Читать книгу Mośki, Joski i Srule - Janusz Korczak - Страница 2
Rozdział pierwszy
ОглавлениеPrzed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów.
Pociąg odchodzi dopiero za godzinę, a już dziesiątki kolonistów kręcą się po dworcu, bujają swymi płóciennymi workami i niecierpliwie oczekują, kiedy zaczniemy ustawiać ich w pary i odprowadzimy do wagonu.
Kto się spóźni, ten nie pojedzie na wieś, więc się pilnują i rodzice, i dzieci.
Wczoraj ustawialiśmy się parami na podwórku na Świętokrzyskiej, więc wiadomo, kto w grupie którego dozorcy będzie wywołany z kajetu4.
I przyglądają mu się uważnie: jaki on, dobry czy zły, wolno czy nie wolno będzie drapać się na drzewa, kamieniami ciskać w wiewiórki i wieczorem hałasować na sali? Tak myślą, rozumie się, ci tylko, którzy już byli na kolonii.
Nie wiadomo jeszcze, dlaczego jedni chłopcy są czysto umyci i ubrani, a drudzy brudni i zaniedbani, dlaczego jedni rozmawiają głośno, rozglądają się wesoło i śmiało, a drudzy lękliwie tulą się do matki lub usuwają na stronę. Nie wiadomo, dlaczego jednych odprowadza matka i ojciec, i rodzeństwo, dają na drogę pierniki, a drugich nikt nie odprowadza i nic na drogę nie daje.
Za dwa, trzy dni, gdy się poznamy, o wszystkim już wiedzieć będziemy.
A tymczasem ustawiajmy się powoli.
– Pierwsza para: Górkiewicz i Krause.
Nikt się nie odzywa.
– Nie ma – odpowiadają z tłumu.
I już ktoś prosi, aby na miejsce tego, który się nie stawił, zabrać na wieś jego dziecko, takie słabe i biedne. Bo nie wszystkie dzieci są wysyłane, bo słabych i biednych jest o wiele więcej niż miejsc na kolonii. Słońca i lasu by dla nich nie zbrakło, tylko brak Towarzystwu pieniędzy na zakup mleka i chleba.
– Druga para: Soból i Rechtleben.
– Jestem! – woła Soból i pcha się przez tłum energicznie, zarumieniony ze wzruszenia, staje uśmiechnięty i pytająco patrzy w oczy.
– Zuch Soból!… Powiedz prawdę: łobuz jesteś czy nie?
– Łobuz jestem – odpowiada ze śmiechem i zwracając się do siostry, która go odprowadziła, wydaje rozkaz: „Już dobrze, możesz iść do domu”.
Ośmioletni chłopiec, który pierwszy raz wyjeżdża sam na wieś, który potrafi się przepchać przez tłum dorosłych i staje umyty czysto, uśmiechnięty, gotów do drogi, musi być zuchem i miłym łobuzem. Tak też było. On najprędzej nauczył się słać łóżko, grać w domino, nigdy nie było mu zimno, na nikogo się nie skarżył, budził się uśmiechnięty i z uśmiechem zasypiał.
– Fiszbin i Miller starszy – trzecia para.
– Jest – odpowiedział ojciec Fiszbina prędko, jakby się przestraszył.
Stali obaj blisko, musieli się bardzo pilnować, musiało ojcu bardzo na tym zależeć, by dziecko wyjechało na wieś.
– Mały Miller i Ejno. Elwing i Płocki.
Tymczasem przychodzą spóźnieni.
Górkiewicz chciał całą noc nie spać, aby się nie spóźnić, a rano ledwo go matka dobudziła i na wpół jeszcze śpiącego przyprowadziła na dworzec. On jeden z całej grupy zasnął w pociągu w drodze.
– Ósma, dziewiąta, dziesiąta para.
Rozpoczyna się tłok, prośby, pożegnania.
– Nie rozchodzić się, bo zaraz idziemy.
I dzwonek.
Para za parą, grupa za grupą, przechodzimy przez dworzec, siadamy do wagonów. Kto zaradny i energiczny, ten zajmuje najlepsze miejsce przy oknie i jeszcze uśmiechnie się do rodziców na pożegnanie.
Dzwonek drugi i trzeci. Starsi śpiewają piosnkę kolonijną o lesie, wesołych chwilach, które tak mile płyną na wsi. I pociąg rusza.
– Czapki trzymać mocno!
Zawsze któryś czapkę gubi w drodze. Taki już zwyczaj podróżowania na kolonie.
4
kajet (daw.) – zeszyt. [przypis edytorski]