Читать книгу Niezły numer - Jakub Porada - Страница 8
ROZDZIAŁ 1 Scyzorykowo
ОглавлениеPociąg z łoskotem przetoczył się przez stacyjkę. Jeszcze przed chwilą było tu cicho. Spokój mąciło tylko stado wróbli, krążących nad zagajnikiem za torami i zwiastujących ćwierkaniem nadejście lepkiego od upału wieczoru. Teraz hałas zdawał się rozcinać ciszę z precyzją brzytwy.
Duchota wisiała w powietrzu, gotowa rzucić się na leniwą mysz, która nieopatrznie wychynie z rozkosznego chłodu podziemnej nory. W ten świętokrzyski gorąc wbijał się spocony skład kolejowy, oblepiony warstwą brudu, ciągnący za sapiącym elektrowozem przypadkowo spasowane wagony. Te z przedziałami pamiętały czasy Gierka, z kolei pulmanowskie świetność przeżywały jeszcze za Gomułki. Sczepione bez planu i szczątkowego poczucia estetyki sunęły potulnie jak stado gęsi, które nieopodal urządziły sobie kąpiel w rojącym się od much stawie. Przeraźliwy gwizd poderwał ptaki na baczność, wzbudzając gęganie z dziesiątek rozgniewanych gardeł. Na nic się zdało oburzenie ptactwa. Elektrowóz gwizdnął ponownie, pokazując definitywnie, kto tu rządzi.
Kostomłoty.
– Ale wizga – rudy mężczyzna z wąsem odsunął okno. Wychylił głowę, podnosząc się na palcach jak balerina na puentach – Kostomłoty minęła, zaraz bedą Piaski – powiedział właśnie tak – bedą, bez ogonka przy ę – ale zagłuszył go trzeci, najgłośniejszy jak do tej pory ryk.
– Czy ona musi tak wizgać, ta lokomotywa? – kolega rudego zatkał uszy z niesmakiem. Benek spojrzał na niego. Ten z kolei miał włosy siwe, za to mocno poprzecierane. Chyba już żadna lokomotywa z prawdziwego zdarzenia nie jeździła regularnie na trasie warszawsko-krakowskiej, najwyżej jakieś zabytkowe kursy z okazji święta kolei.
– Ostrzegawczo syczy. Jakby chciała wycofać się w ostatniej chwili – rudy wychylił się już do pasa, aż koszula wylazła mu ze spodni, odsłaniając kawałek majtek z napisem Kalwin Klain, wydrukowanym z błędem, żeby ustrzec producenta przed procesem.
„Zaraz wypadnie – pomyślał Benek. – Wystarczy, że ktoś go kopnie w zadek. Chętnie sam bym to zrobił”.
– Może nie chce wjeżdżać do miasta?
– Niby czemu nie chce?
– Ze strachu. No, bo dzikie tereny to są – rudy mrugnął porozumiewawczo do Benka. Mniej więcej od Piaseczna rozpijał niespiesznie flaszkę wódki z towarzyszem z przerzedzoną zaczeską. Na zapitkę pociągali łyki rompera, którego oferował im za pięć złotych obwoźny handlarz w Zalesiu Górnym. Benek znał tę podróbkę piwa. Ponad sześć procent, cholernie mocny zacier, mieszany ze spirytusem.
– Scyzoryków – zakaszlał pożyczka, może to był śmiech. Miał zaczerwienione oczy i jechało od niego jak z gorzelni. Nikt nie podchwycił żartu. – No, Scyzorykowo, scyzoryki same spadają z dachów.
– Nie scyzoryki, a żyletki, i nie z dachów, a z drzew. W miejskim parku – rudy robił w przedziale za eksperta. Chyba czuł się w obowiązku wyjaśnić żart, niezadowolony, że nie spotkał się ze zrozumieniem. – Dlatego mówię, że zaczynają się dzikie pola. A parawóz się burzy jak narowisty ogier – znów użył porównania.
– Pewnie, atrakcja żadna. Też mi metropolia, wojewódzkie miasto, a wiocha na każdym kroku wystaje jak słoma z gumiaków – pożyczka zapiął guzik na brzuchu, dzięki czemu upchał zwały tłuszczu wypadające co rusz poza bezpieczną przestrzeń paska.
Lokomotywa wydawała teraz ostrzegawcze syki. Całą serię.
– O, widzisz pan, obraziła się – rudy zaśmiał się, pocierając nos.
„Tylko patrzeć, jak zacznie w nim dłubać” – pomyślał Benek. Przez chwilę obserwował eksperta od kolei spod zmrużonych powiek. Rudy jakby wyczuł ten wzrok i w ostatniej chwili, na wysokości ust, wycofał już podniesiony palec. Cofnął się tyłkiem w głąb przedziału i zapadł w kanapę.
„Co ja tu robię właściwie?” – Benek zadał sobie pytanie, które kiełkowało w jego głowie od Piaseczna. Bliżej mu było wsiadać za Nową Iwiczną, niż pchać się autobusem na Centralny. Pytanie czaiło się od Warki do Suchedniowa i wyskoczyło znienacka na rogatkach Kielc jak motyl z kokonu poczwarki. Tyle że w przeciwieństwie do motyla nie było piękne. Raczej kłopotliwe. Jakby przypomniało sobie, że najwyższa pora na odpowiedź.
„Ach, jadę uporządkować sprawy, zacząć od nowa i wyjść na prostą” – Benek wzdrygnął się i poprawił mocniej na siedzisku.
– Co pan opowiada? Normalnie zwalnia. Zgodnie z rozkładem – teraz odezwał się trzeci mężczyzna. Szczupły, z siwymi włosami, wyglądał na najstarszego w przedziale. – Jedzie zgodnie z rozkładem nawet. Za dziesięć minut będziemy w Kielcach.
Facet siedział obok młodej dziewczyny. Na oko miała szesnaście lat. Benek zgadywał, choć pieniędzy by nie postawił. Widział na imprezach w Warszawie laski, które wyglądały jeszcze młodziej, mimo że przekroczyły trzydziestkę. Ta raczej jeszcze chodziła do szkoły, typowa córeczka tatusia.
Starszy chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył zebrać myśli.
„Tatuś – jednak miałem rację” – pomyślał Benek.
– Ile znów chcesz kasy? – ojciec żachnął się na nastolatkę.
– Oj, tata jak zacznie, to jak w obozie jakimś.
– Uważaj sobie, gówniaro. Jak nie wiesz, co to obóz, to się nie wymądrzaj i nie miel ozorem.
– No bo ja nie mam nawet na hot doga. O butach nie wspomnę.
– I nie wspominaj. Na papierosy jakoś masz.
– Oj, tato, no – nastolatka zerknęła w stronę Benka, ten udawał, że nie słyszy. Westchnęła teatralnie, umościła się w fotelu. Przymknęła oczy.
– Idziesz spać? Myślałem, że nie sypiasz – dodał złośliwie starszy. Wcześniej dziewczyna szczebiotała przez telefon. Zaczęła w Piasecznie i zrobiła przerwę tylko na kontrolę biletów. Nawet do toalety poszła z telefonem.
– Jak mam z kim, to sypiam.
– Gówniara jedna, bezczelna. Figę dostaniesz, nie pieniądze następnym razem. Potrzebne ci to jak lafiryndzie majtki.
Do tej pory ojciec miał czerwoną twarz, teraz wstąpiła na nią fioletowa łuna. Nakręcał się własną złością i nie panował nad językiem.
„Chyba bym się tak nie odzywał do własnej córki” – Benek teraz uważniej przyglądał się nastolatce. Jeszcze trudno było powiedzieć, czy wyrośnie na piękną dziewczynę, ale miała zadatki. Za moment zganił się w duchu. Znalazł się ekspert, nie mam córki, więc łatwo mi się wymądrzać.
– Gówniara – powtórzył ojciec słabszym głosem, jakby dla zasady. Zrezygnowany i pogodzony z faktem, że córka nie spija mu z ust ojcowskich mądrości. Skrzyżował ręce na piersiach i utkwił wzrok w korytarzu. Gówniara nie przejęła się gadaniem. Znów wyciągnęła telefon i zaczęła klikać. Miarowo, metodycznie. I chyba skutecznie, bo co chwila uśmiechała się triumfalnie.
Benek przyglądał się teraz obojgu. Niemoc, która chwyciła go zaraz po wejściu do wagonu, nie chciała odejść. Rozbudził się dobry kwadrans temu, ale nie miał siły, żeby zacząć się zbierać do wysiadania. Miał za to słuchawki na uszach, więc słyszał rozmowę w przerwie między utworami.
W domu zrobił sobie składankę New Order na MP3. Gdyby kazano mu zdecydować, która kapela jest najlepsza na świecie, miałby problem z wyborem. New Order uznawał jednak za coś więcej niż zespół. Było jak religia i narkotyk w jednym. Od pierwszej piosenki, którą słyszał jeszcze na koloniach w Poznaniu na początku lat osiemdziesiątych.
„Blu mondej”, tak zapowiadał ją didżej na parkiecie i potem powielał w niezliczonej ilości remiksów. Potem Benek dowiedział się, że przed New Order było Joy Division, mroczne, niepokojące, oskarżane o pronazistowskie sympatie. I kultowe, po samobójczej śmierci wokalisty Iana Curtisa. Benek czytał o tym w „Non Stop”, kiedy wraz z członkami zespołu, który miał dać im sławę, wracali z Czarnowa na rodzinny KSM. Czarno-biały miesięcznik wydawano na papierze jakości toaletowego, więc zdjęcie kapeli było rozmazane, ale tekst piosenki dało się odczytać.
– Love Will Tear Us Apart – głośno dukał, próbując połączyć słowa w logiczną całość.
– Co to znaczy? – Mały nie rozumiał ani słowa.
– Miłość rozedrze nas na boki? – pytał Puzon, który znał już trochę angielskich słów, bo dzięki sąsiadowi pracującemu w EMPiK-u miał dostęp do zagranicznych magazynów.
– To właśnie znaczy? – Benek nie przyznawał się, że spędza wieczory ze słownikiem. Był dumny, kiedy rozgryzł znaczenie Smalltown Boy, gigantycznego przeboju Bronski Beat, ale ten tekst to była inna liga.
When the routine bites hard
And ambitions are low
And resentment rides high
But emotions won’t grow.
– Kiedy rutyna mocno gryzie i ambicje są nisko – mamrotał Benek, mając przeczucie, że niemiłosiernie kaleczy język polski.
– Takie dziwne jakieś? – Soszka, zwany też Tomaszkiem od wyrodnego syna Niechciców z Nocy i dni, ziewnął i zajrzał Benkowi przez ramię. Ten czuł, że rozumie intencję, ale nie potrafi jej oddać słowami.
– Muszę tego posłuchać w domu, może łatwiej będzie załapać.
Benek próbował nagrać piosenkę w Romantykach Muzyki Rockowej. Tomasz Beksiński zapowiadał od kilku tygodni debiutancki album grupy z Manchesteru, Unknown Pleasures, jako odkrycie na miarę teorii względności. Nie udało się, bo tego dnia Benek kończył późno szkołę, a deck kupiony za całą pensję matki nie miał programatora czasowego. Na szczęście Bafik, kolega z klasy, przegrał mu kasetę, bo posiadał magnetofon z dwiema kieszeniami.
Wkrótce jednak Benek zdał sobie sprawę, że nie kręci go surowe brzmienie Joy Division, z monotonnie powtarzaną linią basu i nierzadko fałszującym wokalistą. Za to New Order od razu chwyciło go za serce. Szczególnie płyta Substance, którą udało mu się nagrać w całości. Słuchał jej nieustannie, najczęściej prawie dziewięciominutowej wersji Perfect Kiss, która zachwyciła go na kolejne dwadzieścia pięć lat. W piosence było wszystko, co sam chciałby grać: chropawa gitara połączona z ostrą elektroniką, szorstkość i romantyczność w jednym. To był wzór, do którego chciał znaleźć rozwiązanie.
– Fajne to było – Benek otworzył oczy. Ojciec grzebał w portfelu, gówniara jednak nie zwracała na niego uwagi. Wpatrywała się w Benka z ciekawością. Dopiero teraz go zauważyła. Znowu mówił do siebie, trzeba nad tym panować, bo ludzie patrzą jak na wariata. Benek uśmiechnął się przepraszająco i zmienił ścieżkę w odtwarzaczu. David Sylvian był dobry na każdą podróż, miał kojące działanie. Benek lubił go słuchać. Piosenka Praise została nagrana w jakimś dziwnym języku. Pakistański? Być może. Ważne, że wyciszała. Przynajmniej na kilka minut, tyle wystarczyło, żeby złapać zen. Dopiero kiedy pociągiem kolejny raz zatrzęsło, Benek przypomniał sobie, że też wysiada. Wstał, otrzepał bluzę z okruchów paluszków i sięgnął na półkę.
„Kielce, prosimy podróżnych o upewnienie się, że nie zostawili niczego w przedziałach”.
Głos w szczekaczce był mało zrozumiały, ale konduktor zrobił postępy. Na poprzedniej stacji nie mógł poradzić sobie ze składnią. Powtarzał kilka razy, że „następna stacja jest Radom”, jakby sam nie był przekonany do formy.
– Tym razem „następna stacja jest Kielce” – powiedział bezmyślnie Benek.
– Co pan mówi? A tak, zwalniamy już – rudy zerwał się i zaciskał w pośpiechu pasek.
Samo zwalnianie pociągu przypominało wysiłki pijanego, który nabrał jakimś cudem prędkości i nie może znaleźć punktu zaczepienia. I piszczał jak rozklekotane auto, w którym nie wymieniono klocków hamulcowych.
Facet w pomiętej marynarce też zerwał się z miejsca i chwycił walizkę.
– Zapomniałbym, przejechałby człowiek.
– Jeszcze dopijemy po kielichu.
– A pan dalej jedzie?
– No, do Jędrzejowa – rudy upił łyk z puszki. Za duży, bo skrzywił się, łapiąc powietrze jak ryba wodę. Benek znał to uczucie, bo często pił łapczywie. Potem czuł, jak w środku bąble wiją się niczym kłębowisko węgorzy, brutalnie próbując wydostać się na zewnątrz. Rudemu chyba też gaz wyskoczył z żołądka. Nieudolnie ukrył beknięcie.
– Wiesz pan, tak przy ludziach? – oburzyła się nastolatka.
– No sorki, no. Nie w tę mańkę poszło.
– To może lepiej nie pić na wybojach.
– No może i lepiej, ale jak? Najgorsze jest pierwsze pięć dni po weekendzie. Pić się chce jak w żniwa – rudy znów mrugnął okiem. Wyczuł, że Benek w niego patrzy, więc szukał sojusznika w żarcie. To miało być mrugnięcie w rodzaju: my faceci wiemy, o co chodzi. I w piciu, i w ten teges.
Drugi towarzysz podróży zamaszyście szarpnął drzwi. Po chwili już go nie było. Pociąg dopiero hamował, ale podróżni spieszyli się, jakby bali się, że nie zdążą wysiąść. „Dlatego ostatnie minuty spędzają przy drzwiach, wlepiając wzrok w szybę, jakby miało to przyspieszyć podróż” – pomyślał Benek. Rzucił okiem na „Super Express”. Marynara zostawił wydanie, wcześniej kartkował je od deski do deski. Dziś tematem dnia była dziewczyna, „która sześć razy stała się dziewicą”, i niewyżyta oprawczyni, co „zadźgała Ryśka, bo nie dał jej orgazmu”.
„Świeże newsy prosto z dupy” – pomyślał Benek. W swoim czasie był kilka razy bohaterem tabloidów i wiedział, jak potrafią manipulować opinią publiczną, żeby zrobić jak największą sprzedaż. Inna sprawa, że wtedy, kiedy jakiś koleś pstryknął mu zdjęcie w towarzystwie kobiety, która nie była jego żoną, był trochę wypity i stracił zwyczajową czujność. Stare dzieje.
– „Od kapusty rosną biusty” – przeczytał na głos jeszcze jeden tytuł z końcowej kolumny i odłożył gazetę na miejsce. Pociąg jechał dalej do Krakowa, na pewno ktoś jeszcze zrobi z niej użytek.
– Ja też wysiadam.
– Pan już? Szkoda, to się nie napijemy.
– Pan, widzę, towarzystwa nie potrzebuje – Benek pożałował złośliwości. Ale rudy tylko wzruszył ramionami. Benek wyszedł z przedziału i przepchnął się przez wąski korytarz.
Wysiadł na peronie trzecim. Tradycyjnie, bo pierwsze dwa przeznaczone były dla kierunku na Skarżysko-Kamienną i Radom, a pozostałe na Kraków. Stolica świętokrzyskiego zawsze ciągnęła do obecnej stolicy. Albo do dawnej. Zero oryginalności.
Kielce. Scyzorykowo, Scyzoryków albo Scyzoryklandia. Benek zastanawiał się, ile jest tych określeń. Wszystkie oznaczały to samo. Obiekt niezliczonych drwin pomieszanych z respektem. Kiedy Benek wyjechał na dłużej z miasta, zawsze musiał odpowiadać, skąd się wzięło przezwisko mieszkańców. Jedni twierdzili, że to dlatego, iż autochtoni używali kozików do krojenia kiełbasy i sera. Inni, że nerwowe cechy populacji regionu świętokrzyskiego kazały im nosić scyzoryk jako broń osobistą, taki ostateczny argument w dyskusji.
– Scyzoryki nikomu nie przepuszczą. Może są prości w obyciu, ale też hardzi w walce. Może biedni, ale z honorem, z klasą – tak mówiły starsze chłopaki z podwórka. Mieli ciuchy, kasę i ciekawe historie do opowiedzenia. Benek słuchał ich z zachwytem. I wierzył w to, co mówią.
– Guzik tam – dziadek Wacek nie pozostawiał wątpliwości. Wyjaśnienie było tyleż historyczne, co banalne. Przed wojną w kieleckiej Hucie Ludwików produkowano szable dla wojska. Na szablę mówiło się potocznie scyzoryk.
– Ale chłopaki mówią, że to od noży.
– Wierz chłopakom, a daleko nie zajdziesz – dziadek nie miał dobrego zdania o bywalcach podwórkowych ławek. Ani o żulach, którzy też mieli do opowiedzenia ciekawe historie, zwłaszcza jak pociągnęli tęgiego łyka. Jabol zawsze rozwiązywał języki.
– Nie znają się. Głupoty gadają jak o dworcu – dziadek wzruszał ramionami. Jego zdaniem to był kolejny mit. Wszyscy znali określenie „piździ jak na dworcu w Kielcach”. Benek zastanawiał się wielokrotnie dlaczego. Nigdy nie odczuwał, żeby na peronie wiało jakoś mocniej niż gdzie indziej. Istniała teoria mówiąca o tym, że wianie ma związek z geologicznymi formacjami. Miasto otoczone górami leżało w dolinie. Dworzec natomiast został usytuowany w miejscu, w którym powstają magnetyczne zawirowania.
– Nic nie wieje – dziadek Wacek nie miał wątpliwości – albo wieje tak jak wszędzie. Potem dosiadał historycznego konika i tłumaczył zawiłą historię regionu, z uwzględnieniem teraźniejszości – opowiadał, jak to w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku został oddany do użytku budynek dworca. Wspominał, że poprzedni miał długą historię.
– Dworzec powstał w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym roku jako element Kolei Iwanogrodzko-Dąbrowskiej – tłumaczył tonem starego wizytatora, nieznoszącym sprzeciwu. – W czasie pierwszej wojny światowej Rosjanie wysadzili go w powietrze, ale potem nowy zbudowali Austriacy. Ten budynek zbombardowali z kolei Niemcy we wrześniu trzydziestego dziewiątego, a po wojnie gmach znów odbudowano.
Ostatni trwał do dziś w niezmienionej formie. Brzydki, ale kiedyś, gdy go nie było, do Warszawy jechało się dwadzieścia cztery godziny, a furmanką – trzydzieści sześć.
Dziadek Wacek nie żył już ponad dwadzieścia pięć lat, ale Benek ciągle pamiętał jego nauki. Wśród nich tę, że dworzec nigdy nie grzeszył czystością. Akurat to zostało w nowej Polsce bez zmian. Ale przecież z brudu się nie umiera. Tak mawiał Mały.
– Gdzie tu można kupić papierosy?
– Idź pan na terminal główny – zapytany konduktor machnął ręką.
Benek uśmiechnął się i wszedł do hali. Terminal, co to za określenie? Może w innych krajach są terminale, ale to jest dworzec w Kielcach. Ludzie łazili bezmyślnie jak psy i koty w wielkim mieszkaniu bohaterów filmu Moskitiera niejakiego Agustiego Vili. „Kompletny chaos” – pomyślał Benek; widział niedawno film na komputerze, a miał zwyczaj dla lepszego pamiętania zapisywać każdy tytuł w notatniku.
Wnętrze, choćby nie wiem jak sprzątane, zawsze wyglądało na brudne. Być może wrażenie brało się z koloru marmuru, którego użyto do wyłożenia podłogi i częściowo ścian. Kilka kas, informacja i dwa kioski umiejscowione bez ładu i składu. Ławki dla podróżnych na środku sali i nieczynny bar na pierwszym piętrze. Zawsze tak było, jedyna różnica, że bar działał całą dobę i było w nim nawet piwo. Ale to jeszcze za komuny. Benek spędził w tym budynku niejedną dobę, kiedy zmuszony do czekania na spóźniający się pociąg przesiadywał właśnie w barze, pijąc czarną jak smoła kawę. Odkrył wtedy, że na pierwszym piętrze jest druga, znacznie większa poczekalnia i coś, co go najbardziej zdziwiło. Dworcowa biblioteka.
– Przepraszam pana, czy terminal jest czynny całą dobę? – zapytał faceta z rozwianym włosem w skórzanej marynarce. Delikwent wyraźnie był trafiony, bo lekko się kiwał i wodził po sali nieostrym wzrokiem.
– Co? – żul wytrzeszczył oczy jak kukułka z zegara ściennego.
– Zamykają na noc?
– Że jak?
– Dworzec, nic już.
„Co za śmonda” – pomyślał zniecierpliwiony Benek.
– Mów jak człowiek. Terminal dworcowy, co to za mowa? – facet powiedział dokładnie w taki sposób, w jaki Benek sam by się odezwał do konduktora. Oczywiście, gdyby był w takim stanie, flaszka zawsze upraszczała komunikację. Na ogół z dobrym skutkiem, przynajmniej w pierwszej fazie. Rozmówca wyglądał, jakby miał ich za sobą co najmniej kilka.
– Ja ciebie znam – menel uśmiechnął się radośnie i rozłożył ręce jak do niedźwiedzia. – Ty jesteś ten z telewizji, od tego przeboju Lato obleśnych ludzi.
– Sam jesteś obleśny – Benek pożałował, że wdał się w rozmowę.
– Ty w jakiej sprawie? – nie ustępował żul.
– Nijakiej.
– Dziewczyn?
– Jakich dziewczyn? – tym razem nie zrozumiał Benek.
– Jakichkolwiek – zarechotał żul. – W białych tenisówkach.
– Nie, dzięki – Benek odpowiedział dla świętego spokoju.
– Nie będzie dziewczyn w białych tenisówkach – menel spojrzał bystro na Benka, po czym znowu mu się rozjechał wzrok.
– To dobrze – powiedział Benek. Pewnie gościu ma zwidy od chlania. Naprawdę był w domu.
Wyszedł na plac Niepodległości i sięgnął po zapałki. Papieros przyprawiał go o mdłości. Jakby to określił bohater kryminału Chandlera, który gdzieś czytał, smakował jak chustka do nosa należąca do hydraulika. Zajrzał do torby. Słodkie bułki. Nie zapomniał o jedzeniu na drogę, ale nie miał ochoty jeść. Teraz nie było to potrzebne.
– Kolego, chcesz jagodziankę? – zaoferował bułkę kolejnemu trafionemu żulowi.
– A z czym?
– Z bananami, kurwa! – Benek stracił cierpliwość. Iluż pijanych można spotkać jednego dnia. Żul machnął ręką. Nie był wrogo nastawiony, więc nie odpyskował. Może nawet nie dosłyszał. Wyglądał, jakby mógł wypić każdą substancję bez uszczerbku dla zdrowia, nawet paliwo lotnicze. Przyjął pokornie zawiniątko, a Benek podszedł do przystanku.
Taksówki stały w szeregu jak karne wojsko. Benek nie lubił jeździć autem, dzięki temu miał dużą swobodę manewrowania. Nie musiał martwić się o parking, a poza tym w większość miejsc, które planował odwiedzić, mógł dojść na piechotę. Taksówki w Kielcach nie były drogie.
– Do Bristolu, proszę.
– Pojedziemy trochę dłuższą trasą. Ominiemy korki – kierowca włączył taksometr.
– Znam miasto – Benek wolał zaznaczyć, że jest tutejszy. Lepiej, żeby kierowcy nie chodziło po głowie, że można go naciąć. Z dobrym skutkiem. Kwadrans później byli na miejscu. Benek pomyślał, że na piechotę zaszedłby w tym samym czasie. Nie chciał jednak targować się o tych kilka złotych.
Hotel znajdował się dokładnie pośrodku ulicy Sienkiewicza, głównego miejskiego deptaku. Wystarczyło wyjść z bramy i od razu włączyć się w miejski zgiełk.
Benek nacisnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały. Obrotowy mechanizm musiał być źle naoliwiony. Nie trzeba było jednak wielkiej siły, żeby przepchnąć skrzydło.
– A ja pana znam – recepcjonistka uśmiechnęła się zalotnie. Benek spodziewał się wcześniej czy później takiej sytuacji. Żula zbył, ale pięknej dziewczynie nie warto się opierać.
– Ciekawe skąd? – ile razy słyszał podobne teksty. Parę razy nawet się zirytował, dopiero pierwszy menadżer uświadomił mu, że większość pracy w tej branży polega na odpowiadaniu na te same zaczepki.
„Nie spodziewaj się, że ludzie będą cię zaskakiwać. Zawsze zaczną w ten sam sposób. I ty zawsze musisz się uśmiechać, jakby cię czymś zaskoczyli” – Wolter był menadżerem, pierwszym, jakiego miał Benek. I najlepszym, dopóki nie pokłócili się o pieniądze.
Benek miał odpowiedzi przygotowane na taką okazję. Niby zachęcające do rozmowy, a jednocześnie nic do niej niewnoszące. Takie pitu-pitu, żeby zorientować się w sytuacji.
– Znam pana piosenki. I bardzo je lubię.
– Całe szczęście. Bo już się martwiłem – Benek zlustrował dyskretnie sylwetkę dziewczyny. Blondynka, jasna karnacja, lekko zadarty nos i raczej pełne kształty. Obleci.
– No wie pan? – dziewczyna rozpromieniła się od ucha do ucha.
„Naprawdę nie najgorsza, chociaż nie do końca w moim typie” – pomyślał Benek. Doświadczenie zawodowe nauczyło go jednak, że często pierwsze wrażenie może być mylne. Po drugie, nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka przypili.
– Po co wynajmuje pan pokój? Przecież pan jest z Kielc? – pewnie nie miało to być zbyt wścibskie. Ale było, więc i na to Benek miał odpowiedź w zanadrzu, jak królika w kapeluszu.
– Nie mam już tu rodziny – wyznał Benek. – W ogóle nie mam – dodał uzupełniająco. – No i mieszkać gdzie również – uśmiechnął się jednym z najbardziej czarujących grymasów. Recepcjonistka spuściła wzrok, wpisując dane do komputera.
– Pokój numer sto cztery. Gdyby miał pan jakieś pytania, proszę dzwonić wewnętrznym. Ja jestem cały czas. Do dyspozycji.
– Naprawdę? – Benek pomyślał, że bardziej żałosnego bajeru już chyba nie można wymyślić. To tak jakby na pytanie „O której będziesz?” odpowiedzieć: „Jak wrócę, to ci powiem”. Ale lepsze to niż nic.
– Jak najbardziej. Proszę tylko dać znać, że potrzebuje pan pomocy.
Dziewczyna szczebiotała, robiąc przerwy tylko na szybki oddech. Benek nagle wyobraził sobie ten oddech w intymnej sytuacji. Łatwo przychodziły mu do głowy erotyczne fantazje. Byłoby miło.
Nie był pewien, czy to zachęta. Wydawało mu się, że zna typy kobiecych zachowań, ale teraz nie zamierzał tego analizować. Postanowił pozostawić ewentualny romans ślepemu trafowi. Do tej pory często znajomości zawarte w ten sposób kończyły się w łóżku. Ale to było wtedy, gdy był gwiazdą. Chociaż, jak na Kielce, był nią nadal. I zamierzał zrobić z tego użytek.
– W takim razie dam znać – jeszcze raz się uśmiechnął i wszedł po schodach na piętro. Nie zamierzał pozostawać w pokoju zbyt długo. Tyle, ile zajmie prysznic i założenie czystej koszuli. Nie był specjalnie brudny, ale poprzedniego dnia na imprezie sporo palił i miał wrażenie, że jest cały przesiąknięty dymem. Nie musiał wybierać akurat tego hotelu, ale lokalizacja była doskonała. Cena nie stanowiła problemu.
„Kto bogatemu zabroni” – akurat to nie była prawda. Ale ponieważ nie była również kłamstwem, więc Benek zwykł sobie tak mawiać, gdy czuł wyrzuty sumienia z powodu wydatku. Mógł zatrzymać się w tańszym lokalu. Nawet gdy zarabiał krocie, często tak robił ze skąpstwa. Tłumaczył sobie, że dorastał w biedzie i nie mógł się przemóc, by wydać pieniądze na zbytki. Byle łóżko było czyste. I toaleta. Reszta jest mało ważna. Czy w pokoju będzie kablówka, czy satelita, nic go nie obchodziło. Liczyła się tylko cena. Tym razem chciał jednak zamieszkać w Bristolu. Obietnica z dzieciństwa.
– Jest dobrze, nie? Dobrze jest – cedził przez zęby, szczotkując je nad zlewem. Podniósł głowę i otaczał wzrokiem pokój. Z perspektywy łazienki wydawał się jeszcze ładniejszy. Dużo światła. I duże łóżko.
– No dobra, poleżymy sobie później, robota czeka – Benek rozpakował walizkę. Miał sporo T-shirtów, mimo to od razu postanowił wyprać brudną bieliznę. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie potem okazja, lubił mieć zapas. Po skończonym praniu rozwiesił starannie koszulkę. Nie wymagała prasowania, ale Benek nie chciał, żeby wyglądała nawet na lekko pogniecioną. Spryskał się perfumami, wtarł krem pod oczy i na policzki, po czym zszedł oddać klucz.
Tym razem dziewczyny nie było. Benek zostawił numerek na blacie i spojrzał przez hol na salę balową. Hotel Bristol zawsze był elegancki. Zbyt elegancki dla Benka, który jako szczeniak nie mógł sobie nawet pozwolić na wejście do restauracji. Była połowa lat osiemdziesiątych, w sklepach pustki, panowało ogólne dziadostwo. Siedzieli tam głównie handlarze walutą i złodzieje. Oczywiście ich dziwki również. Mężczyźni szpanowali japońskimi zegarkami z kalkulatorami i tureckimi dżinsami z dekatyzowanego materiału.
Czasem cinkciarze się bili, wtedy cały lokal drżał w posadach, dopóki nie przyjechała milicja. Gdyby zamieszki były dyscypliną olimpijską, pod Bristolem ustanowionoby nowy rekord.
Kleks uwielbiał tam wchodzić do toalety. Najpierw do męskiej, za potrzebą, ale potem zwykle kierował kroki do drzwi z dziewczynką na nocniku.
– Kawalerze, to jest damska toaleta – portier budził się z drzemki i reagował czujnie jak stary esbek. Wielu z nich dorabiało w ten sposób do emerytury.
– No, tylko dam tu jakoś nie widać.
– Ty gówniarzu, jak ci zaraz nakopię, to nie będziesz taki do przodu.
– Niech pan się nie gniewa, panie kierowniku – Kleks znienacka zaskakiwał sapiącego ciecia, sprawiając, że ten czuł się zdezorientowany. Nawet zaczynał się uśmiechać, bo czuł, że wzbudza respekt.
– Chciałem pana zaprosić na święta do domu – ciągnął Kleks.
– Na święta? Jak to? Kiedy? – chłop kompletnie się gubił.
– No, jak najszybciej oczywiście. Zrobiliśmy sobie szopkę, a zginęła nam gdzieś figurka osła…
Uciekali z radością z udanego żartu gonieni przez portiera, który złorzeczył, że nie zauważył ich, kiedy wchodzili. Cinkciarze przypatrywali się spod zmrużonych powiek, a na ich niskich czołach malował się intelektualny wysiłek. Nie wiedzieli za bardzo, o co chodzi i czy się śmiać, czy niepokoić.
Teraz w Bristolu po pewexach nie było śladu, podobnie jak po cinkciarzach. W restauracji w ogóle nie było klientów. „Środek tygodnia, wczesna pora, to już nie te czasy, żeby ludzie siedzieli od rana, sącząc kuflowe piwo” – pomyślał Benek. Jeśli nie odbywały się żadne targi, które miasto oferowało wszystkim, którzy mieli coś na sprzedaż, na ogół w ciemno można było rezerwować miejsce. No, chyba że ktoś wyprawiał wesele, wtedy na chwilę restauracja przypominała czasy świetności. Do rana potrafiła urzekać, odrodzona jak feniks z popiołów. Potem wszystko wracało do normy i znów stawała się normalnym lokalem, czystym, schludnym, ale pustym, czekającym w uśpieniu na przebudzenie.
– Jakie to dziwne, że aby poznać przeszłość, czasami trzeba najpierw poznać przyszłość.
– Proszę? – recepcjonistka pojawiła się niespodziewanie. Musiała być na zapleczu. Albo w toalecie.
– Nie, nic. To nie do pani – Benek przypomniał sobie powiedzenie, które znalazł w opowiadaniach o Sherlocku Holmesie. Lektura za bardzo go nie wciągnęła, ale obecnie czuł się trochę jak detektyw badający historię. Zdarzało mu się, że mówił do siebie. Miał nadzieję, że to nie jest objaw choroby umysłowej.
Halina mówiła o sobie, że gada do palników. Na początku, kiedy w małżeństwie wszystko było jeszcze dobrze, gotowanie sprawiało jej przyjemność i sporo czasu spędzała w kuchni. Często tak żartowała. Potem lubiła zasiąść za stołem z pudełkiem ptasiego mleczka. Brała po kolei czekoladkę i nożykiem obkrawała boki, ścianka po ściance. Na koniec obdarty z powłoki biały glut lądował w jej ustach, po czym rzeź zaczynała się na nowo.
Benek początkowo uwielbiał ten rytuał. Sam nie jadał ptasiego mleczka, nie miał ochoty na lepki miąższ, zresztą rzadko dla niego coś zostawało. Smakowała mu jednak sama czekolada, więc zbierał palcami brązowe skórki i pakował je sobie do ust, po kilka naraz. Czasem się pomazał, ale zabawa była przednia.
Dopiero potem Halina przestała gotować, za to zaczęła więcej rozmawiać. Ze sobą albo znajomymi w sieci. O palnikach nie było już mowy.
– A jak pani ma na imię? – Benek otrząsnął się i zagadał recepcjonistkę.
– Jagoda.
– Pani Jagodo, mam prośbę. Jeśli ktoś będzie o mnie pytał, to proszę numer telefonu – Benek podał wizytówkę. Oprócz nazwiska i adresu studia miał na kartce wypisany e-mail i komórkę. Wiedział, że w wolnej chwili dziewczyna sprawdzi numer. Liczył na to.
– Oczywiście, nie ma problemu – dziewczyna schowała kartonik do szuflady.
– Lubię swoje łóżko, ale wolałbym być w twoim – rzucił Benek bezwiednie.
– Co proszę?
– Nic – skłamał przestraszony. Ale walnął, jak ostatni cham. Chyba nie wypowiedział tego na głos? Jak łatwo mógł chlapnąć coś, o czym wydawało mu się, że tylko myśli.
– Lubię odpocząć, ale muszę być u swoich. Przyjaciół, znaczy – dodał wyjaśniająco.
– Ach, rozumiem. Przecież to jest pana miasto – Jagoda uśmiechnęła się, odsłaniając garnitur białych zębów.
– Tak – Benek uśmiechnął się ponownie, odrobina lansu nie zaszkodzi. – Ano, moje, jak by nie patrzeć. Aż nie wiadomo, w którą stronę iść.
– To może zamówimy taksówkę? – dziewczyna znów uraczyła świat śnieżnobiałym błyskiem doskonałości. „Czemu ona się tak uśmiecha?” – pomyślał Benek. – „Sięga po słuchawkę, ale patrzy na mnie. Może jednak pobajerować trochę?” – myśli tłukły mu się po głowie jak worek ziemniaków.
– Mój znajomy jeździ dzisiaj. Chętnie zawiezie, gdzie trzeba. Zarobi parę gorszy, a nie oszuka – wydeklamowała recepcjonistka. Pewnie mówiła to każdemu.
– Dziękuję, to niedaleko. Ja bardzo chętnie się przejdę – Benek wykonał gest, jakby chciał chwycić Jagodę za rękę. Recepcjonistka zatrzymała się w połowie ruchu. Wpatrywała się dalej z uśmiechem. Zero wstydu. „Pewna siebie jak diabli” – pomyślał Benek.
– No to, jak pan uważa. W razie czego, proszę dać znać. Zamówimy na wieczór.
– Znakomicie – Benek cofnął się o krok, potem odwrócił na pięcie. Chyba ją trochę zaskoczył, sądziła, że zrobi coś więcej. Myślał intensywnie, oddalając się od recepcji. Na plecach pojawiło się niemiłe uczucie, jakby swędzenie. Co za debil, skarcił się w myślach. Z takim tanim tekstem wyjeżdżać. Jak ostatni wieśniak. Dobrze, że ta Jagoda tego nie słyszała. A może jednak? W każdym razie nie dała po sobie poznać.
Benek przekręcił klamkę u drzwi. Nie szkodzi, że jej teraz nie poderwał. Będzie jeszcze okazja. Wieczorem, a może następnego dnia. Nie ma co się napalać. W końcu przyjechał tu w innym celu.
Poszedł w górę ulicy. Chyba znajdzie się jakaś knajpa podobna do Bristolu. Benek miał zamiar trochę posiedzieć i może nawet trochę się upić. Wyszedł na Sienkiewicza i skierował się w górę. W stronę KSM-u. O rany, to brzmi jak W stronę Swanna, pomyślał z kwaśnym uśmiechem, przypominając sobie lekturę, przez którą przebrnął w liceum. Zapachniało Proustem.
– Chyba chrustem – wymamrotał Benek. Miał ochotę się uszczypnąć. Grunt, to się nie rozklejać. Zero afektacji, jak by powiedział dziadek Wacek. Częstochowski rym nie jest najlepszym sposobem na spokój duszy. Ale rozluźnia.
„Jak tak dalej pójdzie, to będę jedynym rozmówcą. Ze sobą – Benek postawił kołnierz płaszcza. Akurat dmuchnęło z dworca. Scyzorykland. – Jak to mówił ten facet z pociągu? Scyzorykowo? Nieważne. Ważne, że jestem w domu. A właściwie będę za kilka minut, tylko przejdę Zagórską. Ciekawe, co się zmieniło. Bo ja na pewno nie”.
Benek poczuł przypływ energii. Smuteczki z pokoju hotelowego pochowały się w zakamarkach duszy. Nie miał wątpliwości, że przytrzyma je tam na dłużej. Zwłaszcza że miał plan, który zamierzał zrealizować.