Читать книгу Niezły numer - Jakub Porada - Страница 12

ROZDZIAŁ 3 Mistrz pierwszego kroku

Оглавление

Benek potknął się i z trudem utrzymał równowagę. Do salonu gier na Słowackiego, a raczej miejsca po nim, było jakieś dwadzieścia minut na piechotę. Może zajrzy tam jutro albo pojutrze.

– Chociaż po co? – Benek przyłapał się na tym, że znowu mówi do siebie. Wszystko przez słuchawki i nagrania prawdziwej perełki – Aztec Camera, szkockiego zespołu, którego gwiazda, Roddy Frame, miał w latach osiemdziesiątych niesamowitą łatwość komponowania urokliwych piosenek. Szkoda, że nie poznano się na nim w Polsce, poza Somewhere in My Heart, które rządziło na liście w osiemdziesiątym ósmym roku. Roddy Frame nucił właśnie Benkowi do ucha piosenkę o wietrze, Walk Out to Winter, jakby był kiedyś na dworcu w Kielcach.

– Kolego, masz papierosa? – menel w szarym palcie złapał Benka za nadgarstek. To już chyba trzeci od przyjazdu, dawniej było ich chyba trochę mniej. Benek posłusznie podsunął pod nos pijaczka paczkę z wysuniętym marlboro.

– Rura mnie pali jak skurwysyn – menel pochylił się, żeby lepiej widzieć ustnik, wyciągnął go pożółkłymi palcami i zamarł w oczekiwaniu. Benek podsunął mu ogień.

– Do picia nic nie mam – powiedział uprzedzająco – ani kasy.

– Nie trzeba, dzięki kierowniku – menel zasalutował do gołej głowy jak w dziecięcym teatrzyku i zniknął w tłumie. – Będzie dobrze – Benek usłyszał jeszcze jak mamrocze pod nosem.

Nierówność w chodniku przywróciła poczucie rzeczywistości. Skrzyżowanie Źródłowej z Mazurską. Okno na świat. Na prawo Zagórska Północ. Na lewo Zagórska Południe.

Zatrzymane w kadrze.

Nadawano kiedyś taki program w telewizji. Benek nie pamiętał, o co w nim chodziło, chyba o jakieś widowisko dokumentalne, w którym prowadzący pokazywał dziwne miejsca i porównywał je ze starymi fotografiami. Nudne jak cholera, ale były tylko dwa programy telewizji i zero wyboru.

Otrząsnął się i uśmiechnął przepraszająco. Miał zwidy jak z Dziadów Mickiewicza. Tak to jest, jak się staje nad brzegiem przeszłości, która styka się z teraźniejszością. Straszne i śmieszne zarazem. Wystarczyło zrobić tylko pierwszy krok.

Mistrz pierwszego kroku, Benek pamiętał określenie Bobsona ukryte w podskórnych pokładach pamięci. Wystarczy zerwać warstwy cebuli, jak u Güntera Grassa, żeby dostać się do piekącego środka. Jak to było? Że niby dobrze zaczynał, ale kiepsko kończył? Ciekawe, czy inni też przeżywali sercowe rozterki, Sernik i Termos, których interesowały tylko piesze wędrówki i modele samolotów. Tarpan, który dojeżdżał do szkoły z Domaszewic i nigdy nie zmieniał skarpet. Szpaku, Apostoł, Drakula, Beton czy Zając, albo Ząbek, syn sprzątaczki z podstawówki, potrafiący jednym uderzeniem główki powalić każdego przeciwnika. Na pewno żaden nie miałby drgań w sercu. Sentymenty, psia jego mać.

Benek się uśmiechnął. To nie miało w tej chwili większego znaczenia. Przecież nie będzie stał u zbiegu Zagórskiej i Źródłowej i dumał jak Cezar nad Rubikonem. Zrobił pierwszy krok. Potem kolejny. Zganił się w duchu, że przeżywa marsz, jakby szedł za Mojżeszem w Morze Czerwone. Mistrz pierwszego kroku.

– I kolejnych – Benek przeszedł przez światła na skrzyżowaniu. Nic się nie stało. To był wciąż KSM. Minął Morsa i przeszedł przez skrzyżowanie, kierując się wprost na pustą fontannę. Dawniej w lecie napełniona była wodą. Kleks chciał udowodnić, że się w niej wykąpie. Zrobił to razem z Meckiem. Rozebrali się do naga i kąpali w piątkową noc, krzycząc z zimna. Nawet nie byli pod wpływem alkoholu, ale trochę odurzeni wakacyjnym upałem. Nie mogli uciekać, bo ubrania zostały na murku. Mundurowi zawlekli ich na komisariat, ale kiedy inni dowiedzieli się, że małolaty tylko zażywały kąpieli, puścili ich wolno. Nawet nie przylali pałą.

W ogródku za fontanną ławki stały jak w latach osiemdziesiątych. Miały służyć emerytom albo matkom z dziećmi. Najczęściej siedziały jednak na nich żule w towarzystwie butelki wina. Benek przysiadł kiedyś obok nich ze Łzami sołtysa, zbiorem opowiadań Himilsbacha kupionym w księgarni na Zagórskiej przy Blaszaku. To nie byli bogaci kolesie spod Bristolu. Raczej cwane gapy, które ciułały grosiki na alkohol i jakoś udawało im się zdobyć na butelkę. Po pierwszych kieliszkach obejmowali się i całowali. Kiedy mieli mocno w czubie, kłócili się i bełkotali od rzeczy. Mogli nie mieć nowych ciuchów, ale zawsze mieli co wypić i zapalić. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni można było w ciemno założyć, że spotka się któregoś z nich. Co innego w zimie. Zima to był najlepszy okres do twórczego wykorzystania murku. Wtedy fontannę i ławki przykrywała góra śniegu. Tworzyła się naturalna barykada, która zabudowana warstwami ubitego puchu zmieniała się w fortecę nie do zdobycia. Znakomite miejsce dla łebków, których rozpierała energia.

– A ile waży kilogram sypkiego śniegu? – pytał jeden.

– Ale ty jesteś głupi. Kilo to kilo – krzyczał drugi.

– Tak? To weź sobie zrzuć na nogę kilogram ołowiu i kilogram śniegu. Zobaczymy, czy odczujesz różnicę.

Mały z Kleksem snuli rozważania, przygotowując piguły. Kilkadziesiąt na głowę. Razem z Benkiem, Bobsonem i Wilkołem, który nie wymawiał r, mieli około trzystu pocisków. Potem wystrzeliwali białe kule w przechodniów na pasach. Jak bateria haubic. Kanonada wywoływała panikę na przejściu. Ponieważ piguły były wystrzeliwane stromotorowo, grad padał prosto z nieba. Po pierwszym strzale ludzie spoglądali w górę, w następnej sekundzie zasłaniając się ręką, próbując powstrzymać nieuniknione.

Nie wszyscy pokornie szli na rzeź. Co bardziej hardzi zawzięcie rozglądali się w poszukiwaniu przeciwnika. Dostrzegali ukrytą fortecę i ruszali na nią z furią, pomieszaną z odczuciem mrowienia za kołnierzem. Wtedy zaczynało się prawdziwe starcie.

– Kto się ruszy krok w tył, dostanie wpiełdol – podekscytowany Wilkoł krzyczał na całe gardło.

– Wpierdol – przekrzykiwał go Kleks.

– No właśnie, wpiełdol – w ferworze walki nikt nie zwracał uwagi na pomyłkę. Kleks także drżał z niecierpliwości i oczekując na możliwość konfrontacji, wydzierał się.

– Wstrzymać ogień. Bliżej podpuścić.

Wtedy okazywało się, do czego przydaje się zapas amunicji. Kiedy nieszczęśnik podchodził na odległość kilku metrów, otrzymywał siarczystą salwę w twarz z taką siłą, że lądował tyłkiem w zaspie. Jeśli nawet utrzymał się na nogach, był tak zaskoczony, że zanim podjął jakieś działanie, dostawał repetę. Mógł tylko krzyczeć: „Wy, gnoje jedne, zaraz wam tak nakopię do dupy, że matka was nie pozna”. Najtwardsi próbowali brnąć w śniegu jak hitlerowcy pod Moskwą. Z równym skutkiem. Nie mieli siły przebicia, jaka dorównywałaby sile ognia zdrowych byczków, z których każdy rzucał pociski z prędkością trzech na sekundę. Razem dawało to piętnaście strzałów z bliska. Wszystkie celne.

– Nie ustępować. Ani na krok. Nie przejdą – Kleks piał już jak kogut. Poczerwieniał na twarzy, czapka z lisa zsunęła mu się na policzek. Wyglądał jak Czapajew z radzieckiego filmu o czerwonoarmistach, który Benek oglądał w telewizji. Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktokolwiek przedarł się przez ostatnią linię obrony. To było ich zwycięstwo, nikomu niepotrzebne, ale zawsze zwycięstwo.

Murek stał jak dawniej, jedynie nie było przy nim ludzi. Pusto jak na akwarelach Hitlera, które Benek widział w jakimś albumie historycznym. Ci, których znał, chodzili jak cienie. Mógł je dostrzec tylko z pomocą wyobraźni. Przypomniał sobie Powrót z gwiazd, zapomnianą książkę Stanisława Lema o kosmonaucie, który wraca po dziesięciu latach z podróży. Okazuje się, że na Ziemi minęło sto dwadzieścia siedem lat, więc nikt nie pamięta o wyprawie i nikt na niego nie czeka. Powinni to kiedyś zekranizować, może z George’em Clooneyem, będzie dobry film.

– Benek.

Usłyszał szum spoza słuchawek. Musiał je uchylić, bo nie był pewien, czy to nie Roddy Frame mówi. Teraz leciała jednak solówka gitary. Ten dźwięk pochodził spoza ściany muzycznej. Podniósł wzrok.

– Benek, jak słowo daję.

Znał ten głos. I spodziewał się go usłyszeć. Szedł pod znajomy adres, bo miał przecież plan do zrealizowania. Jak się jednak okazało, ta część planu wyszła mu na spotkanie.

– Tomaszek.

– No jestem.

– No witaj – Benek nie wiedział, czy poprzestać na uścisku dłoni. W końcu poklepali się plecach.

Tomasz, zwany Tomaszkiem albo Soszką. Jeden z duchów, który potrafił się zmaterializować. A jednak myśl potrafi mieć siłę sprawczą. Benek? Benek uśmiechnął się. Nie słyszał tego przezwiska od ponad dwudziestu lat. Przylgnęło do niego jeszcze w podstawówce. Faktycznie, tak na niego mówiono, nawet jeszcze kilka lat po wyjeździe z miasta. Potem określenie zaginęło w czeluściach pamięci. Wystarczyło jednak raz wypowiedzieć słowo, żeby przeszłość wróciła z siłą wodospadu jak corega tabs z reklamy. Benek poczuł się jak bohater jakiejś kreskówki, który po wypowiedzeniu zaklęcia odzyskuje siły.

– Benek, dawno tego nie słyszałem.

– No, a jak mam mówić? – tubalny głos wibrował w powietrzu przebijając się przez nie jak pociąg na stacji w Kostomłotach.

Samego Tomka też nie widział wieki. Ale od razu by go rozpoznał. Tomaszek miał tylko więcej siwych włosów, ale sylwetka mu się nie zmieniła. Trochę cygański wygląd i długie baki, do tego wiecznie nieogolona gęba i uśmiech. Jeśli miał za mocno wystrzyżone włosy, wyglądał jak owczarek. Tak mawiał o nim Kleks. Benkowi przypominał trochę Jacka Colemana, aktora z Dynastii. Zwłaszcza kiedy nosił się na czeskiego hokeistę: krótkie włosy z przodu, długie kędziory z tyłu. Właściwie Tomasz był przystojny. Benkowi nie wypadało tego komentować, ale w duchu mógł przyznać, że kolega, jak na lata, których im nie ubywało, trzymał się nieźle. Zmarszczki wokół oczu, ale i młodzieńczy błysk, a do tego szczupła sylwetka. Całkiem nieźle.

– Nic się nie zmieniłeś – nie kłamał. Widok Tomasza wprawił go w dobry humor, bo pokazywał, że czas można spowolnić.

– Ty też niewiele – Tomasz zarechotał lustrując Benka od stóp do głów – dlatego cię poznałem. Ale wciąż nie wierzę.

– No, wreszcie się spotkaliśmy. Ile to już lat?

– A kto by to pamiętał. Zresztą czekaj, zaraz policzymy – Tomasz zagiął palce. – Do średniej szkoły chodziliśmy od osiemdziesiątego czwartego. Ożeż ty w mordę. Jak ten czas zapierdala – dostrzegł słuchawki na kołnierzu Benka.

– Jak żyjesz?

– Pomalutku. A ty?

– No też jakoś żyję.

– Widziałem. W telewizji.

Oho, zaczyna się. Akurat to nie był dobry temat na początek rozmowy.

– A, stare dzieje – Benek nie chciał wchodzić w szczegóły.

– No właśnie, wszystko, co znam, to sprzed wielu lat. A teraz nic nie robisz nowego?

Właśnie tego pytania Benek się obawiał najbardziej. Ogólny początek rozmowy prowadził nieuchronnie do tego punktu. Gdzie kończy się gadka, a zaczyna teatr.

– Jak nie, jak tak. Oczywiście, że robię. A jak tam wasze życie prywatne, panie kolego? – pojechał cytatem z Misia, mając nadzieję, że rozmówca nie zauważy jego irytacji. Tomasz był najzwyczajniej w świecie ciekawy. Benek nie miał jednak ochoty spowiadać się na ulicy. Zbyt często to ostatnio robił i wcale od tego nie czuł się lepiej. Dlatego wolał zmienić temat, cytując klasyka.

– A, bez zmian. Sam sobie mieszkam. I jakoś wiążę koniec z końcem – uśmiechnął się Tomasz.

– Zupełnie sam?

– No, zupełnie. Rodzice mi umarli, nie od razu, po kolei. Mama najpierw, potem tata. I jakoś zrobiło się pusto.

– A ty chyba miałeś brata jeszcze – Benek nie chciał się skupiać na smutnych tematach.

– A tak, na taksówce jeździ. Czasem przyjeżdża coś pozałatwiać. Ale tak na ogół to tylko przez telefon jest.

– Kobitę sobie znajdź jakąś.

– Miałem, miałem. Byłem z tą Dorotą, ty ją chyba nawet pamiętasz.

– Tę z tlenionymi włosami?

– Tę samą – dalej szczerzył zęby Tomasz. – Nie powiem, fajnie było się spotykać. Ale to cicha woda po kisielu. Ze mną była w poniedziałek, a z innym we wtorek. Chłopaki mi donieśli, że się rozmienia. Pogoniłem szantrapę.

Benek nie miał pojęcia, o kim mowa. Tak naprawdę nie pamiętał żadnej Doroty o tlenionych włosach. Nie chciało mu się jednak wypytywać kolegę o szczegóły. W gruncie rzeczy nic go to nie obchodziło.

– No, ale potem żeśmy się poróżnili. I ona wróciła do męża, a ja wróciłem do dawnych nałogów – Tomasz znów się uśmiechnął. – A czego słuchasz?

– Anoraak.

– Co to?

– Taki zespół – powiedział niechętnie Benek.

– Aha – Tomasz ziewnął – ja słucham disco polo.

– Naprawdę? – Benek był dziś w stanie uwierzyć we wszystko.

– Żartuję, baranie – Soszka wybuchnął śmiechem i pokazał mu swoje słuchawki. – Słucham Icehouse.

– Nie – teraz zaśmiał się Benek. Legendarna kapela z Australii z lat osiemdziesiątych, odnaleziona na odtwarzaczu kolegi? Niemożliwe.

– Poważnie – Soszka błysnął zębami. – W domu słucham, bo mi się zepsuł odtwarzacz. Z czego się śmiejesz?

– Z sympatii. Bo nie wiedziałem, że wciąż grają – Benek doskonale pamiętał szaleństwo w Polsce. – Słuchałem na okrągło Hey, Little Girl i Electric Blue.

– Grali jeszcze do niedawna. Ostatnią płytę wydali w dwa tysiące czwartym. Heroes się nazywa. Warto posłuchać – powiedział Soszka. – A skoro nie mówisz, czemu nie dzwoniłeś, to może powiesz, gdzie idziesz.

– Wiesz co, a ja miałem iść do ciebie właśnie – powiedział zgodnie z prawdą Benek. – W końcu dawno nie zaglądałem.

– A czemuś ty nie zachodził wcześniej? – Soszka wydawał się autentycznie zainteresowany.

„Właśnie, czemu?” – zastanowił się Benek. Przecież nic nie stało na przeszkodzie. Poza karierą, kasą, sławą i dbaniem o własne interesy.

– Nie uwierzysz, ale jak się coś ma pod nosem, to często nie ma się kiedy za to wziąć – Benek uśmiechnął się przepraszająco. Chyba niezbyt szczerze.

– Mnie nie świruj, jak nie chcesz, to nie mów, ale nie rób ze mnie wała. Cóż to, przez tyle lat nie miałeś się kiedy wziąć? Jakże to?

– No, nie zeszło się.

– Kręcisz – Tomasz złożył ręce na piersiach. – Kręcisz jak Zbynek zwany Góralem.

– Tak mówiono na Zbynka?

– Na Zbynka, Zbynka. Miał dobrą gadkę, więc wyrywał masę dziewczyn. Nie umiał jednak utrzymać związku, więc wszystko, co zapunktował na starcie, kończyło się tym, że kto inny zabierał mu towar sprzed nosa – Benek nic nie powiedział.

Soszka patrzył przez chwilę, a potem nagle się roześmiał.

– Znam to, oj znam. Jak się wybierałem zapłacić czynsz, to wszystko robiłem, żeby tam nie dojść, a potem jak już doszedłem, to okazało się, że nie mam kasy. Mnie nie musisz mówić. Nie przyjeżdżałeś, to pewnie miałeś powód.

Benek wzruszył ramionami.

– Pamiętasz przecież, że mistrzowi pierwszego kroku brakowało pary, żeby zrobić drugi.

Należało przełamać pierwsze lody i zacząć od podstawowego pytania. A jakie może być podstawowe pytanie po dwudziestu latach niewidzenia się? Najpełniejsze, najbardziej pojemne, przekrojowe.

– A ty do pracy teraz idziesz? – wydukał bezmyślnie.

– Eeeeee – Tomasz zaśmiał się tak radośnie, że Benek aż poczuł niestosowność pytania. – Do pracy to ja już nie chodzę dawno. Marnie płacą, więc wolę na zasiłku siedzieć. W domu siedzę, zawsze jakoś w domu taniej wychodzi. Za to mam dużo czasu na czytanie. Telewizję oglądam, grzebię w Internecie. Tylko fajki drogie, ale za to nie muszę rano wstawać. Wiesz, że kto rano wstaje, ten się gówno wyśpi.

– A ja myślałem, że kto rano wstaje, ten leje jak z cebra.

– Też.

– Słuchaj – Benek czekał na przerwę, żeby wpaść Tomaszowi w słowo. – Słuchaj – nie wiedział, jak zagaić, żeby wyszło naturalnie. – To może, jak mamy chwilę, to się napijemy? Masz ochotę?

– Pewnie, że mam. Roboty nie mam, ale ochotę do picia jak najbardziej.

– No to zajrzyjmy gdzie trzeba. Jest o czym gadać, nie ma przy czym.

– Ale u mnie z forsą krucho. Mówiłem ci, na zasiłku jestem. – Tomasz rozłożył ręce. Benek przygotował się jak na razie na wszystkie ewentualności. Także na to, że ktoś z dawnych znajomków może nie być przy forsie. Nie szkodzi, miał na to budżet, ale musiał go tak zareklamować, żeby nie naruszyć niczyjej dumy.

– Ale ja cię chciałem zaprosić. Wiesz, że dawno się nie wiedzieliśmy i w ogóle.

– To może zamiast do restauracji od razu pół litra? Chociaż, czekaj, pół litra jest dobre na dwóch. Jak jeden nie pije, a jak pije, to mało. Zero siedem jak weźmiesz, to będzie w sam raz.

– No, ale w restauracji jest zakąska i przepitka. Przecież nie wypijemy towaru na ławce w parku. Straż miejska capnie nas jak amen w pacierzu.

– A kto mówi o piciu w parku? Do mnie pójdziemy, przecież to niedaleko. Kup wodę mineralną, ja mam kawę, znajdą się nawet jakieś klopsiki z wczoraj. Gotowałem z taką jedną Marylką i jeszcze nie dojedliśmy.

– Mówiłeś, że sam mieszkasz.

– No bo sam. Czasem przychodzi do mnie sąsiadka. Wdowa, mąż jej umarł, wpadł pod samochód czy zamarzł pod klatką, w każdym razie jest sama. Posiedzi trochę, ugotuje coś. Telewizję razem pooglądamy. Wiesz, jak to jest. Kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru.

Tomasz opowiadał, że Marylka mieszkała z nim od kilku lat. Żyli jak wzorowe małżeństwo, choć małżeństwem nie byli. I chyba nie zamierzali.

– W tym wieku człowiek nie pali się do wiązania jakimiś dziwnymi umowami.

– Ładnieś to rozegrał. Jak ci się nie podoba, to nie masz nikogo na karku. A jak potrzeba, zawsze jest bratnia dusza – Benek cieszył się z zaproszenia. Właśnie o to mu chodziło.

Większość jego znajomych kompletnie nie zamierzała zmieniać stanu cywilnego. Poza matką Benka, która chciała pokazać koleżankom, że koniecznie wyjdzie za mąż ponownie, i wzięła najgorszego pijaka. Pijaka już dawno nie było. Przedawkował wódkę kilka lat po ślubie. Mamy też zresztą nie było, choć po zawale nie piła ani nie paliła. Zabiła ją nadwaga. A może inne świństwo. W każdym razie Benek był sam jak palec.

– No to super. Weźmiemy jednak coś na ząb, żeby dwa razy nie chodzić. – Soszka podrapał się po głowie. – Kiedy kończy się wóda, zakąska staje się zwykłym żarciem.

Benek wiedział już, jak będzie wyglądać dalsza część dnia. I bardzo chętnie poddawał się alkoholowej karmie.

– A tej Marylki teraz nie będzie?

– Teraz nie, poszła do pracy. Dopiero późnym wieczorem.

– Pozdrów ją ode mnie.

– Sam ją pozdrowisz.

– Ale nie wiem, czy dzisiaj dam radę. Zależy, jak długo posiedzimy.

– A masz gdzie spać? Możesz u nas. Jak to się mówi, gość w dom, żona w ciąży.

– Dzięki bardzo, ale stanąłem w Bristolu.

– Uuuu – Tomasz gwizdnął przez zęby. – Bogato.

– Nie bardzo. Promocję mieli – Benek uznał, że lepiej nie stwarzać wrażenia, że jest się lepszym od innych, nigdy nie wychodzi z tego nic dobrego. – Poza tym chciałem w centrum. Blisko i na KSM, i na dworzec. – Benek klasnął niecierpliwie w ręce. Nie chciał się tłumaczyć. Chciał się napić. – Nie ma co się rozwodzić na sucho. Musimy chlapnąć.

– No to idziemy do Blaszaka.

– Zrobimy sobie jubileusz.

– Ja powiem jedno, wódka nas zjednoczy. – Tomasz zapalał się jak za czasów obrony murku na skwerze. – To będzie alkokalipsa. Jubileusz to jest wtedy, jak jest dużo kwiatów, a ty jeszcze żyjesz. Bibkę sobie zrobimy.

Benek uśmiechnął się jak dziecko. Miał czas na takie posiedzenie. Miał na nie również ochotę. Nawet dużą.

– Dobra, weźmiemy fajki.

– No, jakbyś mógł, bo ja nie mam. Skąd wezmę, jak nie mam. Na pochyłe drzewo przecież i Salomon nie naleje.

– Nie ma sprawy, mówiłem ci. – Benek odruchowo sprawdził, czy ma za pazuchą portfel. – Ja stawiam i nie ma dyskusji.

– Prowadź.

– Jakbyś nie znał drogi.

– Drogę to ja znam aż za dobrze. Idziemy.

– No to wyszedłem ci naprzeciw.

– No na to wygląda.

– Nieważne, idziemy.

– Do ciebie?

– Do mnie, a jakże. – Soszka mieszkał pośrodku, więc musiał pokonać jednakową drogę do obu lokali.

– Poczekaj, jedzenie – zreflektował się Benek. W Żabce kupił trochę pieczywa, wędlinę i czekoladę Milkę. Zapatrzył się na półkę z alkoholami i po namyśle wskazał palcem na żubrówkę.

– Dobra nasza – ucieszył się Soszka.

– Nie do końca nasza, bo żubrówkę kupili Ruscy.

– Jak to? – sprzedawca nadstawił ucha.

– Kupił ją koncern OECD, który należy do grupy Russian Standard. – Benek mądrzył się, bo czytał na ten temat artykuł w „Newsweeku”.

– Wyprzedajemy w tym kraju, co najlepsze – westchnął sprzedawca, podając butelkę. Poszli Mazurską do szarego czteropiętrowego bloku. Soszka otworzył drzwi, żeby Benek mógł przejść z zakupami.

Pamiętał klatkę, więc nawet gdyby na drzwiach nie było nazwisk, doszedłby do tego jakoś metodą prób i błędów. Jeszcze w podstawówce szukał tego mieszkania z workiem na papucie. Tomasz zgubił buty i bardzo się bał, że rodzice spuszczą mu manto. Benek znalazł worek i postanowił zrobić koledze niespodziankę. Kiedy znalazł właściwe drzwi, załomotał z pięści i uciekł zanim się otworzyły. Worek z papuciami dyndał za nim radośnie na klamce.

Benek zachował się jak w Niewidzialnej ręce, popularnym programie dla młodzieży, w którym uczono młodych ludzi, by spełniali dobre uczynki. Nie wiedział, dlaczego po prostu nie przekazał go z rąk do rak.

– A pamiętasz, jak na twoich drzwiach wisiały buciki?

– Jakie, kurna, buciki? – Tomasz zrobił oczy jak spodki.

– No, szkolne buciki, takie juniorki chyba. Miałeś je w woreczku, czarnym. Zgubiłeś, a ja znalazłem. Odniosłem i powiesiłem ci na drzwiach mieszkania.

– Nic nie pamiętam. Ale jak się napijemy, to może sobie przypomnę – Tomasz nie wyglądał na zmartwionego brakiem pamięci. „Potrzeba mu bodźca” – pomyślał Benek. Wiele lat nic i dopiero teraz czarna dziura została wypełniona materią przeszłości. Nie musiał już tego tłumaczyć koledze.

– Dobrze, żeśmy na siebie wpadli.

– Kielce nie są na tyle duże, żeby wcześniej czy później wszyscy nie wpadali na siebie. Wchodź, trafim małe co nieco.

Niezły numer

Подняться наверх