Читать книгу Delikwentki - James Patterson - Страница 9

1

Оглавление

Mówią mi, że tu umrę. Nie znam tego miejsca, tego ciemnego, ociekającego wilgocią, zatęchłego lochu, gdzie nikt nie jest mi życzliwy, a większość ludzi mówi niezrozumiałymi dla mnie językami. Miejsca, które przez resztę życia będę zwać moim domem. To właśnie mi mówią. I jest mi coraz trudniej nie wierzyć ich słowom.

Są tu ludzie, którzy chcą, żebym umarła, niektórzy przez zemstę, ale większość dlatego, żeby zyskać rozgłos. Z pewnością zabicie mnie lub jednej z moich przyjaciółek, określanych zbiorowo mianem „Dam z Monte Carlo”, mogłoby posłużyć za drogę do sławy. Przezwisko to na dobre zagościło w międzynarodowych mediach. Jest bardziej fantazyjne niż wcześniejsze – Banda Czworga, Pięknotki z Berna, Niebezpieczne Panie Domu. Niemrożące aż tak krwi w żyłach, przynajmniej w moim odczuciu, jak określenie z pierwszej strony dziennika „Le Monde”, które ukazało się następnego dnia po ogłoszeniu wyroku: Mamans Coupables.

Zbrodnicze Mamusie.

Tak więc czekam. Na cud. Na nowo odkryty dowód. Na zeznanie prawdziwego zabójcy. Na ucho, które życzliwie odniesie się do mojej apelacji. Lub po prostu na kolejny poranek, kiedy obudzę się i odkryję, że wszystko to było snem. Przez ostatnie trzysta dziewięćdziesiąt dni otwierałam rano oczy i modliłam się, żeby znaleźć się znowu w Bernie lub, jeszcze lepiej, w Georgetown, i przygotowywać do wykładu o literaturze amerykańskiej dla skacowanych plebejuszy.

No i czuwam. Uważnie i powoli obchodzę każdy kąt. Śpię na siedząco. Staram się unikać jakiejkolwiek rutyny, z powodu której moje ruchy mogłyby się stać przewidywalne i narazić mnie na atak. Jeśli zamierzają dobrać się tu do mnie, będą się musieli nieźle postarać.

* * *

Dzień zaczął się tak jak każdy inny. Ruszyłam wąskim korytarzem do skrzydła G. Kiedy podeszłam do widniejącego na oszklonych drzwiach dużego napisu IZBA CHORYCH, przystanęłam i upewniłam się, czy moje palce u nóg zrównały się ze złuszczoną czerwoną linią na podłodze, znakiem nakazującym zatrzymanie się przed wejściem do środka.

Bonjour – powiedziałam do strażniczki o imieniu Cecile, siedzącej przed hydraulicznie otwieranymi drzwiami. Żadnych nazwisk. Nikomu z obsługi więzienia nie wolno wyjawić więźniarkom niczego więcej oprócz imion, a prawdopodobnie i te są fałszywe. Chodzi o zachowanie anonimowości poza ścianami tego miejsca; dzięki temu uwolnione więźniarki nie będą mogły polować na strażniczki, które nie traktowały ich zbyt miło.

– Witaj, Abbie – odpowiedziała mi jak zwykle swoim najlepszym angielskim, który rzeczywiście nie był taki zły. W każdym razie lepszy niż mój francuski. Rozległ się głośny, odbijany echem brzęczyk, i drzwi otworzyły się z sykiem.

Więzienna izba chorych wymiarami przypominała amerykańską salę gimnastyczną, ale miała niżej zawieszony sufit, niecałe dwa i pół metra nad podłogą. Prawie w całości stanowiła otwarte pomieszczenie zapełnione ponad dwudziestoma łóżkami. Po jednej stronie znajdowała się długa klatka – rodzaj poczekalni – w której więźniarki czekały na swoją kolej do lekarza lub pielęgniarki. Po drugiej stronie, również zamkniętej i zabezpieczonej – pokój mieszczący środki opatrunkowe i leki. Za tym pokojem była mocno strzeżona sala, która mogła pomieścić pięć pacjentek i była zarezerwowana dla tych, które cierpiały na chorobę zakaźną lub wymagały intensywnego leczenia, oraz dla więźniarek szczególnie niebezpiecznych.

Lubiłam izbę chorych. Jej jasne oświetlenie wnosiło odrobinę życia do mojej ponurej codzienności. Lubiłam też pomagać innym; przypominało mi to, że ciągle jestem istotą ludzką, że nadal mam jakiś cel. Lubiłam ją również dlatego, że tutaj nie musiałam wciąż oglądać się za siebie.

Poza tym nic mi się tu nie podobało. Począwszy od unoszących się w powietrzu woni – cuchnącej mieszaniny zapachu ciał, uryny i silnych środków dezynfekujących, która zawsze uderzała mnie, gdy tu wchodziłam. No i mówiąc otwarcie, nikt przychodzący do izby chorych nie jest w dobrym nastroju.

A ja każdego dnia staram się mieć dobry nastrój. Bardzo mi na tym zależy.

Gdy tu weszłam, panował duży ruch, wszystkie łóżka zajęte, obecny był lekarz, dwie pielęgniarki i cztery więźniarki, które pomagały pielęgniarkom i biegały od jednej pacjentki do drugiej, opatrując otwarte rany symbolicznymi plastrami. Szalała grypa, a kiedy w Zakładzie Karnym i Poprawczym dla Kobiet jedna osoba zachoruje na grypę, choroba przenosi się na wszystkie osadzone w bloku. Próbowano izolować chore, ale wyglądało to jak przestawianie krzeseł w ciasnym gabinecie. Po prostu nie ma dość miejsca. Zakład jest przepełniony, normy przekroczone o pięćdziesiąt procent. W celach czteroosobowych zamkniętych było siedem kobiet – trzy spały na materacach rozłożonych na podłodze. W więzieniu zaprojektowanym dla tysiąca dwustu więźniarek przebywało ich prawie dwa tysiące. Upychali nas ramię przy ramieniu i kazali zasłaniać usta podczas kasłania.

Po drugiej stronie zobaczyłam Winnie, która bandażowała stopę jakiejś Arabce. Podobnie jak ja, Winnie pomagała pielęgniarce. Dyrektor więzienia zabronił nam rozmawiać ze sobą, toteż zostałyśmy umieszczone w różnych blokach i wyznaczone do różnych dyżurów w izbie chorych.

Jak za każdym razem, na jej widok coś ścisnęło mnie za gardło. Winnie była moją najbliższą przyjaciółką od czasu, gdy wraz z mężem przeniosłam się do Berna w Szwajcarii, gdzie został on zatrudniony w amerykańskiej ambasadzie. Przez pięć lat mieszkałyśmy tuż obok siebie, bolejąc nad późnymi powrotami z pracy naszych mężów dyplomatów i zwierzając się sobie z naszych sekretów.

No cóż, okazało się, że nie ze wszystkich. Ale ja jej to wybaczyłam.

– Hej – szepnęła, wymawiając to słowo z uroczym brytyjskim akcentem. Dotknęła mnie palcami. – Słyszałam, co się stało. Dobrze się czujesz?

– Żyję jak we śnie – odparłam. – A ty?

Nie miała nastroju do żartów. Winnie była zdumiewająco piękna – wysoka i zgrabna, z wielkimi promiennymi oczami, rzeźbionymi kośćmi policzkowymi i jedwabistymi, czarnymi jak atrament włosami – dzięki czemu trudniej było dostrzec obwódki wokół jej oczu, przygarbienie postawy, lekkie pogorszenie humoru. Od tamtych morderstw upłynął już przeszło rok, a trzy miesiące od skazania. Zaczynała się załamywać, poddawać. Więźniarki rozmawiały tu o chwili, w której do tego dochodzi, gdy traci się całą nadzieję. Nazywały to La Reddition. Kapitulacją. Ja jeszcze jej nie doświadczyłam. Miałam nadzieję, że nigdy się nie poddam.

– Wieczorem na filmie – szepnęła. – Zajmę miejsce dla ciebie. Kocham cię.

– Ja też cię kocham. Odpocznij trochę. – Czubki naszych palców rozłączyły się. Jej dyżur się skończył.

* * *

Mniej więcej półtorej godziny później hydrauliczne drzwi otworzyły się z sykiem i usłyszałam podniecone głosy. Byłam zwrócona plecami do wejścia. Pomagałam pielęgniarce opatrzyć rozcięcie na klatce piersiowej jednej z więźniarek, gdy któraś pielęgniarka zawołała:

Urgence!

Alarm. Zdarzało się ich mnóstwo. Co tydzień któraś z więźniarek popełniała samobójstwo. W przepełnionym zakładzie szerzyły się przemoc i choroby związane z brakiem higieny. Nie można było odpracować sześciogodzinnego dyżuru, żeby przynajmniej raz nie ogłoszono alarmu.

Mimo to odwróciłam się w chwili, gdy strażniczki i pielęgniarka wtaczały do środka nosze na kółkach z leżącą na nich więźniarką.

– Boże, tylko nie to. – Upuściłam opatrunki, które miałam w ręce. Zaczęłam biec, zanim w pełni uświadomiłam sobie, co się stało. Szok na widok czarnych włosów zwisających z noszy. Mina na twarzy jednej z pielęgniarek, która odwróciła się z przejęciem i spojrzała na mnie, żeby sprawdzić, czy się zorientowałam, kim jest nowa pacjentka. Koniec końców wszyscy wiedzieli, że nasza czwórka stanowi grupę.

– Winnie – szepnęłam.

Delikwentki

Подняться наверх