Читать книгу Endgame. Początek - James Frey - Страница 6
MARCUS
ОглавлениеKiedy Marcus był dzieckiem, nazywano go Małpą.
Miał to być komplement i tak też Marcus swoje przezwisko odbierał.
Jako czterolatek wdrapał się po trzydziestometrowej ścianie, a strach nawet nie zajrzał mu w oczy. Żaden inny dzieciak z jego poziomu nie dostał się do dzwonka na szczycie. Od tamtej pory Marcus starał się wspinać wyżej niż pozostali, zawsze musiał być pierwszy u celu, gdzie czekał na resztę z aroganckim uśmieszkiem i słowami: „Co tak długo?”.
Potrafił wleźć wszędzie. Na drzewa, góry, aktywne wulkany, nachylone pod kątem dziewięćdziesięciu stopni granitowe zbocza i gładkie ściany tokijskich wieżowców.
Kreteńskie łańcuchy górskie były jego placem zabaw. Wdrapał się na wszystkie Siedem Szczytów – najwyższe wierzchołki na każdym z kontynentów – łącznie z antarktycznym Masywem Vinsona, odbywając uprzednio spacer przez Biegun Południowy. Nielegalnie i bez żadnych lin czy uprzęży pomknął osiemset metrów w górę po dubajskim Burdż Chalifa i skoczył ze spadochronem ze srebrzystego czubka. Jest najmłodszym alpinistą, który zdobył Everest (choć świat nie mógł się o tym dowiedzieć).
Jeśli ktoś skonstruowałby drabinę sięgającą aż do samego Księżyca, Marcus nie zastanawiałby się długo, czy z niej skorzystać.
Istnieje mnóstwo powodów, dla których kocha wspinaczkę. To doskonała fuzja umysłu i materii, idealny sposób na skanalizowanie frenetycznej energii niepozwalającej mu usiedzieć w miejscu. Wymaga umiejętności absolutnego skupienia, brutalnej siły i niezachwianej pewności siebie, które Marcus – człowiek oddychający pełną piersią dopiero na wysokości tysiąca metrów – wyssał z mlekiem matki.
Tak, właśnie dlatego kocha wspinaczkę. Ale nie tylko. Przede wszystkim uwielbia to, bo jest najlepszy. A co za tym idzie, z definicji przewyższa Alexandra.
* * *
Już w pierwszym dniu nie miał wątpliwości, że to Alexandra Nicolaidesa musi pokonać.
W drugim go znienawidził.
Rodzice, wysadzając Marcusa z auta, powiedzieli mu, że spędzi trochę czasu na obozie. Ale bystry dzieciak zaczął się zastanawiać, co to za opiekunowie, którzy zostawiają czterolatka na Krecie i jadą z powrotem do Stambułu bez niego.
Co to w ogóle za obóz, że na to pozwalają?
Gdzie uczą dzieci w jego wieku strzelać?
Uzbrajać ładunki wybuchowe?
Podstaw chińskiego?
Ba, tam zachęcano ich, żeby pobawili się zapałkami.
Marcus był jednak w swoim żywiole, i to na długo przed tym, jak się dowiedział o nadchodzącej inwazji obcych i – jeśli dobrze rozegra tę partię – uratowaniu świata.
Najfajniejszy. Możliwy. Obóz.
A może raczej byłby to najfajniejszy obóz, gdyby nie niemożliwa do zignorowania obecność Alexandra Nicolaidesa. Chłopak reprezentował wszystko to, czym on nie mógł się pochwalić. Marcusa zawsze nosiło, najpierw myślał, potem działał. Alexander był opanowany i spokojny, pobił nawet obozowy rekord medytacji, siedząc w milczeniu, nieruchomo, i gapiąc się na durną świeczkę nieprzerwanie przez 28 godzin. Marcus opanowywał języki i skomplikowane działania matematyczne psychiczną siłą, tak długo obijał się o problemy logiczne, aż te ustępowały pod jego naporem. Alexander z kolei mówił płynnie po asyryjsku, sumeryjsku i starogrecku, dla zabawy nauczył się średniowiecznego islandzkiego, potrafił również wyobrazić sobie przynajmniej sześć wymiarów. Marcusowi szły lepiej strzelanie i wspinaczka. Alexander miał dryg do nawigacji i survivalu. Marcus uchodził za obozowego śmieszka i potrafił rozbawić nawet najsurowszych nauczycieli. Alexander – oschły i poważny – rzadko się odzywał, jeśli nie miał do powiedzenia nic istotnego. I dobrze, bo jego głos brzmiał tak piskliwie, jakby ktoś drapał paznokciami po tablicy, i Marcusa korciło, żeby przywalić mu w mordę.
Nie cieszyło go, że Alexander był dobrym graczem i jeszcze lepszym podlizuchem. Inne dzieci wolały Marcusa, ale Alexander zdawał sobie sprawę, że jego rywal ma na pieńku z opiekunami, a to ich opinia była kluczowa, to oni wybierali Gracza i posyłali całą resztę z powrotem do domu, aby wiodła swoje nudne i żmudne życia.
Może pozostałym odpowiadała szara codzienność.
Chłopcy i dziewczęta marzyli o zostaniu astronautami, kierowcami rajdowymi, gwiazdami rocka. Ale nie Marcus. Od dnia, w którym dowiedział się o Endgame, miał tylko jeden cel: zwyciężyć.
Nikt i nic nie mogło mu w tym przeszkodzić.
A już na pewno nie Alexander Nicolaides.
Marcus musiał go znosić przez pięć lat, ale czekał cierpliwie, aż chłopak ujawni jakąś słabość lub, co lepsze, powinie mu się noga. Nie rezygnował, upatrując okazji na pognębienie Alexandra, liczył się dla niego jedynie bezdyskusyjny tryumf, zwycięstwo absolutne, aby wszyscy, raz na zawsze, dowiedzieli się, że jest najlepszy. Lubił wyobrażać sobie ten upragniony dzień – dzieciaki nosiłyby go na rękach, skandując jego imię, a Alexander umykałby chyłkiem, zawstydzony upokarzającą porażką.
Miał dziewięć lat, kiedy ta chwila nadeszła.
Rozgrywali turniej walki wręcz, w którym pokonany odpadał, a zwycięzca otrzymywał duże złote trofeum, dodatkowy przydział deseru przez cały miesiąc oraz pozwolenie na przechwałki przez resztę roku. Latami dzieci prosiły o zorganizowanie podobnej imprezy, zawodów, w których mogłyby pokazać się z najlepszej strony, a przy tym zdobyć jakąś nagrodę. „Całe wasze życie to rywalizacja – mówili nauczyciele – nie starczy wam?”
Marcus nieraz wytykał, że żyją w kolebce igrzysk olimpijskich i wręcz niepatriotycznie byłoby nie podążyć za danym przez przodków przykładem, ale w odpowiedzi otrzymał jedynie surowe upomnienie: „Nie jesteśmy Grekami, ale Minojczykami”. Marcus nie rozumiał, czemu miałby pękać z dumy, że należy do cywilizacji, która wyparowała przed trzema tysiącami lat. Grecy mogli pochwalić się chociażby Sokratesem, Arystotelesem i Archimedesem, wymyślili matematykę, nauki ścisłe, muzykę, sport. A Minojczycy? Na tyle, na ile był zorientowany, pozostawili po sobie jedynie martwy język, potłuczone naczynia ceramiczne i plotki o zatopionym mieście, które jest albo nie jest zaginioną Atlantydą. Marcus musiał jednak przyznać, że to oni wymyślili skakanie przez byka – który to sport polegał dokładnie na tym, co sugerowała jego nazwa – i nie mógł się doczekać, aż będzie mu dane spróbować.
Ale nie mówił tego głośno, skoro nieustannie wpajano mu, że jego życiowym celem jest zbawienie ludu minojskiego.
Dlatego też nauczył się pokory.
Po ukończeniu dziewiątego roku życia Marcus zorientował się, że jeśli naprawdę bardzo się czegoś chce, to z zasady się to dostanie. A każdy dzieciak z obozu nade wszystko pragnął turnieju, choć chyba nikt aż tak bardzo jak on sam.
I go otrzymał.
Przez pierwsze pojedynki prześlizgnął się bez wysiłku – jeden chłopak padł nawet nieprzytomny na ziemię – pokonując starszych i roślejszych. Alexander, który startował z innej grupy, również rozgromił rywali. „Tak powinno być”, myślał Marcus, bo to przecież żadna przyjemność móc powalić go już na początku zabawy. Decydujący cios musi zostać zadany wtedy, kiedy będzie miało to znaczenie, najlepiej podczas finału, gdy oczy wszystkich będą skupione tylko na nich.
Dwaj dziewięcioletni chłopcy stanęli naprzeciw siebie na ringu i ukłonili się, tak jak ich tego nauczono. Okazanie szacunku przeciwnikowi było regułą. Jedyną.
Marcus rozpoczął od kopnięcia nauczonego podczas zajęć karate, które jego rywal z łatwością zablokował. Starli się i siłowali przez kilka sekund, aż Alexandrowi udało się przewrócić oponenta za pomocą chwytu judo. Marcus mu na to pozwolił, bo dzięki temu zdołał umieścić swoją nogę pomiędzy kolanami przeciwnika i pociągnąć go za sobą, żeby móc go poddusić. Alexander szamotał się przez chwilę, po czym zamachnął się, chcąc uderzyć rywala w twarz. Marcus odtoczył się w samą porę i cios trafił w matę.
Dzieciaki z obozu podniosły się z miejsc, dopingując obu, wykrzykując raz imię Marcusa, raz Alexandra. Ten pierwszy próbował czym prędzej odgonić od siebie myśli o tym, która grupa była głośniejsza, aby się nie rozproszyć. Zawodnicy płynnie zmieniali technikę walki, mieszając boks francuski z sanshou, ataki stylem taekwondo zatrzymywali blokami z aikido, ich wystudiowana choreografia z czasem stawała się coraz bardziej niedbała, aż pojedynek przedzierzgnął się w gorączkowo-rozpaczliwą bójkę uliczną. Lecz nawet kiedy gryźli i drapali jak rozjuszone zwierzęta, nie można było odmówić jednego – byli ze sobą doskonale zgrani.
Bijatyka się przeciągała. Uchylali się przed uderzeniami pięścią, blokowali kopnięcia, jeden co rusz rzucał drugiego na matę. Minęła godzina, potem druga. Chłopcy czuli się, jakby mijały lata. Po plecach spływał Marcusowi pot, a po twarzy krew. Sapał i dyszał, łapczywie łapiąc powietrze i próbując nie dać po sobie poznać, że z bólu mało co nie złoży się jak scyzoryk. Nogi miał jak z galarety, ramiona z ołowiu. Z kolei Alexander wyglądał, jakby rozjechał go walec, Marcus podbił mu oczy i wybił przednie zęby, po których została jedynie szeroka szpara. Żaden z nich nie odzywał się ani słowem, czekając, aż sędzia przerwie im, zanim się pozabijają.
Nie na tym obozie.
Bili się więc dalej.
Walczyli tak, jak żyli: Marcus był pomysłowy i nieprzewidywalny, zawsze pozostawał w ruchu; Alexander opanowany, rozsądny, każde posunięcie planował na chłodno.
Dlatego nikt się nie spodziewał, że chłopak wreszcie wybuchnie. Alexander wydał z siebie pełen obłąkanego gniewu okrzyk, sięgnął za liny i złapał stołek sędziego, po czym rozbił go niespodziewającemu się podobnego obrotu spraw rywalowi na głowie.
Marcus poczuł, jak siła uderzenia rozbrzmiewa mu echem w kościach.
Ból skropił jego ciało żywym ogniem.
Upadł na matę, tracąc i kontrolę nad członkami, i świadomość.
Ostatnim, co zobaczył, zanim jego oczy zalała czerń, była twarz Alexandra, zaskoczonego własnym brakiem opanowania. Marcus skrzywił się i wybuchnął śmiechem. Mimo że przegrał, równocześnie okazał się zwycięzcą – nareszcie złamał tego sztywniaka.
Ostatnim, co usłyszał, był śmiech Alexandra.
(...)