie, a kiedy stali się nastolatkami, zaczęli myśleć o miłości. Nawet nie o seksie, ten był tak odległy jak antypody albo – jak mawiał Góral – Zjednoczone Emiraty Seksualne, ale o uczuciu właśnie, które, jeśli odwzajemnione, miało się stać największym aktem uwznioślenia.
Benek nie słyszał wcześniej o kapeli, ale zapamiętał jej nazwę. Nie chciał pokazywać, że cokolwiek go rusza. Marzył jednak o wielkiej miłości, a im bardziej marzył, tym bardziej nie mógł się jej doczekać.
– Jak Kubuś Puchatek, który szuka miodu. Im bardziej ja chcę, tym bardziej ona nie chce mnie – skwitował Mały.
– No tak, niełatwo dziś o dobrą dziewczynę – Bobson strzykał przez zęby, przydeptując niedopałek. Zjawił się niepostrzeżenie i przysiadł na brzegu ławki.
– A skąd ty możesz o tym wiedzieć? Przecież sam łazisz jak smród po gaciach – Mały uderzył go pięścią w plecy.
– No właśnie mówię, niełatwo o dobrą dziewczynę. Ale jak będę chciał, to znajdę – zaperzył się Bobson.
– Znajdziesz, chyba wszy – śmiali się tym głośniej, im głośniej Bobson odgrażał się, że przyjdzie któregoś dnia z prawdziwą dziewczyną na podwórko.
Benek też bardzo chciał mieć dziewczynę. Niby była taka jedna Marta na Sadach. Benek chodził tam czasami na weekend. Odwiedzał dziadków i spędzał parę godzin na drugim podwórku. Marta łypała w jego stronę i właściwie nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaczęli ze sobą chodzić, zwłaszcza że, jak to mawiał Helmut, laska była galantna i do tego nieźle ubrana. Niestety była także obiektem drwin. Chłopaki śmiały się z niej, że się zakochuje co dzień w innym, jest naiwna i zdobyć ją to żadna sztuka.
– Bierz ją – Pawlo z Sadów zagrzewał Benka do boju. Kątem oka mrugnął do reszty. Benek to widział. Wolałby chodzić z dziewczyną, która podoba się innym. A z Marty się śmiali.
– No dajże jej szansę – cedził nieszczerze kolega.
– Nie będę z nią chodził – powiedział Benek. Odwrócił się na pięcie.
– Słusznie robisz. Śmialiby się z ciebie chłopaki – Jastrząb pokiwał głową ze zrozumieniem, kiedy Benek przyszedł do niego pożyczyć książki. – Lepiej poczekać trochę, znajdzie się inna laska, fajniejsza.
Jeśli to miało brzmieć uspokajająco, to chyba uspokajało tylko Jastrząba, który również nie miał nikogo. W rezultacie Benek był dalej sam i bardzo chciał zmienić ten stan rzeczy. Kiedy wracał w niedzielne przedpołudnia z kościoła, wyobrażał sobie, że idzie za rękę z jakąś wyśnioną panienką, z którą może potem wybrać się do kina. Albo do parku. Wszystko jedno gdzie, byle za rękę. W końcu był już w wieku, w którym na znalezienie wolnego towaru miał coraz mniejsze szanse.
– Masz coś? – pytał Mały, który interesował się łowieniem ryb i przeniósł język wędkarzy do świata podrywu.
– No, skąd mam mieć? Nie mam – Benek bezradnie wzruszał ramionami po każdym weekendzie.
– Ja też nic nie mam – wzdychał Mały, rzucając kamykami w krzaki, jakby chciał przegonić zwierzynę.
– A ja będę miał – Bobson znów kiwał głową ze zrozumieniem, jakby kierowany wewnętrznym przekonaniem.
Benek nic nie mówił. Dziewczyny były treścią rozmów i rozmyślań. Trzeba było zrobić wszystko, żeby je zwabić. Znaleźć swoje mocne strony, ukryć słabe. Zwielokrotnić szansę na łowy. Muzyka, sport i gry dawały przyjemność. W rzeczywistości służyły jednak tylko temu, żeby olśnić płeć piękną, zbliżyć się do niej na dystans krótszy niż szkolna ławka. I to się nagle stało. Do tej pory laski otaczały Benka jak istoty, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Ciągnęło się je za warkocze i chowało tornistry. Teraz nagle okazało się, że nadają się do rozmowy na poważne tematy. Chodziły w tych swoich białych tenisówkach jak anioły po chmurach. Kuszące tak skutecznie, że nawet największe łobuzy potrafiły odrobinę złagodnieć i powstrzymać się w ich towarzystwie od steku bluzgów.
Zasadniczo dzieliły się na dwie grupy. Pierwsza to prymuski. Zawsze schludnie ubrane, z włosami uczesanymi w przedziałek, czyste, pachnące. Kompletnie niewrażliwe na podryw. Benek nieraz zastanawiał się, czy to dlatego, że nie interesują się jeszcze chłopakami, czy dlatego, że przedkładają naukę nade wszystko i nie chcą zawracać sobie głowy miłostkami. Na korytarzu siedziały z książką, marszcząc zabawnie nosy nad lekturą i podciągając nogi, żeby falujący tłum nie zbezcześcił im butów. Mimo gwaru i zgiełku zawsze potrafiły zachować nieskazitelną biel tenisówek. Benek widział wśród nich wiele piękności. Bardzo późno dojrzewały. Na tym etapie nie nadawały się do niczego. Z taką mógłby chodzić w ciemno. Żeby tylko samemu wyjść jakoś z cienia.
Druga grupa to dresiary. Postrzelone, dzikie, frywolne wręcz. Ich tenisówki nigdy nie wyglądały na białe. Nawet jeśli były potarte na świeżo pastą do zębów, szybko przykrywały je szare smugi. Jakby biel w tym wypadku nie była możliwa do uzyskania.
Benek zastanawiał się, skąd się bierze ta różnica. Na pozór wszystko było podobne, dresiary nie zawsze łobuzowały. Niektóre potrafiły się nawet dobrze uczyć. Jednak fałsz, z jakim podchodziły z zeszytami do nauczycielek, był dla niego czytelnym znakiem, że to pozory. Nie zawsze miały rozum, zawsze miały spryt.
Dresiary były atrakcyjne i pociągające. Nie bały się nikogo i niczego. Paliły papierosy, próbowały alkoholu na imprezach, przekonane, że cały świat kręci się wokół nich. Ich pewność siebie sprawiała, że Benek czułby się dumny, mając taką laskę u swojego boku. Chyba dodawały mu odwagi, nawet kiedy go obrażały, mówiąc, że jest miły jak flaki z kobyły. Tak powiedziała kiedyś ta najbardziej wyszczekana, Patusia. Inne zaśmiały się gardłowo. Benek też się zaśmiał. Nie czuł się obrażony. Dresiarskie określenie najlepiej było neutralizować śmiechem.
Kujony nie miały takiej siły przebicia. Nawet najładniejsze z nich siedziały z boku i nie wyrywały się przed szereg. Pozornie skazane na porażkę w rankingu popularności zdawały się kompletnie nic sobie z tego nie robić. I to też Benkowi bardzo się podobało. Siadał czasami z nimi w ławce. Ściągał i podjadał im kanapki, a one mimo to się uśmiechały. Agnieszka, Agnieszka Druga i Dorota Pierwsza, nazywane tak dla odróżnienia. Nie obrażały się, wręcz przeciwnie, żartowały, jakby zadowolone, że mają w swojej drużynie śmieszka i trefnisia. Czasami dosiadał się do nich Mały, wtedy było jeszcze zabawniej.
Kleks też chciał siedzieć przed dziewczynami, ale nie było już dla niego miejsca. Mógł tylko obserwować gromadkę ze środkowego rzędu. Zagadywał więc przez salę, wykręcając niemiłosiernie szyję, czym ciągle zarabiał na uwagi wychowawczyni. Słowne i pisemne. Zaczęło się od wpisu do dzienniczka: „Namalował na ławce nagą kobietę goniącą knura”. Potem pojawiły się kolejne: „Przyłapany na ściąganiu twierdzi, że tylko czerpał inspirację” oraz „Wyrwany do odpowiedzi mówi, że nie będzie zeznawał bez adwokata”.
Kleks wkurzał też nauczycielkę uporem. Mimo że stawiał byki w zeszycie, potrafił bezczelnie bronić się do upadłego. Zapytany, kiedy używamy dużych liter, odpowiadał niezmiennie: „Kiedy mamy słaby wzrok”, czym doprowadzał wychowawczynię do szewskiej pasji. Raz sam się wkopał.
– Proszę pani, a gdzie pani kupiła takie cienkie i krzywe rajstopy? – wyleciał za to z klasy, ale został bohaterem jej żeńskiej części. Interes się opłacił. Agnieszka, Agnieszka Druga i Dorota dopytywały o Kleksa, jeśli nie było go w szkole.
– Szkoda, z nim zawsze jest zabawnie.
Benek był trochę zazdrosny, wolałby, żeby dziewczyny o nim tak mówiły. Nie dał po sobie poznać rozczarowania. Kleks odnosił sukcesy w sporcie, więc to, że jeszcze był zabawny, było nie fair.
Benek w sporcie orłem nie był, choć dobrze sprawdzał się na biegach długodystansowych. Nie radził sobie jednak w piłce nożnej, a to była najważniejsza dyscyplina. Kompletnie go nie kręciła. Zamiast patrzeć na nudny mecz, wolał poczytać książkę, nawet jeśli też była nudna. Niestety nie miało to przełożenia na relacje damsko-męskie. W przeciwieństwie do meczu. Dziewczyny zawsze lubiły sportowców, nawet jeśli ci ostatni lubili tylko piłkę. Benek nie miał szansy przebicia się, więc nawet nie chciał się pokazywać na boisku z innymi.
– Ale jak tu chodzić, jak tu chodzić? – zastanawiał się co wieczór i rano.
– Chodź do kina – Bobson nie tracił animuszu i twierdził, że to tylko kwestia czasu. – Nie taka kobieta straszna, jak się umaluje – niezmiennie tłumaczył każdemu, kto go był skłonny słuchać, że gdyby chciał, to zaraz miałby każdą pannę. Tylko nie może trafić na taką, w której by się zakochał. Wtedy Mały zatykał uszy. Benek robił to samo.
Napięcie sięgało zenitu, gdy zbliżał się koniec tygodnia i odbywały się prywatki. Jeszcze nie takie prawdziwe, z alkoholem i możliwością wyrwania czegoś na boku, ale już przygotowujące grunt pod przyszłe podboje i wreszcie najbardziej oczekiwaną rzecz – seks.
Do seksu prowadziło chodzenie. Z kolei, żeby chodzić, wpierw trzeba było się ustawić. Ustawienie było kluczem do szczęścia, do posiadania dziewczyny. To zmieniało świat i przewartościowywało priorytety. I to było widać jak na dłoni. Nikt ze znajomych, kto już miał dziewczynę, nie pozostawał taki sam. Jak zombie w Nocy żywych trupów, na który Benek poszedł do kina Moskwa. Inne ruchy, inna mowa ciała, inny zapach nawet, a przede wszystkim inne oczy. W pewnym sensie szczęśliwiec był jak nieboszczyk.
Jeśli ktoś miał szansę na chodzenie, zmieniał się nie do poznania. Tak jak Roman, starszy o dwa lata dryblas z bloku na Mazurskiej. Do tej pory gotów siedzieć na ławce do późnej nocy w obszarpanym ubraniu, teraz wychodził w odprasowanej koszuli i dbał, żeby żaden paproszek nie pobrudził mu spodni.
– W piłkę grasz? – zapytany w ten sposób odpowiadał zawsze tak samo.
– Nieeeeee, dziś nie mogę – Roman spoglądał ukradkiem na zegarek i próbował tłumaczyć, że musi pójść coś załatwić.
– Ech, ty frajerze, randkę masz – krzyczał Kleks, wykopując piłkę. Roman czerwieniał na policzkach i zaprzeczał z atencją, ale stał na straconej pozycji. Musiał przejść próbę wspólnego wyszydzania, kiedy reszta dokuczała mu, że się zakochał jak uczniak. Nikt nie ważył się przyznać, że jest w stanie odmiennym. Miłość była dla nieporadnych ciołków. Można było jej ulegać, ale nie można było się z nią obnosić.
– Ustasze miłości – Benek znalazł ten zwrot w książce. Fajnie brzmiał.
– Co powiedziałeś? – Mały nadstawił ucha.
– Jesteśmy jak ustasze miłości. Tak zaciekli w dążeniu do celu, że nie patrzymy na cokolwiek innego.
– Co to ustasze?
– A tacy faszyści z Chorwacji. Dość wredne typki.
– I my jesteśmy takie typki?
– Oj, chodziło mi o to, że zaciekle poszukujemy uczucia – Benek się żachnął. – Metafora taka.
– Nie szczekaj tyle, bo cię hycel złapie – Mały nie lubił, gdy Benek nawiązywał do literatury. Twierdził, że w ten sposób kolega chce się wywyższyć i pokazać, że zjadł wszystkie rozumy. W szkole wyrzucał mu nawet z tego powodu czapkę przez okno, twierdząc, że jak kocha, to wróci.
Benek się bronił, ale bezskutecznie. Nie miał wyjścia, jeśli chciał skutecznie umówić się z jakąś panną, musiał ją złowić na wiedzę. Albo na gitarę. Nauczył się na niej grać kilka miesięcy wcześniej i kiedy nadeszło lato, wszędzie zabierał pudło ze sobą. W ten sposób zwiększał swoje szanse, bo jeśli nie było meczu na boisku, dziewczyny chętnie gromadziły się wokół gitarzysty.
– Zagraj coś, zagraj jaki przebój, Nie płacz, Ewka zagraj.
– Albo Jolka, Jolka, pamiętasz. Pamiętasz? – mówiły jedna przez drugą. Kiedy Benek zaczynał grać, milkły wpatrzone to w jego palce, to w niego samego, gdy zaczynał śpiewać. Nauczył się grać Square Rooms, przebój obdarzonego przyjemnym barytonem Ala Corleya. W wersji pozbawionej elektroniki utwór brzmiał ubogo, ale i tak dawał czadu, w refrenie wszyscy zawodzili zgodnym głosem: „Ooooo, square rooms”.
Benkowi wydawało się, że ma nie najgorszy głos, choć na początku zżerała go trema. Słowa zachwytu warte były jednak przełamania się. Czuł, że chodzenie jest na wyciągnięcie ręki. Euforyczny stan przerywały wołania matek koleżanek na obiad albo do odrabiania lekcji. Dziewczyny budziły się z letargu, podciągały zrolowane podkolanówki i pędziły do klatki, chroniąc się przed gniewem rodziców.
Benek pozostawał z gitarą i jeśli miał ochotę dalej grać, musiał zadowolić się swoim towarzystwem. Czasem dołączał do niego Mały, wtedy mogli robić koncert w duecie, ale to nie było to samo. Popisywanie się przed żywym audytorium było o niebo lepsze.
W pozostałym czasie Benek wzdychał i zatapiał się w lekturze Limes inferior Janusza Zajdla. Lubił science fiction, pozwalała mu zapomnieć o sercowych niepowodzeniach. Szansa na ich pokonanie pojawiła się jednak pod koniec wakacji.
Do podstawówki na Sadach przyjechała kolonia ze Szczecina. Wśród nich roześmiane dziewczyny, chichoczące z okien sal internatu, pod które modnisie z Nowowiejskiej przychodzili z gitarą. Benek też grał. Mimo że był z KSM-u, czuł się na Sadach bezpiecznie. Miejscowi pozwalali mu włączyć się w tłum adoratorów.
Benek dostał od ciotki z Przeworska pokrowiec i woził instrument na plecach rowerem. Po klezmersku potrafił zagrać każdą piosenkę z listy przebojów Programu Trzeciego i to przy nim gromadziło się największe zbiegowisko fanek. Każda rzucała tytuł, a po sekundzie Benek dokładał odpowiednie akordy. Po chwili cała grupa zawodziła Mniej niż zero i Wciąż bardziej obcy. Dorosłe dzieci Turbo też miały wzięcie.
Tak Benek poznał Agatę. Miała brązowe oczy i rude włosy zaplecione w warkocz. Ubierała się modnie, ale nie szpanersko. Ponieważ miesiąc był ciepły, najczęściej nosiła koszulki z krótkim rękawem i dżinsy. Tenisówki albo trampki dopełniały całości. Potrafiła je nawet założyć do spódnicy w kratę. Pawlo, który miał posłuch w okolicach Nowowiejskiej na Sadach, śmiał się, że Agata ma gust jak baba z bazaru, ale Benek mówił mu, że sam jest z bazaru i kompletnie nie zna się na modzie.
Agata była zawsze obecna w gromadce wokalistek. I zawsze najbliżej Benka, który dzięki dobremu słuchowi i zdolności do improwizacji stawał się konkurencją nie do pokonania. Wreszcie Agata powiedziała mu, że chce z nim chodzić. I pocałowała go w policzek.
– Chcesz być moim chłopakiem? – zapytała niewinnie, kiedy po apelu zostali sami przed szkołą.
– No – powiedział Benek.
– Tak? – upewniła się Agata. Benek pokiwał głową. Nie potrafił z siebie wykrzesać żadnego sensownego zdania. Agata roześmiała się i zniknęła w budynku, a on pobiegł do dziadków, trzymając gitarę nad głową, żeby nie rozbić sprzętu na chodniku.
„Mam dziewczynę, kurczę, to jest niesamowite” – Benek nie mógł spać po nocach i codziennie latał pod budynek, żeby choć na chwilę zobaczyć się z ukochaną. Wyobrażał sobie uradowane brązowe oczy Agaty i nawet jeśli jej grupa jadła obiad albo szła na wycieczkę, potrafił cierpliwie czekać do wieczora, żeby zobaczyć się ze swoją muzą. Nawet w myślach zaczął układać o niej wiersz. Z jednej strony wydawało mu się to idiotyczne, z drugiej nie potrafił wyrazić siebie inaczej niż poprzez rymowanki.
I przegiął. Za mocno i zbyt intensywnie okazał uczucie. Zbombardował Agatę uczuciem do tego stopnia, że ta miała już pewność, iż należy do niej. Niestety ukochanej szybko przeszło. Od kiedy Benek zaczął okazywać jej żarliwą atencję, Agata stała się oziębła, unikała go. W końcu powiedziała, że to była pomyłka i nie chce już z Benkiem chodzić. Chyba że jako przyjaciele. Nie zrobiła tego nawet osobiście. Poprosiła koleżankę, Beatę, żeby ta była pośredniczką. Oczywiście Benek nalegał, żeby zobaczyć się i wszystko sobie wytłumaczyć, ale nie dane mu było dostąpić tego zaszczytu.
Było po chodzeniu. Takiego zawodu miłosnego Benek nie mógł przeżyć. Postanowił ukraść dziadkowi butelkę wódki i wypić ją, żeby stracić przytomność. Wcześniej nie omieszkał przekazać wieści, że będzie się targał na swoje życie. Na Sadach czasami taka desperacja pomagała. Jeśli dziewczyna widziała, że chłopak jest w niej tak szaleńczo zakochany, czuła się wyróżniona.
Wieść dotarła, gdzie trzeba, ale, jak zakomunikowała Beata, Agata dalej nie chciała Benka widzieć. Picie wódki stało się więc bezzasadne, nienaruszona butelka została odłożona na miejsce. Dziadek nie zauważył.
W sobotni poranek Benek chciał jeszcze raz udać się do szkoły. Pomyślał, że może chociaż zdobędzie adres i telefon dziewczyny. Zastał pusty budynek i wszystkie sale pootwierane na oścież. Ze stołówki dochodził odgłos ping-ponga.
Zaniepokojony Benek wbiegł do sali. Robotnicy grali od niechcenia, obok nich leżały wiadra i skrzynki z narzędziami. Spojrzeli na Benka, ale zajęci byli głównie sobą.
– Czego szukasz? – cieć znał Benka z widzenia, miał za zadanie pilnować, żeby nikt z miejscowych nie wchodził na teren ośrodka, ale przymykał na to oko.
– Nie ma Agaty? – wydyszał Benek.
– Nikogo nie ma. Pojechali dziś rano – cieć smarował chleb margaryną.
– Daleko? – Benek nie rozumiał jeszcze, że wydarzyło się coś nieodwracalnego.
– A jak myślisz? – cmoknął cieć. – Do domu pojechali, kolonie się skończyły przecież. Do Szczecina pojechali.
– Do Szczecina – powtórzył Benek.
Wyjechali. Agaty nie ma. A on nie ma nawet jej adresu. A do tego z nim zerwała. Przerąbana sytuacja. Przez chwilę Benek myślał, że może, jeśli wróci do szkoły, znajdzie gdzieś dane Agaty, ale dozorca powiedział, że nikogo nie ma do końca wakacji.
Związek z Agatą mógł uznać za definitywnie zakończony.
Od tego czasu szukał blisko siebie. Romanse wakacyjne były fajne, ale odległość mogła wykończyć największego twardziela. A co dopiero sentymentalnego nastolatka. Znacznie bliżej także były dziewczyny do wzięcia. Jedna z nich mieszkała zaledwie dwa bloki dalej. Wystarczyło przejść obok Mikrusa i zaczaić się na ławeczce na mikroskopijnym podwórku. Mieszkali tam między innymi Kutek i Bieda, więc w razie czego Benek mógł powiedzieć, że czeka na kumpla, nie na dziewczynę. Zresztą kumple sami podchodzili do ławki i jeżeli akurat rozmowy nie przerwał pijany Kiciuś, który domagał się, żeby zadeklarować się jako kibic Korony Kielce, albo Radziu zwany Pierdolcem, bo chciał bić wszystko i wszystkich, można było lukać.
Benek robił to regularnie, wypatrując, czy na podwórku nie pojawia się Ewa. Bardzo mu się podobała, tylko nie wiedział, jak jej to powiedzieć. Wystawał zatem godzinami pod klatką albo włóczył się między krzakami koło lokomotywy, żeby mieć szansę spotkać wybrankę. W końcu zdobył się na odwagę i wydeklamował wyuczony tekst o wspólnym chodzeniu. O dziwo, został przyjęty i latał teraz codziennie pod czteropiętrowy blok, nie zważając na gwizdy chłopaków. Kiedy Ewa miała świnkę, bardzo spuchła jej twarz. Musiała zostać obwiązana bandażem. Pielęgniarz nie wziął pod uwagę sprzyjającej aury. Ponieważ słońce przygrzewało, a Ewa spędzała na powietrzu sporo czasu, po zdjęciu bandaża okazało się, że ma opalony na czerwono środek twarzy, a reszta pozostała biała. Dziwacznie to wyglądało, ale Benek gotów był zaczekać, aż opalenizna równomiernie się rozłoży. Niestety zaczęła się pora deszczowa i Ewa znikła mu z oczu. Po chorobie jej uczucie osłabło.
– Nie będziemy już chodzić.
– Dlaczego? – mówił zdruzgotany Benek.
– Nie wiem dlaczego. Tak musi być.
– Ale przecież ja cię kocham – Benek czuł się jak ostatni frajer. Gorzej, jak ostatni głupiec, gdy mimo odmowy kolejny raz chciał wygłaszać argumenty, nie bacząc, że przegrał swoją kartę.
– Właśnie o to chodzi – Ewa dyskretnie tłumiła irytację, wydawało się nawet, że miała ochotę ziewnąć. Powiedziała mu to jeszcze raz. Nie pomogło żarliwe tłumaczenie i wiara, która miała czynić cuda. Ewa była zmęczona nachalnością Benka i żarliwym wygłaszaniem uczuć. Na odchodne powiedziała, żeby zostali przyjaciółmi, a Benek skwapliwie na to przystał, jakby licząc, że może w którymś momencie dziewczynie odmieni się i będzie jak dawniej.
Nie było, Ewa zaczęła się pojawiać z Tomkiem, który był wyższy od Benka, grał w koszykówkę i miał pieniądze. Chodzili za ręce do cukierni i do kina, a Benek wrócił jak niepyszny na ławeczkę.
Znowu się rozłożył przez okazywanie uczuć. Wierzył, że jeśli solidnie wyjaśni, dlaczego ich związek ma przyszłość, uratuje sytuację. Powtórzył te same błędy co z Agatą.
– Jesteś mistrzem pierwszego kroku – Mały uśmiechnął się z politowaniem.
– Niepotrzebnie jej się tak narzucałeś – wtórował mu Bobson. – Zapamiętaj, im bardziej ci zależy, tym bardziej olewaj.
– Jak to niepotrzebnie? To jak miałem jej pokazać, że mi zależy?
– Przez obojętność – Bobson szczerzył żółte zęby. Benek myślał, że robi go w balona, ale Mały kiwał głową z aprobatą.
– Co ty pierdzielisz?
– Mówię ci, przez obojętność zajdziesz dalej, niż ci się zdaje.
Benek zaśmiał się ze smutkiem.
– Gadasz jak mistrz Jedi. Weź się wal albo mów po ludzku, o co biega.
– To jest jak z totolotkiem. Jeśli bardzo chcesz wygrać, nigdy nie trafisz szóstki, kapujesz?
– To jak mam trafić?
– Musisz to olać.
– I wtedy trafię?
– Niekoniecznie – Bobson potarł czoło – raczej nie, ale wtedy olejesz.
– Przecież to się wyklucza wzajemnie – zdziwił się Benek.
– Pozornie. Im bardziej ci na czymś zależy, tym mniej tego pożądać musisz. Znaczy w środku tak, ale na zewnątrz ani dudu.
– I to działa? – Benek nie mógł uwierzyć w zapewnienia kolegi.
– Jeszcze jak. Szczególnie na dziewczyny. Jeśli będzie wiedzieć, że za nią szalejesz, natychmiast uczucie jej osłabnie. A jeśli będziesz ją z wdziękiem olewał, będziesz takim sympatycznym draniem, to zacznie za tobą latać. Przyciągają się nie podobieństwa, a przeciwieństwa.
To, co mówił Bobson, wydawało się sensowne.
Benek nie zapomniał o Ewie, ale po kilku tygodniach nie miał już depresji. Nawet widok Tomka nie napawał go agresją. Nie lubił gnoja, ale nie mógł mu nic zrobić. Musiał przejść obok tego obojętnie.
– Cierpliwości, czas najlepsze lekarstwo. Może nie pomaga od razu, ale w końcu pomaga. Olewam to – powtarzał sobie w duchu kilkadziesiąt razy dziennie.
Nie od razu uwierzył w to, co mówi. Skoro jednak kłamstwo powtarzane tysiąc razy może stać się prawdą, więc Benek ćwiczył z uporem zapewnienia, czekając na rezultat.