Читать книгу Pandemia - Jana Wagner - Страница 5

Pandemia

Оглавление

Mama umarła we wtorek 17 listopada. Dowiedziałam się o tym od sąsiadki. Ironia polegała na tym, że ani ja, ani mama nie nawiązałyśmy z nią bliskiej relacji. Była kłótliwą, niezadowoloną z życia kobietą, o niesympatycznej, jakby wyciętej z kamienia, twarzy. Podczas tych piętnastu lat sąsiedztwa, które wspólnie z mamą z nią przeżyłyśmy, było kilka, gdy nawet nie kłaniałam się tej kobiecie. Z satysfakcją naciskałam przycisk windy wcześniej, zanim zdążyła podejść, ciężko dysząc. Przy tym z trudem stawiała nogi. Automatyczne drzwi zamykały się akurat w momencie, gdy już miała wejść do kabiny, a na jej twarzy malował się komiczny wyraz totalnego oburzenia. Z takim samym wyrazem twarzy (miałam wtedy czternaście, może piętnaście lat) często dzwoniła do naszych drzwi — mama nie proponowała jej, by weszła — i zgłaszała pretensje: roztopiona woda ściekła z butów w hallu, nasz gość zadzwonił przez pomyłkę do jej drzwi po dziesiątej wieczorem…

— Czego ona znów chce, mamo?! — wykrzykiwałam, gdy próby rozmowy okazywały się nieskuteczne. Mama przez całe życie nie nauczyła się bronić i każdy głupi konflikt w kolejce, od którego u pozostałych uczestników pojawił się jedynie błysk w oczach i silniejszy rumieniec, u niej wywoływał ból głowy, kołatanie serca i łzy. Po mojej osiemnastce cotygodniowe sąsiedzkie interwencje nagle się skończyły. Być może kobieta wyczuła, że już jestem gotowa zastąpić mamę na posterunku przy drzwiach, i skończyła swoje naloty. Po jakimś czasie zaczęłam się jej kłaniać, za każdym razem czując przykrą satysfakcję. A potem bardzo szybko wyjechałam z domu (możliwe, że po moim wyjeździe wojna trwała, ale mama o tym nie wspomniała) i obraz kłótliwej, nieprzyjaznej kobiety, o zupełnie niepasującym do niej imieniu — Lubow — zatarł się, aby wreszcie zmienić się w jedno z wielu, nic nieznaczących, dziecięcych wspomnień.

Przez minione dziesięć lat nie słyszałam jej głosu, ale momentalnie go rozpoznałam, kiedy powiedziała: „Aniuta?”. Wymieniła tylko moje imię i umilkła, a ja od razu wiedziałam, że mamy już nie ma. Dyszała tylko w słuchawkę, urywanie, głośno. Cierpliwie czekała, aż usiadłam na podłodze i złapałam oddech. Płakałam i przyciskałam słuchawkę do ucha. Byłam gotowa płakać jak najdłużej, żeby tylko nie padło ani słowo więcej. Kłótliwa kobieta imieniem Lubow pojawiła się w mojej pamięci jako rozmyty obrazek z dzieciństwa: zamykające się drzwi windy, jej totalne oburzenie. Pozwoliła mi płakać dziesięć czy dwadzieścia minut i dopiero potem się odezwała. Później, kiedy wciąż siedziałam na podłodze, powiedziała, że mama wcale się nie męczyła:

— Napatrzyliśmy się okropności w telewizji, oczywiście, ale ty nie myśl, że wszystko było takie okropne: żadnych drgawek, żadnego duszenia się. Przez ostatnie dni nie zamykałyśmy drzwi, Aneczko, bo w razie gdyby, sama rozumiesz, zrobiło się gorzej, do drzwi nie zdążysz. Zajrzałam do niej i przyniosłam troszkę bulionu, a ona leżała w łóżku. Jej twarz była bardzo spokojna, jakby po prostu we śnie przestała oddychać.

Mama mi nie mówiła, że zachorowała. Nie wiem jednak dlaczego, ale czułam, że w końcu to nastąpi. Nieznośnie było żyć z myślą, że przebywa osiemdziesiąt kilometrów od naszego spokojnego, bezpiecznego domu, samochodem ze czterdzieści minut, i że nie mogę jej zabrać. Ostatni raz byłam u niej półtora miesiąca temu, już wtedy zamknęli szkołę Miszki z powodu kwarantanny. Instytuty też nie funkcjonowały i, zdaje się, była mowa o tym, żeby zamknąć kina, teatry i cyrk, ale jeszcze nic nie wyglądało na kataklizm, prędzej na ferie. Na ulicy rzadko spotykało się ludzi w maskach, którzy czuli się dość niezręcznie, bo pozostali przechodnie gapili się na nich.

Sierioża wciąż codziennie jeździł do biura, bo na razie jeszcze nie zamknęli miasta: o tym nie było mowy. Zresztą nikomu nie przychodziło do głowy, że ogromną metropolię, gigantyczne mrowisko o powierzchni tysięcy kilometrów, można otoczyć drutem kolczastym i odciąć od świata, że w jeden dzień nagle przestaną działać lotniska i dworce kolejowe, a pasażerów wysadzi się z pociągów podmiejskich i będą stać na peronach tłumnie, zmarznięci i zdumieni. Kto by przypuszczał, że będą wyglądać jak dzieci, którym odwołano w szkole zajęcia — odprowadzające wzrokiem puste pociągi zmierzające w kierunku miasta, z mieszanymi uczuciami lęku i ulgi. Tego dnia nic takiego się nie zdarzyło.

Zajechałam na chwilę, żeby zabrać Miszkę, który jadł u niej obiad, a mama powiedziała:

— Aniuta, zjedz coś, zupa gorąca.

Ale ja chciałam wrócić do domu przed przyjazdem Sierioży. Zdaje się, że ledwo zdążyłam wypić kawę i się zebrałam. Nie pogadałyśmy o niczym sensownym, w przedpokoju pospiesznie cmoknęłam ją w policzek, już przy drzwiach rzuciłam:

— Miszka, zbieraj się szybciej, zaraz zaczną się korki.

Nawet jej nie objęłam. Ach, mamusiu, mamusiu…

Wszystko stało się tak szybko. Po kilku dniach od wizyty u mamy w Internecie pojawiły się plotki. Nie miałam nic do roboty, więc czytałam je i wieczorem przekazywałam Sierioży. Śmiał się:

— Aniu, jak ty to sobie wyobrażasz, zamknąć miasto? Trzynaście milionów ludzi, rząd i w ogóle. Pół okręgu tam pracuje, nie wariuj! Z powodu głupiego zapalenia dróg oddechowych wystraszą wszystkich was, paranoików, nakupicie lekarstw, a potem wszystko powolutku ucichnie.

Miasto zamknięto nagle w nocy.

Sierioża nigdy nie budził mnie rano, choć wiedziałam, że lubił, kiedy razem wstawaliśmy: ja parzyłam mu kawę, potem chodziłam na bosaka za nim po domu, siedziałam obok z klejącymi się oczami, gdy prasował sobie koszulę, odprowadzałam go do drzwi i wracałam do sypialni, żeby nakryć się po czubek głowy i pospać jeszcze dwie, trzy godzinki. Tego ranka zbudził mnie telefonem:

— Malutka, zajrzyj do Internetu, straszny korek, stoję już pół godziny i nic się nie rusza.

Głos miał rozdrażniony — jak człowiek, który nie lubi się spóźniać — ale nie było w nim lęku. Pamiętam dokładnie: nie było lęku. Spuściłam nogi z krawędzi łóżka i przez jakiś czas tak siedziałam, po czym, budząc się, przeszłam do gabinetu, uruchomiłam notebooka. Po drodze zresztą zahaczyłam o kuchnię i nalałam sobie filiżankę kawy, która nie zdążyła jeszcze wystygnąć. Popijałam więc ciepłą kawę i czekałam, aż wskoczy Yandex, żeby posprawdzać, gdzie były korki.

W wyszukiwarce, pośród innych wiadomości w rodzaju: „W wypadku samolotu w Malezji nikt nie zginął” i „Michael Schumacher wraca na trasy Formuły 1”, pierwszą pozycję stanowiło zdanie: „Zapadła decyzja o czasowym ograniczeniu wjazdu na teren Moskwy”. Zdanie nie wydawało się straszne, a nudne. Beznamiętne słowa: „czasowe ograniczenie” brzmiały normalnie i bezpiecznie. Przeczytałam do końca krótką informację — cztery linijki, ale zanim wybrałam numer Sierioży, informacje zaczęły się pojawiać jedna po drugiej, tuż ponad tą pierwszą, niewzbudzającą niepokoju. Doczytałam do słów: MOSKWA ZAMKNIĘTA Z POWODU KWARANTANNY, kiedy Sierioża odebrał telefon:

— Już wiem. Właśnie podali w radiu, na razie bez szczegółów. Zaraz zadzwonię do biura, a później do ciebie, na razie poczytaj jeszcze, dobrze? To jakaś głupota — stwierdził i rozłączył się.

Nie czytałam dalej, ale zatelefonowałam do mamy. W słuchawce rozlegały się długie sygnały, przerwałam połączenie i wybrałam numer jej komórki. Gdy w końcu odebrała, miała lekko zdyszany głos:

— Aniutka? Co-co się stało? Czemu masz taki dziwny głos?

— Mamo, gdzie jesteś?

— Wyszłam do sklepu. Chleb mi się skończył. Ale o co chodzi, Aniu? Zawsze wychodzę o tej porze, skąd ta panika?

— Zamknęli was, mamo! Zamknęli miasto. Na razie nic więcej nie wiem. W wiadomościach mówili. Włączałaś rano wiadomości?

Pomilczała, po czym powiedziała:

— Dobrze, że mieszkacie poza miastem. Sierioża w domu?

Sierioża dzwonił z drogi jeszcze kilka razy, odczytywałam mu wiadomości pojawiające się w sieci. Wszystkie były krótkie, szczegóły sączyły się po kawałeczku, a liczne oświadczenia zaczynały od słów: „Według niepotwierdzonych danych…”, „Źródła z administracji miejskiej donoszą…”. Zapowiadano, że podczas południowych wiadomości na kanałach lokalnych wystąpi Naczelny Lekarz. Klikałam i klikałam po stronach internetowych, aż od nagłówków i liter rozbolały mnie oczy, a kawa wystygła. Najbardziej ze wszystkiego chciałam, żeby Sierioża jak najprędzej wrócił do domu. Po trzecim telefonie powiedział, że korek się skończył, kierowcy już wrócili do aut, które następnie popełzły kolumną w stronę miasta. Do tego czasu powyłączali silniki i chodzili wzdłuż trasy: zaglądali do sąsiednich samochodów i słuchali fragmentów wiadomości z radioodbiorników:

— Co za brednia, chłopie: wiadomości co pół godziny, a oni dają muzykę i reklamy, do diabła z nimi!

Po czterdziestu minutach i pięciu kilometrach okazało się, że strumień aut skręca na najbliższym zjeździe w bok. Sierioża zatelefonował jeszcze raz i powiedział:

— Wydaje się, że nie kłamią. Miasto rzeczywiście jest zamknięte.

Posuwając się w kierunku miasta, przez ostatnie pięć kilometrów do zjazdu, pełen wątpliwości Sierioża jednak liczył na to, że to tylko plotka, kiepski żart.

Obudził się Miszka, zszedł z piętra i trzasnął drzwiczkami lodówki. Wyszłam z gabinetu i powiedziałam:

— Zamknęli miasto.

— W jakim sensie? — zapytał i odwrócił się. Nie wiem czemu, ale jego zaspany wygląd, zmierzwione włosy oraz ślady poduszki odciśnięte na policzku od razu mnie uspokoiły.

— W Moskwie ogłoszono kwarantannę. Sierioża wraca do domu. Dzwoniłam do babci, u niej wszystko w porządku. Przez jakiś czas nie będzie można dostać się do miasta.

— To klawo — rzucił mój beztroski chudy chłopiec, w którego życiu nie było większych problemów niż złamanie się podstawki do konsoli. Jego nie wystraszyła ta wiadomość. Być może pomyślał, że na pewien czas wydłużą się ferie, a może nic nie myślał. Po prostu sennie się do mnie uśmiechnął, wziął karton soku pomarańczowego i ciasto, po czym, szurając nogami, pomaszerował do swego pokoju.

Wszystko to rzeczywiście nie budziło strachu. W telewizji w tych dniach mówiono: „środek tymczasowy”, „sytuacja pod kontrolą”, „w mieście wystarczy lekarstw, dostawy żywności zorganizowane”. Wiadomości jeszcze nie były nadawane nieprzerwanie, z linijką biegnącą u dołu ekranu i bezpośrednimi transmisjami z ulic, które wyglądały dziwnie pusto, z przechodniami pojawiającymi się z rzadka w maseczkach z gazy. Na wszystkich kanałach pełno było rozwlekłych audycji i reklam. Nikt tak naprawdę się nie bał — ani ci, którzy pozostali wewnątrz, ani my, będący na zewnątrz.

Poranki zaczynały się od wiadomości, a potem — od telefonów do mamy i przyjaciół. Sierioża pracował poza biurem, co było nawet przyjemne, taki nieplanowany urlop. Nasz kontakt z miastem nie był zerwany, tylko po prostu ograniczony. Idea przedostania się do miasta i zabrania mamy nie wydawała się pilna. Po raz pierwszy wspomnieliśmy o tym, wcale nie na poważnie, przy kolacji, zdaje się pierwszego dnia kwarantanny. W te pierwsze dni Sierioża kilka razy wyjeżdżał (i nie on jeden, niektórzy sąsiedzi, jak się potem wyjaśniło, robili to samo). Chodziły pogłoski o tym, że tylko główne trasy były nieprzejezdne, a wiele pomniejszych wjazdów do miasta pozostawało otwarte. Jednak Sierioża i tak ani razu nie zdołał się dostać do miasta i wracał z niczym.

Naprawdę przestraszyliśmy się tego dnia, gdy ogłosili zamknięcie metra. Wszystko stało się jednocześnie, jakby uniosły się nagle nieprzejrzyste zasłony i informacje spadły na nas połyskującym strumieniem. Byliśmy zaskoczeni tym, że czuliśmy się tak bezpieczni. Czterysta tysięcy chorych. Mama telefonowała:

— W sklepach puste półki, ale nie martwcie się, zdążyłam zrobić zapasy, ja już wiele nie potrzebuję, a Lubow Michajłowna mówi, że w administracji stemplują talony i na dniach zaczną rozdzielać żywność. — Po czym jeszcze powiedziała: — Wiesz, dziecko, poczułam się dziwnie, na ulicy wszyscy w maskach…

Sierioża nie mógł się dodzwonić do pracy, łączność komórkowa zawiesiła się jak w noworoczną noc. Sieć była zajęta, w słuchawkach rozlegały się tylko krótkie sygnały. A pod koniec dnia wiadomości sypnęły się jedna po drugiej: godzina policyjna, zakaz poruszania się po mieście, patrole, rozdawanie leków i żywność na talony, sieci handlowe zamknięte, w szkołach i przedszkolach zorganizowane punkty pogotowia ratunkowego.

W nocy dodzwoniła się do nas Lenka i płakała do słuchawki:

— Aneczko! Jakie punkty? Tam po prostu są lazarety, na podłodze leżą materace, a na nich ludzie, jak na wojnie.

Od tego dnia nie było wieczoru, żebyśmy z Sieriożą nie układali planów przedarcia się przez kwarantannę, przez kordony ponurych uzbrojonych mężczyzn w respiratorach. Na początku te kordony były plastikowymi, czerwono-białymi pachołkami, jakich wiele przy każdym stanowisku drogówki GAI i przez które łatwo można było przejechać autem na pełnym biegu. Później pojawiły się betonowe belki, ze sterczącym z nich zbrojeniem, rdzewiejącym na listopadowym wietrze.

— Ale przecież nie będą w nas strzelać, poza tym mamy duże, solidne auto, moglibyśmy objechać przez pola, damy im pieniądze… — złościłam się, kłóciłam, płakałam. — Trzeba zabrać mamę i Lenkę, musimy chociaż spróbować…

I w jeden taki wieczór fala owego sporu wyniosła nas z domu. Sierioża upchnął pieniądze po kieszeniach, w milczeniu i nie patrząc na mnie, zasznurował buty, wyszedł, wrócił po kluczyki od samochodu. Tak się bałam tego, co wymyśli, że złapałam z wieszaka pierwszą lepszą kurtkę i krzyknęłam do Miszki:

— Jedziemy po babcię, nikomu nie otwieraj, zrozumiałeś?!

Nie czekając na odpowiedź, wybiegłam za Sieriożą.

W drodze milczeliśmy. Trasa była pusta i ciemna, do oświetlonego kawałka szosy pozostało jeszcze ze dwadzieścia kilometrów, z naprzeciwka z rzadka pojawiały się auta. Najpierw zza zakrętu drogi pojawiał się obłok rozproszonego, białego światła, żeby później, mrugnąwszy, zmienić się w mętnożółte snopy. Od tych, jakby powitalnych, mrugnięć napotkanych samochodów robiło się lżej. Patrzyłam na profil Sierioży, uparcie zaciśnięte usta i nie zdecydowałam się, by wyciągnąć rękę i przytulić się do niego. Żeby nie zablokować impulsu, który — po kilku dniach kłótni, łez i wątpliwości — nakazał mu posłuchać mnie i pojechać ze mną. Po prostu patrzyłam na niego i myślałam: Nigdy więcej cię o nic nie poproszę, tylko pomóż mi zabrać mamę, proszę, pomóż mi.

Minęliśmy mrowiska podmiejskich osiedli, beztrosko mrugających w ciemnościach światłami okien, a potem wjechaliśmy na oświetlony odcinek drogi. Wzdłuż szerokiej szosy latarnie pochylały swe żółte głowy jak drzewa, z obu stron majaczyły wielkie centra handlowe z pogaszonymi światłami, puste parkingi, opuszczone szlabany, banery reklamowe: „Elitarne osiedle Jezioro Książęce”, „Ziemia na sprzedaż — od 1 ha”. W końcu ukazał się przed nami kordon zagradzający wjazd do miasta.

Na początku nawet nie zorientowałam się, że to właśnie blokada. Dwa samochody patrolowe ustawione na ukos, na poboczu nieduża zielona ciężarówka z włączonymi światłami, kilka długich betonowych bali leżących na asfalcie, z daleka podobnych do podłużnych białych cukierków, czyjaś samotna sylwetka. Wszystko to wyglądało tak niepoważnie, tak zabawnie, że nie wierzyłam w to, co może się nam przytrafić. Podczas gdy Sierioża wytracał prędkość, wyciągnęłam telefon i wybrałam numer mamy:

— Nic nie mów, zaraz po ciebie przyjedziemy — powiedziałam, kiedy podniosła słuchawkę, po czym rozłączyłam się.

Sierioża, zanim wysiadł z auta, otworzył schowek, ale niczego stamtąd nie wyjął. Zostawił silnik na chodzie i przez kilka chwil patrzyłam z siedzenia pasażera, jak idzie w kierunku kordonu. Szedł wolno, jakby układał sobie w myślach to, co powinien powiedzieć. Patrzyłam na jego plecy, a potem wyskoczyłam z samochodu. Po dźwięku za sobą zorientowałam się, że drzwiczki się nie zatrzasnęły, ale nie zawróciłam i pobiegłam za nim. Kiedy byłam tuż koło niego, stał już naprzeciwko niezgrabnego jak niedźwiedź mężczyzny w uniformie.

Było chłodno, pod brodą miał maskę, którą starał się pospiesznie naciągać na twarz, jak tylko wysiedliśmy z samochodu. Kilka razy bezskutecznie uchwycił jej skraj dłonią w grubej, czarnej rękawicy. W drugiej ręce trzymał wypalonego do połowy papierosa. W jednym z samochodów patrolowych za jego plecami widniało kilka sylwetek i lekko świecił ekranik. Pomyślałam, że oglądają telewizję, że to zwyczajni ludzie, tacy sami, jak my, i że będzie można się dogadać. Sierioża zatrzymał się o pięć kroków od mężczyzny. Pochwaliłam go w myślach. Pośpiech, z jakim mężczyzna naciągał maskę na twarz, kazał przypuszczać, że nie chce, żebyśmy się zbliżyli. Też stanęłam w oddaleniu, a Sierioża odezwał się dziarskim tonem, jakiego zazwyczaj używa w rozmowach z drogówką i milicjantami:

— Panie komendancie, jak moglibyśmy dostać się do miasta, co?

Po jego tonie i po tym, że ściągnął wargi, można było zauważyć, że trudno mu przychodzi ta wymuszona intonacja i jak obca mu ta rzekoma koleżeńskość, której w rzeczywistości wcale nie czuje, i że nie wierzy w nasz sukces.

Mężczyzna poprawił maskę i położył rękę na automacie wiszącym mu na ramieniu. Nie było w tym groźby, raczej wyglądało to tak, jakby po prostu nie miał co zrobić z ręką. Milczał, a Sierioża tym samym, sztucznie uprzejmym, tonem kontynuował:

— Przyjacielu, my musimy. Ilu was? Pięciu? Może się dogadamy? — i sięgnął do kieszeni.

Drzwiczki stojącego z tyłu patrolowego auta lekko się uchyliły i w tym momencie człowiek trzymający rękę na automacie, młodym, jeszcze łamiącym się głosem powiedział:

— Nie wolno. Zawracać! — Machnął dłonią z papierosem w stronę, skąd przyjechaliśmy, po czym machinalnie oboje się odwróciliśmy. W śniegu czerniała wyraźna koleina.

— Zaczekaj, panie komendancie! — zaczął Sierioża, ale po spojrzeniu mężczyzny z automatem już wiedziałam, że nic z tego. Nie ma sensu nazywanie go „panem komendantem”, proponowanie pieniędzy. On zaraz zawoła swoich. Będziemy musieli wsiąść do auta, zawrócić koleiną przetartą przez takich jak my, starających się przedostać do zamkniętego miasta, i wywieźć stamtąd kogoś, kogo kochają, o kogo się martwią.

Odsunęłam Sieriożę i przeszłam jeszcze cztery kroki. Stanęłam twarzą w twarz z mężczyzną z automatem. W końcu zobaczyłam, że jest młodziutki, może dwudziestoletni. Starałam się zajrzeć mu w oczy, ale on odwrócił wzrok.

— Posłuchaj…

Powiedziałam: „Posłuchaj”, chociaż nigdy nikogo nie tykam, bo to dla mnie ważne. „Wy” stwarza dystans. Teraz powiedziałam tak, bo z jednej strony byłam ja, dorosła, wykształcona, zamożna kobieta, a z drugiej stał chłopak z ciemnymi śladami po ospie na policzkach, w miejscach, których nie osłaniała biała maska. Dobrze wiedziałam, że tak właśnie należy powiedzieć:

— Posłuchaj, zrozum mnie, tam jest moja mama, całkiem sama, zdrowa. Ty też masz mamę i kochasz ją, przepuść nas, proszę, nikt nie zauważy. Jak chcesz, pojadę tylko ja, a on tu na mnie zaczeka, mam w domu dziecko, więc na pewno wrócę. Obiecuję ci, pojadę sama i wrócę za godzinę. Przepuść mnie.

W jego oczach pojawiła się niepewność, dostrzegłam ją i chciałam powiedzieć coś więcej, ale wtedy za jego plecami zjawił się jeszcze jeden, w takiej samej masce i z takim samym automatem na ramieniu:

— Siemionow, co się tu u ciebie dzieje? — Starając się patrzeć im w oczy po kolei, aż spojrzeli po sobie, odezwałam się prędko, żeby nie mieli czasu się zastanowić:

— Chłopcy, przepuście mnie, proszę, muszę zabrać mamę. Tam została moja mama, mąż zaczeka z wami. Uwinę się w godzinę, możecie go nawet nie sadzać do swego samochodu. Sierioża, jesteś ciepło ubrany, prawda? Pospacerujesz tu przez godzinkę, a ja szybko…

Ten, który był starszy, nagle wyszedł do przodu, odsunąwszy młodziutkiego Siemionowa z niemal wypalonym już papierosem w dłoni, i powiedział głośno, prawie krzyknął:

— Nie wolno, już wam powiedziano! To nie ja wymyśliłem, taki mam rozkaz, szybko zawracajcie do samochodu! — Machnął automatem, choć znów w jego geście nie było groźby. Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo młodziutki Siemionow, niechętnie odrzuciwszy pod nogi niedopałek, powiedział żałośnie:

— Wokół Kolcewoj rozciągnęli drut kolczasty, tam jeszcze niejeden kordon i nawet jeśli my byśmy was przepuścili, nie przejedziecie.

— Chodź, malutka, idziemy! Nic z tego, nie przepuszczą nas — powiedział Sierioża i złapał mnie za rękę, siłą prowadząc do auta. — Dziękuję, chłopaki, zrozumiałem — mówił i ciągnął mnie za sobą.

Wiedziałam już, że upór nie ma sensu, ale wciąż myślałam, co by tu im powiedzieć, żeby mnie przepuścili. I nic. Nic nie przyszło mi do głowy i kiedy wsiedliśmy do auta, Sierioża znów, nie wiadomo po co, otworzył i zamknął schowek. Zanim ruszył, odezwał się do mnie:

— To już nie milicja i nie drogówka. Popatrz na mundury, Aniu, to regularne wojsko. — Podczas gdy zawracał, póki pod kołami chrzęściła śnieżna koleina, wzięłam do ręki telefon i wybrałam numer mamy. Podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale i krzyknęła:

— Halo, Ania? Co tam się u was dzieje?!

Powiedziałam prawie spokojnie:

— Mamusiu, nie wyszło, trzeba czekać, coś wymyślimy.

Nic nie mówiła i słychać było tylko jej oddech, tak wyraźnie, jakby siedziała obok mnie w aucie:

— No, oczywiście, malutka.

— Zadzwonię do ciebie później, wieczorem, dobrze?

Odłożyłam telefon i zaczęłam szukać po kieszeniach paczki papierosów. Jechaliśmy z powrotem, niedługo powinna się skończyć oświetlona część drogi. Widziałam już przed sobą granicę żółtego światła i migające światełka podmiejskich osiedli. W domu czekał na nas Miszka.

Dokładnie po tygodniu, 17 listopada, mama umarła.

Pandemia

Подняться наверх