Читать книгу Pandemia - Jana Wagner - Страница 7
Оглавление●
Obudziłam się, otworzyłam oczy i spojrzałam w okno, próbując się zorientować, która może być godzina, ale po szarym listopadowym półmroku za oknem trudno było poznać, czy jest rano, czy już dochodzi południe. Łóżko koło mnie stało puste. Przez jakiś czas leżałam bez ruchu, wsłuchując się — w domu było cicho. Nikt mnie nie obudził i kilka chwil walczyłam z pokusą, żeby zamknąć oczy i znów zasnąć, jak robiłam ostatnimi dniami, ale jednak nakazałam sobie wstać. Narzuciłam na ramiona szlafrok i zeszłam. Wydało mi się, że dom był pusty. W kuchni pachniało papierosami Jawa, a na stole, wśród resztek śniadania, stał jeszcze ciepły dzbanek. Nalałam sobie kawy i zaczęłam zbierać ze stołu talerze. W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe i wszedł tata Boria:
— Samochód padł — oświadczył zwycięskim tonem, jakby się cieszył z tego, że miał rację. — Trzeba będzie moją staruszkę tu porzucić. Dobrze, że oboje macie terenówki, bo gdybyś miała jakieś babskie byle co na kołach, to nie wiem, co byśmy zrobili.
— Dzień dobry, tato — powiedziałam. — A gdzie Sierioża i Misza?
— Nie chcieliśmy cię budzić, Aneczko. — Podszedł i położył mi dłoń na ramieniu. — Wczoraj w nocy wyglądałaś na bardzo zmęczoną. Napij się kawy, mamy dużo spraw. Sieriożkę z Miszką wysłałem po zakupy. Nie denerwuj się, dalej niż do Zwienigorodu nie pojadą, zresztą nie ma takiej potrzeby. Spis mamy duży, ale niezbyt różnorodny, wszystko można kupić w okolicy. Jeżeli mamy szczęście i wasi sąsiedzi nie wpadli jeszcze na to, że trzeba mieć w zapasie nie tylko wermut i oliwki bez pestek, w ciągu kilku dni zgromadzimy wszystko, co trzeba, i można będzie jechać.
— Ale dokąd pojedziemy?
— Na początek najważniejsze: wyjechać stąd. Jesteście zbyt blisko miasta, Aniu, a teraz dla nas im dalej, tym lepiej. Porozmawialiśmy rano z Sieriożką i zdecydowaliśmy, że wrócimy do mnie, do Lewina. To jednak dwieście kilometrów od Moskwy, ludzi niewiele, od trasy daleko, mamy tam rzeczkę i las, obok gospodarstwo myśliwskie. Pojedziemy tam, a potem się zobaczy.
Przy dziennym świetle, w zwyczajnej, przytulnej atmosferze naszej kuchni — zapach kawy, niezebrane naczynia na stole, okruszki chleba, pomarańczowa bluza z kapturem Miszki przerzucona przez oparcie krzesła — wszystko, co przy tym stole powiedziano wczoraj, wydawało się fantazją. Za oknem przejechał samochód. Wyobraziłam sobie ciemny, malutki, dwupokojowy domek taty, do którego, nie wiedzieć czemu, musieliśmy wyjechać z naszego przemyślanego, wygodnego świata. Ale nie miałam siły z tatą się sprzeczać.
— Co mam robić? — zapytałam.
Pewnie sądząc z wyrazu mojej twarzy, domyślił się, nad czym się zastanawiam, i ucieszyło go to, że nie zaczęłam protestować:
— Nic, Aniu. Przejedziemy się i zastanowimy — powiedział ugodowo. — A jeśli wyjdzie, że się mylę, zdążycie wrócić. Chodź, pokażesz mi, gdzie macie ciepłe rzeczy. Zrobiłem tu spis, a ty pomyśl, bo może zechcesz jeszcze coś zabrać.
Po godzinie na podłodze naszej sypialni ubrania leżały w stosikach: ciepłe kurtki, wełniane skarpety, swetry i bielizna. Na szczególną pochwałę taty zasłużyły wspaniałe buty na futrze, które mnie i Miszce kupił Sierioża w ubiegłym roku, przed wyjazdem nad Bajkał:
— No, dzieci, nie jesteście całkiem beznadziejni! — oświadczył uroczyście tata.
Znosiłam rzeczy z garderoby, a on je sortował. Od czasu do czasu podchodziłam do okna i patrzyłam na drogę. Zaczynało się zmierzchać i bardzo chciałam, żeby Sierioża z Miszką wrócili jak najszybciej. W domu naprzeciwko zapaliło się światło. Gdy kolejny raz podeszłam do okna, zauważyłam na balkonie na piętrze męską sylwetkę. To Lonia wyszedł na papierosa, bo Marina nie pozwalała na palenie w domu. Gdy mnie zobaczył, pomachał mi ręką. Z przyzwyczajenia pomyślałam, że trzeba wreszcie zawiesić nieprzezroczyste zasłony. Po przeprowadzce za miasto nawet nie podejrzewaliśmy, że wszystko, co dzieje się na naszym podwórzu i w naszym domu, jest znakomicie widoczne dla sąsiadów. Do czasu, aż Lonia, ze zwykłą dla siebie bezpardonową manierą, powiedział kiedyś do Sierioży:
— Od waszego przyjazdu, kochani, palenie na balkonie stało się znacznie przyjemniejsze. Od razu widać: młodożeńcy.
Pomachałam mu ręką w odpowiedzi i w tym momencie za mymi plecami tata Boria stwierdził:
— No, wystarczy tych ubrań, Aniu. Teraz zobaczmy, jakie macie lekarstwa.
Już prawie odwróciłam się od okna, gdy zauważyłam, że przy automatycznej bramie Loni zatrzymuje się zielona wojskowa ciężarówka. Za kierownicą siedział mężczyzna w polowym uniformie i czarnej, wiązanej czapce. Nawet przez szybę było widać, że na jego twarzy bieleje maska. Trzasnęły drzwiczki i z ciężarówki wyskoczył drugi, tak samo ubrany. Przez ramię miał przewieszony automat. Rzucił papierosa pod nogi i starannie roztarł go noskiem buta na przysypanym śniegiem asfalcie, po czym podszedł do furtki Loni i potrząsnął nią. Nie otworzyła się, była zamknięta. Podniosłam wzrok na Lonię i gestem wskazałam na dół, ale już sam zobaczył ciężarówkę i akurat zamykał drzwi balkonu, żeby zejść.
Po chwili furtka się otworzyła i stanął w niej Lonia, na ramiona miał narzuconą kurtkę. Było widać, że wyciąga rękę do mężczyzny w uniformie, ale ten odsunął się o krok i machnął automatem w stronę Loni, jakby kazał mu odejść na bok. Brezentowa buda ciężarówki nieco się uniosła, niewysoka przegroda opadła i wyskoczył jeszcze jeden, też w masce i z automatem. W odróżnieniu od pierwszego nie podszedł do furtki, a został przy ciężarówce.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Lonia po dawnemu stał w otwartej furtce, ręki już wprawdzie nie wyciągał, ale wciąż jeszcze się uśmiechał. Rozmawiali o czymś. Widziałam tylko plecy mężczyzny w uniformie.
— Co tam, Aniu? — zawołał tata Boria. — Chłopcy przyjechali?
I w tej samej chwili pierwszy mężczyzna w uniformie wykonał kilka kroków w stronę Loni i pchnął go lufą automatu w pierś, po czym obaj zniknęli, a po chwili drugi mężczyzna, ten, który wyskoczył z ciężarówki, pospiesznie wszedł za nimi do środka. Przez trzymetrowy płot Loni nic nie było widać, usłyszałam głośne szczekanie psa i dziwny, suchy dźwięk: od razu rozpoznałam strzał, chociaż w niczym to nie przypominało seryjnego grzechotu karabinu z hollywoodzkich filmów i gier komputerowych Miszki. Bezmyślnie rzuciłam się do otwierania okna. W tej sekundzie najważniejsze dla mnie było otworzyć je i usłyszeć, co się tam dzieje. Z ciężarówki wyskoczył jeszcze jeden człowiek w masce i wbiegł na podwórze, poczułam na ramieniu ciężką dłoń, która dosłownie rzuciła mnie na podłogę.
— Aniu, odejdź od okna i nie próbuj się wychylać!
Tata, potykając się, już biegł na dół, na parter. Słyszałam, jak tupie po schodach i trzaska drzwiami gabinetu. Zaczęłam się bać, że jestem na górze sama, i na wpół zgięta rzuciłam się za nim. Nie zdążyłam nawet dobiec do schodów, bo zobaczyłam, że już wraca. W rękach miał podłużny czarny futerał z plastiku, który starał się w biegu otworzyć, przeklinając półgłosem. Tuląc się do ściany, przepuściłam go z powrotem do sypialni i jak przywiązana, ruszyłam za nim do okna. Nie odwracając się do mnie, zdecydowanie machnął kilka razy ręką, więc cofnęłam się o parę kroków i tuż za nim zastygłam, wyglądając na ulicę zza jego ramienia. Nadal nic nie było widać, ale przez otwarte okno usłyszałam, jak gdzieś za płotem cienko piszczy Marina. W furtce zjawiło się dwóch ludzi. Poruszali się wolno, bez pośpiechu, i nieśli ogromny telewizor Loni, przewody wlokły się za nimi po śniegu jak ogon. Jeden miał przerzucone przez ramię perłowoszare, długie futro i coś jeszcze — nie dojrzałam — zdaje się, że damską torebkę. Podczas gdy tych dwóch zajętych było ładowaniem rzeczy na ciężarówkę, ukazał się trzeci. Postał jeszcze kilka sekund, z automatem przerzuconym przez pierś i skierowanym w głąb podwórza Loni, a potem odwrócił się w stronę naszego domu. Odniosłam wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy. Przez chwilę wydało mi się, że to młody Siemionow z widocznymi ciemnymi dziobami po ospie w miejscach, których nie zasłaniała maska, ten sam, którego tydzień temu widzieliśmy z Sieriożą w punkcie kwarantanny przy wjeździe do miasta. Machinalnie podeszłam, żeby lepiej mu się przyjrzeć, ale stojący przy oknie tata Boria odwrócił się do mnie i ze złością krzyknął:
— Aniu, do cholery, odejdziesz stąd czy nie?! — Z rozpędu siadłam na podłodze, tuż przy jego nogach i wreszcie popatrzyłam na niego. W rękach trzymał długi, pachnący ostro smarem karabin myśliwski, w którym coś ze szczękiem przekręcił. Kucnąwszy, wysunął lufę przez otwarte okno, opierając się łokciem o parapet. Rozległ się głuchy metaliczny dźwięk. To chyba człowiek podobny do młodego Siemionowa pukał nogą w naszą bramę. Przez dwa lata, które przeżyliśmy z Sieriożą w tym domu, nie zamontowaliśmy dzwonka przy furtce, a teraz byłam z tego zadowolona. Ludzie, którzy zamierzają wedrzeć się do twego domu, nie powinni mieć możliwości zadzwonienia do drzwi. Melodyjny dźwięk dzwonka — jeden szczególnie mi się podobał: jakby ktoś uderzał lekkim młoteczkiem w miedziany talerz: „bo-bommm” — teraz byłby szczególnie nie na miejscu, po pojedynczym wystrzale, który rozległ się po krzyku Mariny, i po tym, co zobaczyłam w oknie. Za bardzo się różnił od uderzeń buta w cienką blachę bramy. Tata Boria się poruszył, jednak zamiast wychylić się przez okno, przeciwnie, przywarł do bocznej ściany:
— Hej, obrońco ojczyzny, spójrz do góry! — krzyknął, uniósł prędko rękę i zastukał w okienną szybę.
Siedziałam na podłodze i nic nie widziałam, ale widocznie udało mu się przyciągnąć uwagę stojącego przy naszej bramie mężczyzny, bo walenie do bramy ustało. Kiedy upewnił się, że zwrócił jego uwagę, kontynuował:
— Posłuchaj, chłopcze! Będziesz musiał ze swojego automatu, który trzymasz jak łopatę, strzelać przez grube drewno i obawiam się, że nie trafisz za pierwszym razem, a może i za drugim? A ja, tą oto zabaweczką — pomachał sterczącą z okna lufą karabinu — przedziurawię ci łeb, zanim zdążysz się zorientować. Następnie zdejmę tego młodzika, co siedzi za kierownicą. I jeśli mi się uda, a wiedz, że jestem szczęściarzem, przedziurawię jeszcze bak waszego złomu i nikt już nie wywiezie tego barachła, które nagrabiliście w sąsiednim domu! Po co nam to, prawda?
Na zewnątrz było cicho. Bardzo cicho. Przez otwarte okno wleciała śnieżynka, po niej druga, zawirowały w powietrzu przed mymi oczami, opadły na podłogę obok moich nóg i zaczęły tajać. Usłyszałam, jak trzasnęły drzwiczki i zawarczał silnik. Minęło pół minuty, odgłos oddalającego się auta ucichł. Oboje z tatą, nie mówiąc do siebie słowa, zerwaliśmy się na równe nogi i rzuciliśmy się po schodach na dół, stamtąd do drzwi wejściowych i przez pokryte śniegiem podwórze. Nie zdążyłam założyć zimowego obuwia. Poślizgnęłam się na kostce brukowej i wpadłam w śnieg. Pędem otworzyliśmy bramę i pobiegliśmy do domu naprzeciwko.
Kilka metrów od bramy, na lewo od czysto odmiecionej ścieżki, z niewygodnie podwiniętymi pod siebie łapami, jakby zatrzymana w skoku, leżała ukochana biała piękność, owczarek środkowoazjatycki. Sądząc z pozycji, pies już był martwy, śnieg wokół był czerwony i zbrylony, jak rozkrojony sierpniowy arbuz. Obok kucał Lonia. Na policzku miał krew. Może była jego, a może psa. Kiedy nas usłyszał, odwrócił się. Wyraz twarzy miał dziecinnie urażony. Podeszłam, już wolniej, i szepnęłam:
— Lonia…
Przyłożył palec do ust:
— Zobaczcie, co oni zrobili — powiedział płaczliwie i niezręcznie opadł na śnieg. Z wysiłkiem uniósł duży psi łeb, położył go sobie na kolanach i zaczął głaskać obiema rękami. Biała głowa psa kiwnęła się, ogromna paszcza nieco rozchyliła i ze śnieżnobiałych zębów wysunął się perłowy, różowy język.
Przykucnęłam obok i ścisnęłam Lonię za ramię, a on pochylił głowę, zanurzył twarz w gęstą, jasną sierść i zaczął się kiwać z boku na bok, jakby chciał ukołysać nieruchome psie ciało. W tym momencie za nim otworzyły się masywne kute drzwi i na progu pojawiła się blada i zapłakana Marina. Patrzyła na tatę Borię i mnie, stojących obok Loni, ale nie wyszła z domu, tylko zapytała:
— Aniu, co to znaczy? Zabrali futro i telewizor. Widziałaś?
— Dziewczyno, dziękuj, że nie zabrali ze sobą ciebie i nie porzucili gdzieś w lesie, po czterdziestu kilometrach — odezwał się za mymi plecami tata Boria. — Żałośni idioci! Myślałby kto, że to cholerne futro na coś im się przyda.
Lonia uniósł głowę, spojrzał na tatę — w walonkach i nieokreślonego koloru swetrze z rozciągniętym kołnierzem, wciąż ściskającego w rękach ciężki karabin myśliwski — i powiedział z szacunkiem:
— Oho, poważna sztuka.
Tata Boria spojrzał w dół, na tę długą, straszliwą rzecz w rękach, i odparł:
— Poważna, tak. Tylko nienaładowana. Kiedy my wreszcie nauczymy się na nowo myśleć? Oto, co mnie interesuje.