Читать книгу Pandemia - Jana Wagner - Страница 6
Оглавление●
Ten sen śnił mi się przez całe życie: czasem raz na rok, czasem rzadziej, ale za każdym razem, gdy już zaczynałam go zapominać, pojawiał się. Muszę gdzieś się dostać, całkiem niedaleko, tam czeka na mnie mama, a ja posuwam się do przodu, ale bardzo wolno. Spotykają mnie jacyś nieprzydatni, zbędni ludzie i grzęznę w rozmowach z nimi jak w pajęczynie. Kiedy w końcu niemal docieram do celu, nagle zdaję sobie sprawę, że się spóźniłam. Mamy już tam nie ma, nigdzie jej nie ma. Nigdy więcej jej nie zobaczę. Budziłam się od własnego krzyku, z twarzą mokrą od łez i nawet gdy ten, kto leżał obok, obejmował mnie, starając się pocieszyć, odsuwałam się i odpychałam jego ręce, ogłuszona własną samotnością.
Wychylając się z półsnu, w jakim pogrążały mnie tabletki — Sierioża kazał mi je przyjmować za każdym razem, gdy zaczynałam płakać i nie mogłam przestać — szłam sprawdzić, gdzie jest ta dwójka, która mi pozostała. Niekiedy zastawałam obu z głowami pochylonymi nad komputerem, przeglądających wiadomości. Czasem Sierioża przepadał gdzieś na podwórzu — wydaje mi się, że rąbał drzewo, chociaż bardziej bezsensowne zajęcie trudno było sobie wyobrazić. A Miszka… Miszka siedział i oglądał filmy na YouTube albo grał w gry komputerowe. Za każdym razem, kiedy to widziałam, krzyczałam i płakałam, a wtedy trzaskały drzwi wejściowe, w wyniku czego do domu dostawała się struga zimnego powietrza. Zjawiał się Sierioża, wyprowadzał mnie do sypialni i kazał zażyć jeszcze jedną tabletkę.
19 listopada nasz telefon całkiem zamilkł. Wraz z nim wyłączył się Internet. Odkrył to Miszka, jedyny, który chociaż starał się robić wrażenie, że życie toczy się własnym rytmem. W dzień, gdy łączność ustała, obudziłam się, dlatego że Sierioża potrząsał mnie za ramię:
— Dosyć spania, malutka, jesteś nam potrzebna. Telefon zamarł, Internet też. Zostały nam wiadomości z satelity, a do tego nasz angielski nie wystarcza…
Po zejściu do salonu zobaczyłam Miszkę na tapczanie, przy telewizorze. Miał na kolanach oksfordzki słownik, a twarz skupioną i nieszczęśliwą, jak na egzaminie. Dookoła niego siedzieli dorośli: piękna Marina z piętrowego, ceglanego pałacu ze zgrabnymi wieżyczkami, znajdującego się naprzeciwko naszego domu, oraz jej gruby mąż Lonia, niedzielny partner Sierioży od bilardu. Na podłodze koło tapczanu siedziała ich malutka córeczka. Z kolei przed nią stała waza z muszelkami, które przywieźliśmy z podróży poślubnej. Sądząc po obrzmiałym policzku dziewczynki, jedna z nich już była w jej buzi. Sierioża sprowadził mnie ze schodów pod rękę. Na pewno dwa dni tabletek i łez nie minęły bez śladu, bo Marina, unosząc na mnie oczy (mimo porannej godziny jej makijaż był bez zarzutu; należała do tego typu kobiet, które wyglądają jak anioły o każdej porze dnia czy nocy), prędko uniosła dłoń do ust i nawet zamierzała się poderwać z tapczanu:
— Aniu, okropnie wyglądasz, nie jesteś chora?!
— Jesteśmy zdrowi — powiedział szybko Sierioża. Momentalnie rozzłościłam się na niego za ten pośpiech, jakbyśmy to my siedzieli w salonie Mariny, pozwalając naszemu dziecku obśliniać cudze sentymentalne wspomnienia. — Kochani, przydarzyła się nam pewna rzecz…
Nie pozwoliłam mu dokończyć. Nagle to, żeby nie mógł tego zrobić, stało się dla mnie bardzo ważne, więc podeszłam do dziewczynki, i rozchylając jej mokre od śliny paluszki, odebrałam wazę, po czym postawiłam ją wyżej na kamiennej półce.
— Marina, wyjmij jej z buzi muszelkę, bo się udławi, to przecież nie cukierek.
— Poznaję moją dziewczynę — powiedział półgłosem Sierioża z ulgą. Spojrzeliśmy na siebie, nie mogłam się do niego nie uśmiechnąć.
Nie mogłam ścierpieć ich obojga: Mariny i jej niezgrabnego, hałaśliwego Loni, mającego głowę nabitą niemądrymi anegdotami. Oprócz tego myślał tylko o pieniądzach. U niego w piwnicy stał stół bilardowy i Sierioża od czasu do czasu, w wolne dni, wyprawiał się tam pograć. Przez pierwsze pół roku naszego mieszkania na tym osiedlu starałam się dotrzymywać mu towarzystwa, ale szybko zrozumiałam, że nie potrafię nawet sprawiać wrażenia, że mi z nimi wesoło.
— Lepiej nie mieć światowego życia, niż brać udział w tej przerażającej parodii — mówiłam do Sierioży. A on odpowiadał:
— Wiesz, malutka, nie możesz być taka wybredna. Jak się mieszka na wsi, należy utrzymywać kontakty z sąsiadami.
Teraz tych dwoje siedziało w moim salonie, na mojej kanapie, a mój syn z przejęciem starał się tłumaczyć im wiadomości CNN.
Podczas gdy Marina wydobywała ostatnią muszelkę z ust swojej córki, Lonia gościnnym gestem poklepał kanapę obok siebie i powiedział:
— Siadaj, Anka, i tłumacz. Telefony padły, nasi bezbożnie kłamią, a ja chcę wiedzieć, co dzieje się na świecie.
Przysiadłam na skraju stolika na gazety. Bardzo nie chciało mi się siadać obok tamtych dwojga, odwróciłam się do telewizora i natychmiast przestałam słyszeć gadaninę Mariny i chichot Loni:
— Dasza, wypluj, wypluj natychmiast!
— Nianię odcięła kwarantanna i Marince przyszło odwołać się do swojego instynktu macierzyńskiego. Jak widzisz, niezbyt jej na razie wychodzi.
Uniosłam rękę i umilkli. Słuchałam i czytałam informacje z paska u dołu ekranu. Minęło dziesięć, piętnaście minut w absolutnej ciszy, po czym zwróciłam się do nich. Marina siedziała teraz na podłodze w zastygłej pozie, ściskając w dłoni oślinioną muszelkę, a Lonia trzymał dziewczynkę na rękach, zasłaniając jej dłonią usta. Oczy miał bardzo poważne, nigdy takich u niego nie widziałam. Obok Loni zastygł Miszka o twarzy wychudłej, z długim nosem, opuszczonymi kącikami ust i brwiami uniesionymi jak u karnawałowego pierrota. Słownik spadł mu z kolan na podłogę, widocznie Miszka znał angielski na tyle, żeby zrozumieć sens wiadomości.
Nie oglądając się na stojącego za mną Sieriożę, powiedziałam:
— Oni mówią, że wszędzie to samo. W Japonii siedemset tysięcy zachorowań, Chińczycy nie podają danych, Australijczycy i Anglicy zamknęli granice, ale to im nie pomogło. Chyba jest za późno. Samoloty nigdzie nie latają. Kwarantanna obejmuje duże miasta Stanów Zjednoczonych: Nowy Jork, Los Angeles, Chicago, Houston. Cała Europa też w dupie. To w skrócie. Mówią, że utworzyli międzynarodowy fundusz i pracują nad szczepionką. Mówią jeszcze, że nie będzie jej wcześniej niż za dwa miesiące.
— A co o nas? — Lonia odsunął dłoń od ust dziewczynki, która natychmiast zaczęła ssać palec. Oboje patrzyli na mnie. Po raz pierwszy zauważyłam, jak są do siebie podobni. Biedna malutka, nie było w niej nic z delikatnej budowy Mariny, za to po Loni miała blisko osadzone oczy, gąbczaste, tłuste policzki i sterczący trójkątny podbródek.
— A co my ich obchodzimy? O nas na razie mówią mało. Wszędzie źle, a na Dalekim Wschodzie szczególnie. Mówią, że nie zamkną chińskiej granicy, a tam jedna trzecia ludności zainfekowana. Piter zamknięty, Niżny zamknięty…
— A Rostow? Co mówią o Rostowie?
— Lonia, nic o Rostowie nie mówią, tylko o Paryżu, Londynie…
To było nawet przyjemne: cztery pary wystraszonych oczu wpatrzone w moją twarz. Czekali na moje słowa, jakby od nich zależało coś bardzo ważnego.
— Mam mamę w Rostowie — powiedział cicho Lonia. — Od tygodnia nie mogę się do nikogo tam dodzwonić, a teraz telefon zdechł zupełnie. Sierioża, co z nią?! Anka, co tobie?!
Podczas gdy Sierioża popychał ku wyjściu Lonię trzymającego dziewczynkę na rękach i oglądającą się Marinę („Sierg, czy ja coś powiedziałem? Co się u was stało? Może trzeba wam pomóc?”), starałam się złapać oddech. Ucisk w gardle: „Nie mów im, nie mów”. Dojrzałam wzrok Miszy. Patrzył na mnie bezradnie, zagryzając wargi, z malującą się na twarzy rozpaczą. Wyciągnęłam do niego rękę, a on skoczył do mnie z kanapy przez stolik, który zatrzeszczał pod jego ciężarem, przywarł do mego ramienia i wyszeptał gdzieś w mój obojczyk:
— Mamo, co teraz będzie?
— No, przede wszystkim wyrzucimy w diabły ten połamany stolik — powiedziałam, a wtedy Misza roześmiał się tak, jak kiedyś, gdy był malutki. Bardzo łatwo było go rozśmieszyć, a to był najlepszy sposób na uspokojenie go, kiedy płakał. Do salonu wszedł Sierioża:
— Z czego się śmiejecie?
Popatrzyłam na niego nad głową Miszy i powiedziałam:
— Myślę, że będzie już tylko gorzej. Co robimy?
Resztę dnia z Sieriożą, a nawet z Miszką, który porzucił swoje gry, spędziliśmy przed telewizorem, jakby dopiero teraz do nas dotarło, że jest on ostatnim kanałem łączności ze światem. Dlatego spieszyliśmy się, by wchłonąć jak najwięcej informacji, zanim i ta nić się urwie. Miszka powiedział:
— Sputnikowi na pewno nie stanie się nic takiego, mamo, żeby go wyłączyli, on sobie lata i lata. — Siedział z nami, aż w końcu usnął z głową wtuloną w oparcie kanapy.
Pod wieczór Sierioża zgasił światło, rozpalił ogień w kominku, przyniósł z kuchni butelkę whisky i dwie szklaneczki. Siedzieliśmy na podłodze, przed kanapą ze śpiącym Miszką, którego okryłam pledem, i popijaliśmy whisky. Ciepłe migotanie pomarańczowego płomienia mieszało się z niebieskawą poświatą z ekranu. Telewizor mruczał cicho i pokazywał głównie te same kadry, które widzieliśmy rano: na tle map geograficznych dane oznaczone na czerwono, opustoszałe ulice różnych miast, samochody pogotowia ratunkowego i pojazdy wojskowe, wydawanie lekarstw i żywności (twarze stojących w kolejkach ludzi różniły się tylko kolorem masek), zamknięta giełda nowojorska. Niczego już nie tłumaczyłam. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na ekran. W którymś momencie wydało mi się, że to zwyczajny wieczór, jakich wiele już było, i że po prostu oglądamy film o końcu świata, film, którego akcja nieco się wlecze. Oparłam głowę na ramieniu Sierioży, a on odwrócił się do mnie, pogładził mnie po policzku i powiedział na ucho, żeby nie zbudzić Miszki:
— Masz rację, malutka, to wszystko nie skończy się tak łatwo.
Dźwięk, który mnie obudził, ucichł w chwili, kiedy otworzyłam oczy. W pokoju było ciemno. Ogień w kominku zgasł, żarzące się czerwienią węgielki nie dawały światła. Z tyłu posapywał Miszka, a obok mnie, z głową odchyloną do tyłu, spał Sierioża. Plecy mi zdrętwiały od długiego siedzenia na podłodze, ale nie ruszałam się. Chciałam sobie przypomnieć, co właściwie kazało mi się obudzić. Kilka nieskończenie długich sekund siedziałam w zupełnej ciszy, nasłuchując w napięciu. Jak już prawie uwierzyłam, że dziwny dźwięk mi się przyśnił, on znów się rozległ, tuż za mymi plecami: natarczywe, głośne stukanie w okienną szybę.
Odwróciłam się do Sierioży i złapałam go za ramię. W półmroku zobaczyłam, że ma otwarte oczy. Przyłożył palec do ust, a potem, nie podnosząc się, pochylił się nieco w prawo i wolną ręką wymacał wiszący przy kominku żeliwny pogrzebacz, który lekko zadźwięczał, gdy zdejmował go z haczyka. Po raz pierwszy od dwóch lat, które przeżyliśmy w tym jasnym, przestronnym i pięknym domu, mocno pożałowałam tego, że zamiast ceglanej twierdzy z zakratowanymi oknami-strzelnicami, jak u większości naszych sąsiadów, wybraliśmy lekką, drewnianą konstrukcję, z ażurową fasadą strzelających ku dachowi ogromnych okien. Nagle poczułam kruchość tej szklanej osłony, jakby nasz salon i za nim cały dom — ze wszystkimi swymi przytulnymi drobiazgami, ulubionymi książkami, lekkimi drewnianymi schodami, z Miszką beztrosko śpiącym na kanapie — był tylko domkiem dla lalek bez przedniej ściany, do którego w każdej chwili może się przedostać wielka, obca ręka, zburzyć jego codzienny ład i wyciągnąć każdego z nas.
Spojrzeliśmy w stronę okna. Obok prowadzących na werandę drzwi balkonowych, na tle nocnego nieba, ciemniała wyraźnie ludzka sylwetka. Sierioża chciał się podnieść, ale wczepiłam się w jego rękę, w której ściskał pogrzebacz, i wyszeptałam:
— Zaczekaj, nie wstawaj, nie trzeba…
I nagle za szybą rozległ się głos:
— No, co wy tam, zamarliście, obrońcy twierdzy brzeskiej? Ja przez szybę dobrze widzę. Sieriożka, otwieraj!
Sierioża z hałasem upuścił pogrzebacz na podłogę i skoczył do drzwi balkonowych. Miszka obudził się, usiadł na kanapie i tarł oczy, rozglądając się w popłochu. Drzwi otworzyły się, w salonie zapachniało mroźnym powietrzem i tytoniem, a stojący za szybą mężczyzna wszedł do środka i powiedział:
— Zapalcie światło, partyzanci, do diabła!
— Cześć, tato — przywitał się Sierioża, wymacując na ścianie kontakt. Wypuściłam powietrze, podniosłam się i podeszłam.
Trzy lata temu, w czasach, gdy się poznawaliśmy, Sierioża nie od razu przedstawił mnie swojemu ojcu. Musiało minąć prawie półtora roku, żeby jego była żona odpuściła, a porozwodowe napięcia nieco przycichły. Nasze życie stopniowo zaczęło toczyć się normalnie. Dopiero wtedy poznałam ojca Sierioży, który podbił moje serce już od progu niedużego mieszkanka w Czertanowie. Jeszcze zanim się rozebrał, z zadowoleniem obejrzał mnie od stóp do głów, mocno i całkiem nie po ojcowsku objął. Natychmiast kazał siebie nazywać tatą Borią. Do tej pory nie mogłam się zmusić do użycia tej formy, najpierw unikałam bezpośredniego zwracania się, a później, po roku lub coś koło tego, poprzestałam na neutralnym „pan”, od święta „tato”. Jakoś z nim na „ty” nie przeszłam. Ale od początku dobrze się z nim czułam: o wiele lżej niż w towarzystwie przyjaciół Sierioży, którzy przywykli widywać go z zupełnie inną kobietą. Te ich wieloznaczne i delikatne pauzy, jakie robili za każdym razem, gdy cokolwiek mówiłam. Jakby potrzebowali czasu, by przypomnieć sobie, kim jestem. Wciąż łapałam się na próbach przypodobania się im niemal za każdą cenę. To była taka dziecinna, głupia konkurencja z kobietą, wobec której czułam się winna, i za to siebie nienawidziłam.
Tata Boria nie bywał u nas często. Między nim a Sieriożą tkwiła jakaś złożona historia z przeszłości, jeszcze z dzieciństwa Sierioży, o której nie mówili. Zdawało mi się, że Sierioża jest z ojca dumny, a zarazem wstydzi się go. Rzadko do siebie telefonowali, a jeszcze rzadziej się widywali. Tata Sieroży nawet nie był na naszym ślubie. Być może sprawa polegała na tym, że nie miał porządnego garnituru. Dość dawno temu, co było dla wszystkich zaskoczeniem, porzucił karierę wykładowcy uniwersyteckiego, wynajął komuś moskiewskie mieszkanko i na dobre wyjechał na wieś, gdzieś pod Riazań. Od tej pory mieszkał w starym, parterowym domu, z piecem i ubikacją na dworze, cichaczem kłusował i, zdaniem Sierioży, pił z miejscowymi chłopami, wśród których zyskał niezbity autorytet.
Teraz stał na środku naszego salonu, mrużąc oczy od światła. Na sobie miał starą myśliwską kurtkę po Sierioży, a na nogach wysłużone szare walonki bez kaloszy, wokół których na podłodze powstawała niewielka kałuża. Sierioża już robił ruch, by iść mu na spotkanie, ale niepewnie zastygli w pół kroku i jednak się nie objęli, a zamiast tego zwrócili się ku mnie. Stanęłam między nimi, obejmując obu. Przez silny, ciepły zapach dymu i tytoniu nagle mocno powiało alkoholem, nawet zdziwiłam się, że tacie Sierioży udało się do nas dojechać, ale potem przyszło mi do głowy, że teraz nikogo to nie obchodzi. Przytuliłam policzek do wytartego kołnierza jego myśliwskiej kurtki i powiedziałam:
— Jak dobrze, że pan tu jest. Chce pan jeść?
Po kwadransie na kuchence skwierczała jajecznica i wszyscy — włącznie z Miszką, który z trudem starał się nie zasnąć — siedzieliśmy przy kuchennym stole. Zegar wskazywał wpół do czwartej rano i cała kuchnia przesiąkła silnymi ojcowskimi papierosami. Tata Boria uznawał tylko papierosy marki Jawa, zdecydowanie odmawiając kentów Sierioży. Zanim jedzenie było gotowe, obaj zdążyli wypić po jednym, ale gdy postawiłam przed nimi dymiące talerze i Sierioża chciał nalać jeszcze, jego ojciec nieoczekiwanie nakrył kieliszek wielką dłonią z zażółconymi, przepalonymi palcami:
— Nie, już wystarczy radzieckiego życia, wybacz — powiedział. — Przyjechałem powiedzieć wam, dzieci, że jesteście idiotami. Po kiego diabła jeszcze siedzicie tu, w tym swoim szklanym domu, z tą swoją jajecznicą, i robicie wrażenie, że wszystko jest w porządku? U was nawet furtka nie jest zamknięta. I chociaż, oczywiście, wasza żałosna furtka, dekoracyjny płotek i w ogóle cała ta parodia bezpieczeństwa nie zatrzyma nawet dziecka, to jednak spodziewałem się po was większej wyobraźni.
Jego ton był żartobliwy, ale oczy się nie uśmiechały. Nagle dostrzegłam, że jego duża dłoń, w której trzymał kolejnego papierosa, drży ze zmęczenia i popiół spada wprost do talerza z jajecznicą, że twarz ma poszarzałą, a wokół jego oczu pojawiły się ciemne obwódki. W swoim, nieokreślonego już koloru, swetrze z wyciągniętym kołnierzem (na pewno też po Sierioży), grubych spodniach i walonkach, których nie zamierzał zdjąć, w naszej jasnej eleganckiej kuchni wyglądał jak ogromny obcy ptak, a my, we troje, faktycznie siedzieliśmy wokół niego jak wystraszone dzieci i wsłuchiwaliśmy się w każde jego słowo.
— Miałem wielką nadzieję, że już was tu nie zastanę. Myślałem, że mieliście dość rozumu, żeby pojąć, co się dzieje, że dawno już zamknęliście ten domek dla lalek i uciekliście — mówił, zagarniając widelcem niemal połowę jajecznicy. — Ale biorąc pod uwagę wasz, wszystkim znany, duracki idiotyzm, postanowiłem się jednak upewnić i niestety — miałem rację.
Milczeliśmy, nic nie mogliśmy odpowiedzieć. Tata popatrzył z żalem na jajecznicę na drżącym widelcu, odłożył go i odsunął na bok talerz. Widać było, że myśli, jak zacząć. Wiedziałam, co nam teraz powie, więc żeby opóźnić ten moment, chciałam wstać i sprzątnąć ze stołu, ale tata Boria powstrzymał mnie gestem i powiedział:
— Poczekaj, Aniu, nie będę długo mówił. Miasto zamknęli dwa tygodnie temu. — Teraz siedział z rękami złożonymi przed sobą i spuszczoną głową. — A od momentu, gdy pojawili się pierwsi chorzy, minęło nieco ponad dwa miesiące, oczywiście, jeśli nas nie okłamują. Nie wiem, ilu ludzi musiało umrzeć, zanim postanowili zamknąć miasta, ale sądząc po tym, że już wyłączyli nam telefony, wszystko toczy się szybciej, niż sądzili. — Uniósł głowę i spojrzał po nas. — No, dzieci, zróbcie mądrzejsze miny! A wy co, pewnie nigdy nie słyszeliście o modelu matematycznym epidemii?
— Pamiętam, tato — powiedział nagle Sierioża.
— A co to jest model epidemii? — zapytał Miszka, a jego oczy były aż okrągłe z zaciekawienia.
— To bardzo stara metoda, Miszka — odparł tata Boria, ale patrzył przy tym na mnie. — Wyliczaliśmy go jeszcze w latach siedemdziesiątych dla Instytutu Gamaleya. Oczywiście, już dawno wypadłem z obiegu, ale zakładam, że ogólne zasady się nie zmieniły. Nauk ścisłych się nie przeskoczy, kochani, to jak z jazdą na rowerze. Mówiąc krótko, wszystko zależy od choroby: jak się ona rozprzestrzenia, jaki jest stopień jej zaraźliwości, ile trwa okres inkubacji i ile wynosi procent śmiertelności. A jeszcze bardziej istotne, w jaki sposób władze z tą chorobą walczą. Przeliczyliśmy wówczas siedemnaście infekcji: od dżumy po banalną grypę. Nie jestem lekarzem, jestem matematykiem i o tym nowym wirusie wiem bardzo mało. Rachunkiem różniczkowym nie będę was męczyć, ale sądząc po tempie, w jakim to się rozwija, kwarantanny niewiele pomogą. Jakkolwiek by było, wcale nie myślę, że miasto już zginęło, ale zginie, i to bardzo prędko. A kiedy to się zacznie, na waszym miejscu starałbym się znaleźć od niego jak najdalej.
— Co się zacznie? — zapytałam.
Odezwał się Sierioża:
— Będą próbowali przedrzeć się siłą, Aniu. Ci, co są w mieście. Ci, którzy nie zdążyli zachorować, razem z tymi, którzy już się zarazili, ale jeszcze o tym nie wiedzą. I jeszcze zabiorą ze sobą chorych, bo nie mogą ich przecież porzucić. Rozpierzchną się we wszystkie strony, będą pukać do twoich drzwi i prosić o wodę bądź żywność albo żeby ich przenocować. A jeśli tylko zgodzisz się im pomóc, i ty zachorujesz.
— A jeśli im odmówisz, Aniu — dodał tata Boria — mogą być bardzo na ciebie źli. Tak więc ta historia nie rokuje dobrze, nie przyniesie nam nic poza nieprzyjemnościami.
— Ile mamy czasu, tato, jak myślisz? — spytał Sierioża.
— Niewiele. Myślę, że najwyżej tydzień, i mam wielką nadzieję, że się nie spóźnimy. Ja, oczywiście, krzyczałem na was, dzieci, ale sam też jestem dobry. W końcu wy jesteście tylko małymi burżujami, a mnie, staremu durniowi, trzeba było nie wódkę pić w mojej wsi, ale od razu jechać do was, jak tylko ogłosili tę kwarantannę. Jakieś tam potrzebne rzeczy ze sobą przywiozłem, ale oczywiście nie wszystko. Pieniędzy przy sobie dużo nie miałem, no i spieszyłem się, dlatego potrzebujemy jeszcze kilku dni. Sierioża, idź, otwórz bramę, trzeba wprowadzić mój samochód na podwórze. Raczej nigdzie już nie pojedzie. Przez ostatnie kilometry obawiałem się, że będę musiał dojść do was na piechotę.
Gdy powoli wstawał i po kieszeniach szukał kluczy, patrzyłam na niego i myślałam sobie, że ten niezgrabny, hałaśliwy człowiek — o którym zupełnie zapomnieliśmy i do którego ani razu nie zadzwoniliśmy od czasu, jak wszystko to się zaczęło, żeby dowiedzieć się, co z nim — porzucił swoją riazańską wieś, zapakował do auta ubogi dobytek, gotów zrezygnować z niego na środku drogi, jeśli jego dwudziestoletnia niwa padnie, i iść w mrozie, żeby się upewnić, czy jeszcze jesteśmy tutaj. I na koniec — kazał nam robić to, co według niego w tej chwili było najwłaściwsze. Widać było, że Sierioża myślał o tym samym. Nawet mi się wydało, że coś powie, ale on po prostu wziął klucze do samochodu i wyszedł.
— Marnie wyglądasz, Aniu. Mama?
Pokręciłam tylko głową. Od razu wziął mnie za rękę i zapytał:
— Od Iry i Antoszki mieliście wieści?
Poczułam łzy pod powiekami. Zapomniałam, całkiem zapomniałam o pierwszej żonie Sierioży i o ich synku Antoszce. Przycisnęłam dłoń do warg i jeszcze raz, już ze wstydem, pokręciłam głową, a ojciec Sierioży nachmurzył się i spytał:
— Jak myślisz, zgodzi się wyjechać bez nich?
I zaraz sobie odpowiedział:
— Zresztą, zanim przyjdzie co do czego, powinniśmy się zastanowić, dokąd dokładnie pojedziemy.
Tej nocy nad niczym więcej już się nie zastanawialiśmy. Kiedy Sierioża wszedł do domu, uginając się pod ciężarem ogromnego, brezentowego plecaka, tata skoczył mu na spotkanie, rzucając mi krótkie, znaczące spojrzenie. Rozmowa była skończona. Przez następne pół godziny obaj, za każdym razem starannie tupiąc nogami na progu, żeby otrzepać śnieg z butów, znosili z niwy, teraz stojącej na parkingu przed domem, worki, torby i kanistry. Sierioża zaproponował, żeby większość rzeczy zostawić w samochodzie:
— Przecież nie są teraz nam potrzebne, tato.
Jednak tata Boria był nieugięty i niebawem cały jego różnorodny bagaż został złożony na przechowanie w gabinecie, dokąd on sam udał się na spoczynek, odmówiwszy proponowanego mu gościnnego kompletu pościeli:
— Nie trzeba mi pościeli, Aniu. W zupełności mi wystarczy, jak położę się na kanapie, zresztą na spanie nie zostało dużo czasu. Zamknijcie drzwi i kładźcie się, porozmawiamy rano — powiedział. Nadal nie zdejmując walonek, pomaszerował do gabinetu, zostawiając mokre ślady na podłodze, i szczelnie zamknął za sobą drzwi.
Jego słowa zabrzmiały jak rozkaz. Najpierw, nie mówiąc do nas słowa, poszedł do łóżka Miszka: słyszałam, jak trzasnęły na górze drzwi jego pokoju. Sierioża zamknął drzwi i też udał się na górę, a ja przeszłam się po parterze i pogasiłam światło. Od czasu, kiedy przenieśliśmy się tutaj, ten cichy, nocny obchód stał się jednym z moich ulubionych rytuałów. Po wyjeździe gości lub zwyczajnym, spokojnym wieczorze we troje lubiłam zaczekać, aż Sierioża i Miszka rozejdą się po sypialniach, później opróżnić popielniczki, zebrać naczynia ze stołu, poprawić poduszki na kanapie, wypalić w ciszy ostatniego papierosa i wejść oświetlonymi schodami na piętro. Potem zostawić za sobą na dole przytulną, senną ciemność, postać trochę pod drzwiami Miszki i na koniec wejść do naszej chłodnej, ciemnej sypialni, zrzucić ubranie, wślizgnąć się pod kołdrę obok zasypiającego Sierioży i przytulić się do jego ciepłych pleców.