Читать книгу Niezły numer - Jakub Porada - Страница 14
ROZDZIAŁ 4 Skamandryci w tomacie
ОглавлениеJeśli człowiek chciał się napić na KSM-ie w latach osiemdziesiątych, najbliżej miał do baru przed Niemcem, jak nazywano supersam z uwagi na budowniczych rodem z NRD. W Blaszaku trzeba jednak było płacić marżę, a spod samu nieletnich amatorów alpagi przeganiali nadgorliwi dorośli. Na szczęście Soszka odkrył, że po drugiej stronie ulicy Chopina jest park, którego ławeczki znakomicie nadają się na biesiady. A ponieważ alejki wraz z żywopłotem tworzyły sielski krajobraz, miało się wrażenie bycia na łonie natury. Benek nosił więc tam z Soszką chętnie dwa wina z plastikową zatyczką. I taniej, i bezpieczniej niż na rakiecie, gdzie libacja kończyła się najczęściej spisaniem przez milicję.
Benek upierał się, żeby siadać na ławce pod żywopłotem, Tomasz wolał miejsce na wolnej przestrzeni. W każdym razie teren był na tyle rozległy, że nie siedzieli pod balkonem i można było spokojnie porozmawiać. A widok pijących był tak powszechny, że jeśli zachowywali się spokojnie, nikt się nie czepiał. Ławka była najlepszym miejscem do picia.
Z kolei najlepszym trunkiem było wino. Owocowe słodkie, pospolite z kapslem i bardziej wykwintne z plastikową zatyczką, robione na wiśniach, jabłkach i truskawkach. Torreador, Drink Nadwiślański i Lipa z Miodem, na którą Marynarz, jak miał dobry humor, mawiał „cipa z miodem”. Kosztowały niewiele, a miały potężnego kopa. Lepsze od wódki, bo ta była droga i ohydna w smaku. Kiedy Benek próbował wmusić w siebie kolejny kieliszek, przełyk odmawiał mu posłuszeństwa.
O wiele lepiej wchodziło piwo, ale było trudne do zdobycia. Jeśli pojawiało się w Blaszaku, to zaledwie na kilka godzin. Około piątej po południu, kiedy Benek był po lekcjach, rzadko coś zostawało. Wino stanowiło rozsądną alternatywę, uruchamiało ocean wyobraźni i, jak pisał Himilsbach, wprowadzało baśniowy nastrój. Dzięki niemu rodziły się pomysły, wizje i teorie. Jeśli miało się długopis i zeszyt, warto było je zapisywać, żeby nie uciekły. Dwa wina to była doskonała miara na popołudnie.
Benek nigdy nie miał kubeczka, bo i skąd. Pili z Soszką na zmianę z gwinta po odstrzeleniu plastikowego korka. Benek brał drobne łyki, ocierając dokładnie ustnik, z kolei Soszka lubił zamieszać butelką przed kolejnym haustem. W oczekiwaniu na swoją kolej zapalał papierosa podkradzionego ojcu. Benek nie palił, ale dym mu nie wadził. Uwielbiał za to gadać, podobnie jak Tomasz. O wszystkim, co miało jakikolwiek związek z kulturą. Film, książka, muzyka, teatr, wydawało się, że nie ma dziedziny, która pozostawiała ich obojętnymi. Od architektury krajobrazu do dramatów Gombrowicza, od historii malarstwa do pism Heideggera. Tych ostatnich żaden z nich nie widział na oczy, ale opisy w „Literaturze na Świecie”, którą Soszka prenumerował, były przetłumaczone czytelnym językiem. Najczęściej jednak spierali się o… poezję.
Tomasz wolał futurystów. Podobały mu się też mocne zadęcia Kazimierza Wierzyńskiego, brzmiące ostro jak Manifest szalony.
Precz z poezjami! Z duszą tromtadrata!
Niech żyją bzdurstwa, bujdy, banialuki!
Dosyć rozsądku! Wiwat trans wariata!
Życie jest wszystkim! Nie ma żadnej sztuki!
Nauczył się tego fragmentu na pamięć i recytował go radośnie w stanie wskazującym na spożycie.
– Ty słyszysz, jak to brzmi? Ty widzisz, jak to jest napisane? Siedem wykrzykników w jednej zwrotce. Nieźle, kurna, nieźle.
– No, może być – Benek też był pod wrażeniem. Opanowało go szaleństwo skamandrytów, choć nie każda postać z grupy podobała mu się jednakowo. Cenił Iwaszkiewicza, mniej podobał mu się Słonimski. Podobnie jak Tomasz najbardziej jednak poważał Wierzyńskiego i jego wyskokowo-alkoholowe przyśpiewki.
Jestem jak szampan, lekki, doskonały,
Jak koniak mocny, jak likier soczysty,
Jak miód w szaleństwie słonecznym dostały
I wyskokowy, jak spirytus czysty.
Marzył o tym, żeby znaleźć w Kielcach knajpę, która będzie działała podobnie jak słynny warszawski lokal Pod Picadorem na Nowym Świecie 57. Pić, gadać i żyć. Po pierwsze siła, po drugie optymizm. Podobnie jak skamandrytów fascynował go tłum. Pomiędzy ludźmi Benek czuł się szczęśliwy. Miał ochotę z każdym z nich porozmawiać, każdemu uścisnąć prawicę. Na trzeźwo nawet by na nich nie spojrzał.
– Tomasz, alkohol dodaje mi odwagi.
– Normalne – Soszka kiwał głową.
– Ale dlaczego na trzeźwo nie chce mi się z nimi gadać? A po winie wszystko mnie interesuje?
– Tak to jest, wino pobudza ci receptory.
Benek też kiwał głową, patrząc na park zachwyconym wzrokiem. Kiedy miał w sobie dawkę alkoholu, czuł, że może góry przenosić. Kompletnie znikała jego wrodzona nieśmiałość. Mógł rozmawiać z każdym i na każdy temat. Dlatego tak go ciągnęło do knajpy. To była apteka dwudziestego wieku.
Niestety knajpy były albo dla eleganckiej klienteli, albo dla żuli, w każdym razie dla klientów pełnoletnich. Zresztą Benek z Soszką i tak nie mieli kasy na majonezy. Fajnie było posiedzieć w knajpie, ale to na ławce rodziły się najlepsze pomysły. Zwłaszcza że gadanie było fajne, twórcze, bo każdy odbierał dzieło inaczej.
Benek uwielbiał te parkowe dyskusje wzmocnione winem. Nie musiał pić, żeby interesować się literaturą. Interesował się jednak mocniej, kiedy osiągał stan zadęcia procentowo-literackiego, podobnie jak lubił czytać o pisarzach, poetach, wszelkiej maści wykolejeńcach. Alkohol wydawał się uzupełnieniem twórczej pracy, lekarstwem na banał dnia.
Po takich nasiadówkach wracał do domu na bani, nie musiał się jednak specjalnie przejmować. Jeśli tylko dotarł bezpiecznie do pokoju, mógł być pewien, że nie spotkają go wymówki. Ojciec opuścił rodzinę dekadę wcześniej, a matka była najczęściej w pracy albo odsypiała zmianę. Poza tym prowadziła bardzo towarzyski tryb życia, więc dom był pełen gości. W podziękowaniu za lokal zawsze przynosili jakąś butelkę. „No to co? Prywatkę robimy?” – zacierali ręce już od progu. Głosy przenikały przez cienkie ściany jak przez tubę. Nie dało się ich nie słyszeć.
Po chwili spod zamkniętych drzwi zaczynał wydobywać się dym. Benek zasłaniał wtedy głowę poduszką. Nie lubił hałasów w trakcie zasypiania. I nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Dlatego następnego dnia z ulgą wracał do parku. Tam się czuł swobodnie. Zwierzył się nawet Tomaszowi, że zaczął pisać pamiętnik. Chętnie czytał też wspomnienia innych, widząc z zadowoleniem, że wspominają o dzienniku czy pamiętniku jako dobrej literackiej szkole.
– „Były takie czasy, kiedy ludzie mieli w zwyczaju często zwracać się do siebie samych i nie krępowali się notować swoich wewnętrznych pertraktacji myślowych – czytał na głos sentencję, którą znalazł w lekturze. – Dzisiaj natomiast prowadzenie dziennika uważa się za pewien rodzaj pobłażliwości wobec siebie, za słabość i rzecz w złym guście”.
– Czyje to? – Soszka oderwał zębami zatyczkę z kolejnej butelki.
– Saula Bellowa.
– Nie znam – tym razem w Blaszaku rzucili wino Sierra. Brzmiało egzotycznie, dopóki Benek nie przeczytał, że zrobiono je w Sieradzu.
– A powinieneś. Powinieneś czytać wszystko, co amerykańskie i rosyjskie. Oto Stan zawieszenia – wyciągnął książkę z teczki. – O facecie, który czekając na pójście do wojska, dokonuje bilansu życia.
– Ja jestem na etapie Tołstoja. Aleksieja – zaznaczył Soszka, przytykając do szyjki. Tym razem w Blaszaku pojawił się rarytas, Miętówka Sandomierska z Zakładów Przemysłu Owocowo-Warzywnego w Dwikozach. Perła. – Droga przez mękę to najlepsza książka o rewolucji, jaką kiedykolwiek czytałem. Lepsza od Cichego Donu Szołochowa, którego zresztą Szołochow nie napisał.
– No i MacLean.
– Alistair MacLean?
– No mowa. To jest mocarz – Soszka mlasnął z lubością. – Tylko dla orłów.
– No – zgodził się Benek – i Forsyth.
– Psy wojny, wiadomo.
O literaturze mogli rozprawiać bez końca. I jak zwykle o dziewczynach, to był niemal żelazny punkt programu. Zwłaszcza że książki były łatwiejsze do zdobycia. Benek wolał dziewczyny szczuplejsze, Soszka te, które miały czym oddychać. Przechodził od górnolotnej poezji do prozy życia. W prostych słowach opisywał Aldonę z bloku obok, która – jak twierdził – sutki miała takie, że można nimi wykręcić numer telefonu. Aldona jednak była świadoma walorów i nie zadawała się z nikim z podwórka, podobno miała bogatego chłopaka na Uroczysku.
Zupełnym przeciwieństwem była Donata. Dziwne imię, Benek nigdy go nie słyszał. Wcześnie zaszła w ciążę i pałętała się po KSM-ie z wózkiem. Była znana większości bywalców Mikrusa. Za panieńskich czasów miała wielu adoratorów, teraz nikt się do niej nie przyznawał. Do żeniaczki ani opieki w roli ojca zastępczego. Starsi koledzy mawiali, że jak nie uważała, jak robi, to niech teraz robi, jak uważa.
Na KSM-ie nie było miejsca na czułość czy opiekuńczość. Liczyła się tylko teraźniejszość, dzień dzisiejszy, a jeśli można w ogóle mówić o jakimś planowaniu przyszłości, to wszyscy wiedzieli, że nie chcą jej planować z Donatą. Także Benek, zwłaszcza że po pijanemu zatracał zdolność planowania. Mogłoby dojść do czegoś, czego nie dałoby się cofnąć. Donata mogłaby chcieć iść do łóżka, a po przebudzeniu okazałoby się, że życie jest udupione. Tak kombinował, mimo że w łóżku jeszcze z żadną kobietą nie był. Ale na wszelki wypadek wolał nie zbliżać się do Donaty, jeśli miał w sobie odrobinę alkoholu. Co innego Aśka, główny cel sił i starań. Niestety przerastała Benka o głowę. Pocieszała go, że wzrost nie ma dla niej żadnego znaczenia, ale Kleks skomentował to w sposób nie zostawiający wyboru.
– Frajerze, jak wy będziecie razem chodzić? Przecież jak ona jest o tyle wyższa, to nawet nie wiadomo, jak ją chwycić wpół. A poza tym chłopaki na mieście będą się z ciebie śmiali.
– Nic nie bój, ona sobie to dokładnie obliczy. W końcu jest córką matematyka.
– Pewnie dlatego jest nieobliczalna.
– Spadaj – Benek odciął się z wdziękiem, ale niepokój pozostał. Może faktycznie, jak mówił Kleks, gorzkie prawdy z trudem się połyka, za to później korzystnie się odbijają. Aśka była za duża. Ale postanowił nie zwracać na to uwagi.
Kleks miał opinię na każdy temat. I twierdził, że każda dziewczyna nadaje się tylko do jednego. Powiedział mu to starszy kolega o znamiennym przezwisku Ruchacz.
– Nieprawda – przyszedł z pomocą Bobson. – Ja chodziłem wiele razy z dziewczynami wyższymi od siebie i nigdy nie było żadnych problemów.
– Bujać to my, ale nie nas. Zresztą, która by cię chciała – Kleks jak zwykle bywał okrutny. Bobson zaczerwieniał. Kleks był dużo silniejszy, więc nie mógł mu powiedzieć, że go trafi. Mimo to nie składał broni.
– Możesz nie wierzyć, mam to gdzieś. A poza tym zapytaj Małego. Od niego każda jest wyższa i jakoś nie ma problemu.
– Mały to co innego. Może wyjątek, ale potwierdza regułę. Laska nie może być wyższa od faceta. I już – Kleks kolejny raz udowodnił, że wszystko ma przemyślane. Tego dnia rozbawił nauczycielkę w szkole pytaniem:
– Proszę pani, mogę zgłosić nieprzygotowanie?
– Nie.
– A to nie zgłaszam.
Uratował się od dwójki z matmy, więc poczuł wiatr w żaglach. Mówił tak apodyktycznym tonem, że nie było miejsca na wątpliwości. Mimo to Benek nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Zależało mu trochę na Aśce, ale nie zależało na śmieszności.
– No to mam chodzić, czy nie chodzić?
– Można chodzić – zawyrokował Bobson – ale ostrożnie. Jakby się okazało, że nie pasuje coś, wiej gdzie pieprz rośnie.
Tego samego dnia wieczorem Benek siedział z Aśką na murku przy basenie na Piecka. Rozmawiali o Fitzcarraldo Herzoga, z Klausem Kinskim, który leciał w nocnym kinie. Benek udawał, że się przejmuje losem szaleńca, który chciał postawić operę w amazońskiej dżungli, ale to była przykrywka. Nie miał zielonego pojęcia, co robić. Chyba powinienem ją teraz pocałować, pomyślał. Może ją jednak najpierw obejmę.
Aśka przytuliła się do niego. Teraz opowiadała o wakacjach i gdzie ma zamiar pojechać na obóz żeglarski. Benek czuł, że ogarnia go panika. Pierwszy krok zrobiony, ale trzeba iść za ciosem. Grzecznie potakiwał Aśce i czekał na właściwy moment. Obserwował z bliska twarz dziewczyny, której usta szczebiotały o grze aktorskiej Klausa Kinskiego. A on myślał, jak ją przesunąć, żeby głowa znalazła się naprzeciw jego twarzy. W końcu zaśmiał się nerwowo i zbyt gwałtownie.
– Aż tak cię to bawi? – Aśka spojrzała z wyrzutem. – Trochę dziwne poczucie humoru. Śmiać się, że mnie pogryzł pies.
Okazało się, że z filmu przeszła płynnie na historię prawie mrożącą krew w żyłach, kiedy została napadnięta przez bezpańskiego czworonoga, którego określała mianem owczarka cygańskiego.
– Ależ skąd – Benek musiał szybko reagować. – Ja się nie śmieję z tego, tylko że taka jesteś dzielna.
– Wcale nie jestem. Bałam się, jak sto diabłów.
– Najdzielniejsi ludzie się boją. A ty jesteś bardzo dzielna.
Aśka rozchmurzyła się i spojrzała Benkowi prosto w oczy. Teraz. Lepszego momentu nie będzie. Benek złapał ją ręką z tyłu głowy i delikatnie przyciągnął do siebie. Dotknął ustami. „Jezu, chyba się zaraz rozsypię z nerwów”. Pocałował zamknięte wargi, które natychmiast się rozchyliły. Jezu.
Na to nie był przygotowany. Umiał się całować tylko z zamkniętymi. I wiedział, że to za mało. W te wakacje przekonał się o tym na własnej skórze. W piwnicy w bloku przy Mazurskiej koledzy nierozłączki, Goofi i Steyr, zrobili klub, miejsce do słuchania muzyki i nasiadówki. Gwoździem wieczoru była gra w butelkę. Wybierający kręcił zawzięcie flaszką po winie, modląc się, żeby szyjka wskazała na urocze dziewczę, a nie paskudnego paszczura. Tak się składa, że w piwnicy były przedstawicielki obu rodzajów, zwane pieszczotliwe Barbie Gosia i Beatka Paskuda. Oczywiście głośno nikt tak nie mówił, ale pseudonimy były wystarczająco wyraziste, żeby wiedzieć, na kogo NIE wolno trafić. Gdyby ktoś miał wątpliwości, rozwiewał je Kleks. Do Beatki zwykł mawiać:
– Beatka, a tobie ktoś mówił, że jesteś piękna? Nie? No patrz, do jakiego stopnia są wszyscy szczerzy.
Beatce pewnie było przykro, ale mówiła tylko, że jest kawałem chama. To z kolei zupełnie nie przeszkadzało Kleksowi. Teraz go nie było, więc Beatka Paskuda wpatrywała się chciwie w butelkę, czekając jak pająk w sieci na ofiarę. W końcu padnie na nią, nie ma siły – Benek myślał zapobiegawczo i miał tylko nadzieję, że nie będzie po drugiej stronie denka. Na razie dzieliło go jeszcze kilka kolejek.
– Ślepy los. Na kogo wypadnie, ten się całuje – Benek uśmiechnął się z przymusem.