Читать книгу Pandemia - Jana Wagner - Страница 8

Оглавление

Nie wiem dlaczego, ale wszystkim jednocześnie wydało się, że nasz, czyli mój i Sierioży, beztroski drewniany dom jest bezpieczniejszy od murowanej twierdzy Loni. Może dlatego, że ona została zniesławiona wtargnięciem — otwarte na oścież drzwi, wywrócony stolik w przedpokoju, drobiazgi rozsypane na podłodze, ślady brudnych butów na płytkach mozaiki i martwy pies na podwórzu — podczas gdy naszą ażurową budowlę jak na razie potrafiliśmy obronić. I dlatego Lonia, obudziwszy się z odrętwienia, zawołał Marinę, która właśnie wyniosła z pokoju dziecięcego owiniętą w kołdrę, śpiącą dziewczynkę. Czekaliśmy na nich z tatą na dworze, nie ruszając się. Oboje, bez ubierania się, już biegli zasypaną śniegiem asfaltową ścieżką między naszymi domami. Nie obejrzeliby się nawet na swoją otwartą na oścież furtkę i szeroko rozwarte drzwi wejściowe, gdyby tata nie krzyknął:

— Ej, jak ci tam, Lonia? Tego nie można tak zostawić, wystraszysz sąsiadów!

Lonia zatrzymał się, zamrugał i powoli zawrócił, żeby zamknąć furtkę.

Po półgodzinie siedzieliśmy wszyscy w naszym salonie — ja, tata, Lonia, z wciąż puchnącym fioletowosinym policzkiem i po dziecinnemu obrażonym wyrazem twarzy, oraz Marina, po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, niepodobna do chłodnej, nieskazitelnej diwy. Fryzurę miała w nieładzie, opuchnięte powieki i drżące dłonie. Tata Boria, przykucnąwszy obok kominka, rozniecał ogień, a na kanapie przymykała sennie oczy tłuściutka dziewczynka w różowej piżamie w niedźwiadki.

Poszłam do kuchni i przyniosłam butelkę, którą wczoraj zaczęliśmy z Sieriożą. Lonia spojrzał na mnie z wdzięcznością, jednym ruchem wlał w siebie whisky, której mu nalałam, i palcem podsunął opróżnioną szklaneczkę, żebym napełniła ją jeszcze raz.

— Aniu, mnie też nalej — odezwała się Marina siedząca z Daszą na kanapie. Jedną ręką ściskała mocno malutką, różową piętkę dziewczynki. Zęby Mariny głośno zastukały o krawędź szklanki, ale wypiła do dna, bez skrzywienia.

W tym czasie z głośnym trzaskiem zajęło się drewno. Tata zamknął szklane drzwiczki, odwrócił się do stołu i omiótł nas spojrzeniem. Był prawie zadowolony. Złapałam się na myśli, iż być może po raz pierwszy od długiego czasu poczuł się w końcu potrzebny swemu synowi, i podobało mu się, że tak prędko my — dorośli, samodzielni, niepotrzebujący jego rad — przeistoczyliśmy się w skupione przy nim, niepewne siebie dzieci. I pomyślałam jeszcze, że przez cały ten czas, od kiedy zjawił się w naszym progu w środku nocy, od nikogo nie usłyszał słowa podziękowania. Jakby czytał w moich myślach, Lonia z hałasem postawił szklankę na stole i oświadczył:

— Pan, jak widzę, poważniej odnosi się do tego wszystkiego, a ja, dureń, jeszcze im drzwi otworzyłem. Myślałem, że to przecież swoi, że im trzeba wody albo drogę pokazać. Gdyby nie wy…

— Borys Andriejewicz — przedstawił się tata Boria i wyciągnął dłoń, którą Lonia uścisnął, zerwawszy się pospiesznie z miejsca.

— Gdyby nie ty, Andreicz, oni pewnie położyliby mnie obok Aiki. Nawet nie zdążyłem jej spuścić z łańcucha. Podszedłem i otworzyłem im drzwi. Dupek ze mnie… I rękę mu chciałem podać. — Mówiąc to, złapał butelkę, nalał sobie i odstawił ją na stół, jednak znów ją podniósł i napełnił jeszcze jedną szklaneczkę, którą podsunął tacie Borii.

Zauważyłam pożądliwy wzrok Mariny, więc podsunęłam Loni jej i moją szklaneczkę. To był kokieteryjny, towarzyski gest, którego natychmiast zrobiło mi się wstyd, bo przyszło mi do głowy, że wszystko, co się teraz dzieje, wcale nie kręci się wokół nas, kobiet. Na moment wydało mi się, że te dwie szklaneczki dalej będą stały puste obok butelki, ale Lonia machinalnie też je napełnił, chociaż nawet na nas nie spojrzał. Patrzył na karabin, stojący przy ścianie, kolbą do góry. Tata Boria po powrocie najpierw zajął się bronią i ustawił na wyciągnięcie ręki tak, żeby można ją było szybko chwycić.

— Masz na niego zezwolenie? Prawdziwy z ciebie Natty Bumppo, Andreicz! Jak tyś go z okna wysunął… Oni by tak łatwo nie odjechali, za nic…

Coś tam jeszcze gadał, a ja pomyślałam: „Coś takiego, Lonia, z tym jego masywnym karkiem i płaskimi dowcipami, jak się okazuje, czytał w dzieciństwie Coopera, bawił się w Indian i pewnie uważał się za Sokole Oko albo Wielkiego Węża Chingachgooka”. Podniosłam na niego wzrok i usłyszałam, jak mówił:

— Wziąłem ją ze schroniska, dla ochrony. Nianię koło niej trzeba było przeprowadzać, a bywało, że goście po pijaku bali się wyjść na dwór na papierosa, i Marinka wciąż burczała: „Krokodyla sprowadził”. Ale pies był mądry: wiedział, kogo nie wolno ruszyć, Daszka to nawet paluszki jej do pyska wsuwała i nic. A oni ją z biegu, nie patrząc, zastrzelili jak śmiecia.

Wargi mu zadrżały. Patrzyłam na niego i znów zobaczyłam ich wszystkich na kanapie w salonie — nasze ślubne muszelki w buzi grubej Daszy, Marina jeszcze gładko uczesana, z porannym makijażem i Lonia poklepujący dłonią kanapę. Wtedy poczułam, że łzy nagle znów popłynęły strumieniami po moich policzkach. Nawet nie zdążyłam głośno chlipnąć i nikt nie spojrzał w moją stronę, bo usłyszeliśmy, jak koło naszej bramy zatrzymał się samochód. Następna sekunda była tak gęsto wypełniona zdarzeniami, że powinna trwać dziesięć razy dłużej.

Zobaczyłam Marinę, która objęła rękoma malutką Daszę, i zsuwając się, usiadła z nią na podłodze. Karabin, dopiero co stojący pod ścianą jak dekoracja do fotografii na tematy myśliwskie, znalazł się w rękach taty, a on sam dosłownie frunął po schodach na piętro, do okna. Lonia, po tym jak zniknął na chwilę w kuchni, ukazał się w progu, ściskając w dłoni nóż do ćwiartowania mięsa. W świetle można było zauważyć, że szerokie, okropne ostrze noża było zabrudzone czymś tłustym, jakby wcześniej krojono nim kiełbasę. Ja jedna nie ruszyłam się z miejsca i narastało we mnie niezadowolenie, że zupełnie nie wiem, co właściwie powinnam teraz zrobić. W tym czasie z piętra rozległ się głos taty. Obwieścił z ulgą:

— Chłopcy wrócili.

Wszyscy byli zajęci wprowadzaniem samochodu na podwórze i rozładowywaniem rzeczy: wielkich plastikowych paczek, białych i chrzęszczących, jak w przeddzień wielkiego domowego święta. Sierioża wniósł ostatnie, wielkie kartonowe pudło i postawił je na podłodze w przedpokoju.

— Nie wnoś dalej — powiedział tata Boria — zostaw tutaj, i tak trzeba je będzie pakować z powrotem.

W pudle coś metalicznie brzęknęło, a Sierioża relacjonował:

— Kupiłem prawie wszystko, oprócz benzyny. Na stacji kolejka na kilometr, a chcieliśmy za dnia zdążyć do domu. Pojedziemy jutro.

— To źle. Ale rzeczywiście już nie należy jechać, trzeba zaczekać.

— Jest dobrze, tato. Przecież myśleliśmy, że tydzień będziemy się zbierać, a dziś dostaliśmy prawie wszystko: i jedzenie, i lekarstwa. Tylko benzyny zostało tyle, co nic. Jutro weźmiemy kanistry i przelecimy się po stacjach, bo trzeba będzie kilka objechać. Mężczyźni w kolejce mówili, że jednej osobie nie dają dużo. No i najbliższy sklep myśliwski w Krasnogorsku. Chyba był jeszcze jeden w Wołkołamsku, ale to nie po drodze. Może dokupimy amunicji u ciebie w Riazaniu?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pandemia

Подняться наверх