Читать книгу Gangsterskie egzekucje - Janusz Szostak - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

ROZDZIAŁ 1

Nie ma przyjaźni z gangsterami

Przez wiele lat gang dowodzony przez Sławomira O. „Uchala” bezkarnie terroryzował nadbużański Wyszków. Ten mechanik samochodowy uważał się za właściciela malowniczego mazowieckiego miasteczka. W bandyckiej hierarchii wybił się dzięki znajomościom, jakie zawarł w więzieniu z hersztami „Wołomina”.

Henryk N. „Dziad” także wydawał się zadowolony z tej znajomości: – Jak będzie trzeba, to dzwonię do „Uchala” i przyjeżdżają chłopaki z Wyszkowa w czterdzieści samochodów – zapewniał mnie w czasie apogeum wojny z „Pruszkowem”.

Natomiast „Uchal” chełpił się swego czasu, że jego ludzie rozprawili się z pruszkowskimi gangsterami. Do próby sił miało dojść przed barem Paragraf, naprzeciwko gmachu sądów w alei Solidarności w Warszawie. W konfrontacji rzekomo udział wzięło ponad 200 gangsterów z obu gangów. Górą miał być „Uchal” i jego ekipa. Jednak trudno znaleźć potwierdzenie tej legendy.

– Pierwszy raz o tym słyszę – mówi mi Mariusz K. „Golden”, związany przed laty z „Wołominem” i mocno nieprzychylny „Pruszkowowi”. – Co do rozpędzenia pruszkowiaków, to była taka sytuacja, ale dotyczyła „Salaputa”, wspólnika „Kikira”, który ostrzelał z karabinu maszynowego pruszkowskich. Byli tam na pewno „Pershing” i jego ochrona. To działo się gdzieś w pobliżu „pigalaka”. Niedługo po tym jak „Wariat” wysiadł z samochodu na światłach przy Dworcu Centralnym. Podszedł do auta „Pershinga”, wyjął klamkę i strzelił. Ale zapomniał załadować gnata i lufa była bez naboju. „Pershing” się zesrał i poszli z piskiem opon. „Salaput” wtedy z nim walczył. Ale nie słyszałem, aby byli tam ludzie „Uchala” – mój rozmówca rozwiewa mit o poskromieniu „Pruszkowa” przez „Wyszków”.

Niemniej „Uchal” zbudował swoją legendę. W latach 1996-2003 kierował jedną z najgroźniejszych grup przestępczych w Polsce. Tak przynajmniej ocenili to prokuratura i sąd. Opłacali mu się niemal wszyscy przedsiębiorcy w Wyszkowie i okolicy. Gangster nie krył, że ma w kieszeni miejscową komendę policji oraz prokuraturę. Było to dla wszystkich oczywiste. Informowały o tym media, a gangsterzy i policjanci nadal żyli w doskonałej komitywie. Gang współpracował także z grupami przestępczymi z Łomży i Suwałk. W tym rejonie Polski grupa wyszkowska nie miała konkurencji.

Jednym z filarów gangu „Uchala” był niejaki „Buhaj”. Według moich rozmówców był człowiekiem pozbawionym skrupułów. Mimo tej ułomności charakteru miał przyjaciela – Sławomira K. ps. „Kurzątek”. Wiadomo jednak, że każda przyjaźń przechodzi ciężką próbę, gdy w grę wchodzą pieniądze. Ta tego testu nie wytrzymała.

– Pod koniec 2002 roku Sławek wziął do sprzedania od „Mutantów” kradziony autobus. Chcieli za niego 30 tysięcy dolarów – objaśnia mi szczegóły tego geszeftu Zygmunt, jeden ze starych wołomińskich gangusów. – Pośredniczył w tym Marek D. nazywany Wackiem, który latał z „Mutantami”. „Buhaj” z „Kurzątkiem” wzięli ten autobus w komis. Czas mijał, a oni nie mogli go opchnąć. „Kurzątek” jednak nie chciał dłużej zwlekać z zapłatą dla „Mutantów”. Zamierzał zwrócić im kasę, ale „Buhaj” był odmiennego zdania. I w tym czasie poszedł na leczenie do szpitala psychiatrycznego, bo chciał sobie wyrobić żółte papiery. Ale, jak się później okazało, nie tylko o to mu chodziło. Ja wówczas umówiłem się z „Kurzątkiem” przed hotelem w Wyszkowie. Zadzwoniłem do Sławka, że czekam na niego. Odpowiedział, że będzie za piętnaście minut, tylko jeszcze na chwilę spotka się ze szwagrem „Buhaja”. Ten typ miał ksywkę „Chałapa”. Sławek pojechał na spotkanie z nim. Po piętnastu minutach, gdy nadal go nie było, zadzwoniłem ponownie do niego. Telefon był wyłączony. Pomyślałem, że coś się dzieje. Pojechałem do Warszawy i od tego czasu Sławek już nigdy nie odezwał się do mnie ani do nikogo innego. Ślad po nim zaginął.

Na drugi dzień mój rozmówca zadzwonił do „Buhaja”:

– Co z „Kurzątkiem”, bo nie mogę się do niego dodzwonić?

– Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. – „Buhaj” odebrał telefon w szpitalu.

– Ale chyba go zawinęli „Mutanci”, bo im nie oddał pieniędzy za autobus – łgał wyszkowski gangus, jakby zupełnie nie przejął się losem przyjaciela.

– Nie wiedział, że ja dzwoniłem do Sławka pięć minut przed jego zaginięciem i powiedział mi, że spotyka się ze szwagrem „Buhaja” – zauważa mój informator i dodaje: – Leżąc w szpitalu, „Buhaj” zapewnił sobie alibi. Poświęcił przyjaciela dla paru dolarów. „Mutanci” nie wiedzieli, że „Buhaj” też należy do tego autobusu. Widzisz sam, co ludzie mogą zrobić dla paru groszy. On zarobił na tym autokarze przynajmniej dubla. A dla 45 tysięcy dolarów zakopali przyjaciela. Zawsze łatwiej zabić kogoś, kto się tego nie spodziewa, ufa i podjedzie w każde miejsce, które mu wskażesz. Nie ma wtedy żadnego ryzyka, że coś nie wyjdzie, nie trzeba nadstawiać karku, dokonując napadu na obcą osobę. W podobny sposób pozbyli się innego swojego kumpla, „Miękkiego” – twierdzi mój rozmówca.

Wieczorem 5 lutego 2003 roku Sławomir K. „Miękki” podjechał audi przed swój dom w Rybienku Leśnym. Mężczyzna został zaskoczony przez kilera, który zaszedł go od tyłu i strzelił mu w potylicę. Kolejne pociski trafiły w plecy. Na ratunek nie było szansy. Sprawców tej egzekucji nigdy nie ustalono, choć dla nikogo nie było tajemnicą, iż „Miękki” jest ofiarą porachunków wyszkowskiego świata przestępczego. Mówiło się, że „Miękki” chce przejąć „Wyszków”. To jednak nie miało prawa się udać.

Marek D. ps. „Wacek”, który pośredniczył przy dilu z autobusem „Mutantów”, także nie miał żadnych zasad moralnych. To on miał stać za zleceniem uprowadzenia syna swojego dobrego kolegi Tadeusza W.

– „Wacek” latał dla „Uchala” i „Mutantów” – objaśnia Zygmunt. – On dobrze znał się z ojcem tego chłopaka i go wystawił.

– Siedemnastoletni wówczas Kamil W. był synem właściciela ubojni cieląt w Turzynie i najbogatszego człowieka w powiecie wyszkowskim. Uprowadzono go w nocy z 8 na 9 lipca 2000 roku, gdy wracał z dyskoteki w Brańszczyku. Odwoził z kolegą, również Kamilem, dziewczynę, którą ten poznał na dyskotece. Gdy zostawili ją przed domem i zawrócili do Turzyna, doszło do napadu.

W nocy do rodziny W. w Turzynie przybiegł Kamil Z. Był zdenerwowany, mówił, że jakieś samochody zablokowały im drogę i kilku mężczyzn wyciągnęło Kamila z samochodu, a on zdołał uciec. Około ósmej rano, 9 lipca 2000 roku, ojciec chłopaka odebrał telefon. Męski głos w słuchawce poinformował go, że porywacze mają jego syna i zażądał miliona dolarów okupu.

– To jest mięso, to się psuje. Zbieraj jak najszybciej te pieniądze, bo jak nie, to otrzymasz palec, ucho lub inną część ciała swojego syna – groził bandyta Tadeuszowi W., który po chwili usłyszał także głos swojego syna:

– Tata, ratuj, bo ja dłużej nie wytrzymam! – krzyczał rozpaczliwie Kamil.

Jak się później okazało, chłopaka przetrzymywano w miejscowości Sadoleś koło Węgrowa. Cały czas był skuty łańcuchami i kajdankami, a na głowie miał torbę foliową oklejoną taśmą.

– Ojciec tego Kamila przyjaźnił się z „Wackiem”, „Kikirem”, „Klepakiem” i „Jogim”. Oni na święta zawsze dostawali za darmo wędliny z jego masarni. Organizował im imprezy na swój koszt. Mówili na niego „Cielak”, bo zanim otworzył masarnię, to skupował cielęce skóry i handlował nimi. Skupował je na targach od osób, które handlowały cielęciną. Chciał być kolegą tych gangusów, bo obawiał się, że „Uchal” będzie przysyłał mu ludzi po haracz. Tak się asekurował. Jednak znajomości ze światem przestępczym okazały się dla niego zgubą. Bo przy dzieleniu się jajeczkiem czy przy śledziku z tymi niby-kolegami zawsze był alkohol. A „Cielak” jak się napił, to lubił się chwalić tym, ile zarabia. To tylko podsycało pomysły biesiadników, kombinowali, jak mu odebrać tę kasę – objaśnia Robert, były członek grupy markowskiej, który uczestniczył w tych spotkaniach. – Założenia tych ludzi były proste. Skoro obraca się wśród bandziorów i chce być sztywny [w tym przypadku: trzymający się przestępczych zasad – przyp. red.], to nie pójdzie na policję. No i „Wacek” dogadał się z „Mutantami”, że porwą „Cielakowi” syna. Ale nie powiedzą o tym ani „Kikirowi”, ani „Uchalowi”, bo „Wacek” latał i z „Uchalem”, i z „Mutantami”. Jednak „Cielak” nie był taki charakterny, jak uważano, i na początku poszedł po pomoc do Krzysztofa Rutkowskiego, a ten zgłosił porwanie na policję.

Policja 31 lipca 2000 roku zatrzymała jedenaście osób podejrzanych o udział w porwaniu , a 2 sierpnia Kamil został oswobodzony. Znaleziono go w bagażniku poloneza zostawionego na parkingu w Błoniu. Był związany łańcuchami, skuty kajdankami, na oczach od trzech tygodni miał przepaskę.

– Dobrze, że uwalnialiśmy go w nocy, bo w dzień mógłby oślepnąć – zauważył wówczas komisarz Tadeusz Kaczmarek z mazowieckiej policji.

Kamil był wycieńczony. Porywacze przez tydzień nie dawali siedemnastolatkowi jedzenia. Chłopak miał odparzone nogi i uda, bo, jak zeznał, w trzydziestostopniowym upale musiał się załatwiać w spodnie. Gdy prosił o wodę, kopali go po genitaliach. Od kajdanek miał okaleczone dłonie.

– Porywacze byli tak tępi, że nie potrafili zdjąć chłopakowi kajdanek, bo zgubili kluczyk. Przez ich głupotę i brak wyobraźni o mały włos nie straciłby rąk. Tych ludzi cechowała totalna znieczulica. Nie wiem, czy było to wynikiem ograniczenia umysłowego, ale oni nie mieli empatii do drugiego człowieka. Pewnie w domu otrzymali zimne wychowanie. Dla nich najważniejsze było, aby zdobyć pieniądze za tego dzieciaka. Nieważne, w jakim stanie będzie chłopak. Gdy nieraz słuchałem, jak opowiadali o swoich wyczynach, to wydawało mi się, że koloryzują, ale potem okazywało się, że oni są tacy w rzeczywistości – ocenia Robert.

Za uprowadzenie Kamila W. przed sądem odpowiedziało pięć osób: Mirosław K. „Miron” i jego żona Monika, Marek G., Wiesław K. i Rafał T. „Tołdi”. Skazano ich 6 grudnia 2002 roku na kary od półtora roku w zawieszeniu do piętnastu lat pozbawienia wolności. Najdłuższy wyrok przypadł w udziale „Mironowi”, który dziś jest świadkiem koronnym.

Jednak głównych organizatorów porwania nie udało się posadzić na ławie oskarżonych. Przy okazji tej sprawy cień padł także na Krzysztofa Rutkowskiego. Dwóch uczestników porwania – „Miron” i „Tołdi” – poważnie obciążyło detektywa, twierdząc, że prawdopodobnie współpracował z gangsterami.

– My mieliśmy porywać, a on miał się zajmować sprawami okupu. To od Rutkowskiego wiedzieliśmy, co dzieje się w domu porwanego Kamila W. – twierdził „Tołdi” w rozmowie z TVP Info. Także „Miron” poważnie obciążył detektywa.

Jak twierdzi gangster, w 1999 roku w domu Jacka K. „Młodego Klepaka” z gangu wołomińskiego doszło do współdziałania gangu z Rutkowskim:

– „Omawialiśmy współpracę w zakresie porwań. Została podjęta rozmowa, że po uprowadzeniu przez nas jakichś ludzi będziemy informowali o tym Jacka K., a on będzie przekazywał te informacje Rutkowskiemu” – stwierdził „Miron”. Według niego układ był prosty: detektyw – mając kontakt z porywaczami – będzie dawał znać kidnaperom, aby zwolnili zakładnika, a wtedy odbierze wynagrodzenie od rodziny i podzieli się pieniędzmi z przestępcami.

Jednak Krzysztof Rutkowski stanowczo zaprzeczał tego typu rewelacjom.

– To jest idiota ten „Miron”. Jak poszedł na współpracę z policją i Rutkowskim, to później wygadywał, co mu się tylko wydawało – kwituje jeden z dawnych kompanów Mirosława K.

O relacje „Mirona” z Krzysztofem Rutkowskim pytam Zygmunta ze starego „Wołomina”.

– Na mieście to on był urka [w tym przypadku: chojrak, zabijaka – przyp. aut.]. Zwłaszcza w grupie, z kolegami, znęcał się nad innymi i kozaczył. Szczególnie bywał aktywny, gdy bił słabszego lub niemogącego się bronić. Podobnie jak „Kozioł” albo „Tołdi”. Ale gdy trzeba było za to trochę posiedzieć, to od razu pierwsi szli na współpracę. – Zygmunt surowo ocenia dawnych kolegów. – „Miron” przy tym porwaniu od razu dogadał się z Rutkowskim. A ten dał mu telefon, aby zadzwonił do Jurka B. [„Mutant” vel „Juri” – boss gangu „Mutantów” – przyp. aut.], prosząc go, żeby wypuścili tego chłopaka, to wszystko będzie dobrze. „Mutant” był wtedy z „Kozłem” i Jackiem K. „Kalbarem”, u którego kuzyna w Sadolesiu ten chłopak był więziony. Odpowiedział „Mironowi”, że nie wie, o czym gada, i kazał mu zadzwonić, jak wytrzeźwieje. Jednak powstała panika, bo już było zagrożenie z dwóch stron. Od policji i „Kikira”, który po porwaniu chłopaka dzwonił do „Mutantów” i prosił, żeby pomogli mu znaleźć tych, co porwali syna jego przyjaciela.

– To tak, jakby na mnie podnieśli rękę – tłumaczył Andrzej C. „Kikir”.

Wkrótce tak też się stało. Ludzie „Kikira” wydali na niego wyrok śmierci.

Gangsterskie egzekucje

Подняться наверх