Читать книгу Alianci - Jarosław Abramow-Newerly - Страница 7
I
ОглавлениеBłyszcząca superforteca B-291 stała gotowa do startu. Ekipy naziemne skończyły ręczny rozruch śmigieł i wyprowadziły zbędny olej z cylindrów. Cztery potężne silniki Cyklona-Wrighta2 kolejno zagrały z hukiem. Samolot drgnął. Był to wspaniały widok.
Rick z Bobem lubili patrzeć na te olbrzymy o rozpiętości skrzydeł większej niż niejeden most, dygocące jak rozjuszony byk przed walką. Miało to w sobie coś z hazardu, coś z wielkiej gry. Wiadomo było, że wszystkie pasy startowe północnego lotniska na wyspie Tinian są za krótkie dla tych przeciążonych paliwem i bombami kolosów. Margines bezpieczeństwa równał się zeru.
Wiedzieli o tym zarówno chłopcy w kabinie, jak i oni, obserwujący start samolotu. Wiedzieli o tym wszyscy z 393 Eskadry Ciężkich Bombowców. Dlatego wsłuchiwali się w dźwięk motorów bardziej niż dyrygent w swoją orkiestrę. Dla niego fałsz był tylko niemiłym dla ucha zgrzytem. W tej grze chodziło o życie.
Wszystko grało normalnie. Silniki zwiększyły obroty i superforteca potoczyła się z wolna, by przy prędkości 95 mil na godzinę wreszcie oderwać się od ziemi. Na ten moment czekali przed swoim samolotem w zapiętych meawestkach3, nerwowo paląc papierosy.
Pilot superfortecy zdawał się już przekroczyć niewidzialną granicę bezpowrotności, gdy nagle usłyszeli jakby niższy gwizd. Bob chciał krzyczeć: „Jeden motor…!” – kiedy powietrze przeciął pisk blokujących się hamulców.
Jak na zwolnionym filmie zobaczyli pękające podwozie, kadłub w iskrach, eksplozja bomb wywołana przez wybuch paliwa i gęsty dym, który przykrył wszystko czarnym całunem.
Zanim dokończyli papierosy, było już po wszystkim.
Po chwili buldożery zepchnęły na pobocze żarzące się jeszcze szczątki i pas startowy znów był wolny. Czekał na kolejną załogę. Tą załogą mieli być oni. Ich B-29 z dumnym napisem „Poteen”4 startowała w następnej kolejności.
Do tego pierwszego lotu na Japonię przygotowywali się już od września 1944 roku.
– Tym razem matka ziemia puściła – mruknął Rick, gdy szczęśliwie wystartowali.
– Teraz tylko aby na nią wrócić – westchnął Bob, patrząc na oddalającą się wyspę. Był w kiepskim nastroju. Wypadek przygnębił go mocno, rozmyślał ponuro. Spojrzał na zdjęcie Kate. Pogodna twarz żony uspokoiła go nieco. Przypomniał sobie, jak dobrze parodiuje głos jego matki i uśmiechnął się.
– Ciekawe co będzie na obiad? – usłyszał wiecznie głodnego Glenna.
– Coś lekkiego, bo kąpiel z pełnym żołądkiem niezdrowa – odparł mu Aron.
– Też masz żarty, głupku – obciął go Glenn. W słuchawkach znów zapadła cisza.
Pogodę mieli fatalną. Rick próbował zejść poniżej pułapu chmur, ale było to niemożliwe. Przez dobre parę godzin tylko w przybliżeniu orientowali się w swojej pozycji.
– Najwyższy czas coś zobaczyć – burknął Bob. Jakby słysząc to, „Poteen” wyszła z chmur. Byli jeszcze nad wodą, na prawo od kursu leżała mała wyspa, a za nią rozciągał się już stały ląd.
– Nawigator, pozycja! – rzucił Rick, zwiększając obroty silnika.
Byli zaledwie na pięciu tysiącach stóp i na tej wysokości każdy mógł ich trafić. Nawet dla przestarzałego myśliwca „Zero” byli łatwą zdobyczą.
– Wyspa to Oshima – zameldował Mario. – Pod nami Zatoka Sagami. Północ–północ, wschód – Zatoka Tokijska. Północ–północ, zachód – góra Fuji. Niigata na kursie!
– Brawo, Mario – pochwalił go Rick.
– Uwaga, są! – zelektryzował wszystkich głos Stana. – Powyżej para „Zer”. Mają przewagę wysokości. Daj im zajść od ogona – błagał nieomal.
Rick wiedział, że najgroźniejszy atak byłby od czoła, poza tym miał zaufanie do snajpera.
– Okay. Tylko dubleta, Stan. Jak te dwa Focke-Wolfy5 nad Bremą – próbował bagatelizować groźbę sytuacji. Wstęgi markerów pojawiły się obok prawego skrzydła. Rozległo się urwane gdakanie karabinów maszynowych i dwudziestomilimetrowego działka Stana.
– Jedno „Zero” z głowy! Pali się! – krzyknął Stan. – Uwaga, drugi! W prawo trzydzieści, Rick – komenderował. – O, tak. I w dół. Mam go na muszce. Weteran się znalazł. Czekaj draniu…
Znów zaterkotało. Poczuli, że wyraźna seria przeszła po ich kadłubie. Nakrył ją zwycięski ryk Stana:
– Dostał! Kopci się! Skacze! – pióropusz japońskiego spadochronu wykwitł w powietrzu, zanim płonący kadłub runął do wody.
– Brawo, Snajper! Daj meldunek o uszkodzeniach! – rzucił Rick w interkom.
– Parę dziur w kadłubie – usłyszał w odpowiedzi.
– Trudno nas trafić po ślubie, co? – zakpił Bob.
– Gadasz – powstrzymał go Rick i poprawił apaszkę. Bierzemy ptaszka w górę, bo za moment będziemy mieli tu całą żółtą szarańczę – zadecydował.
„Poteen” posłusznie zaczęła się piąć jak winda. Za pół godziny byli na bezpiecznej wysokości trzydziestu czterech tysięcy stóp. Niestety ponownie wpadli w chmury.
– Co za cholera! – wściekał się Bob.
Wiedzieli, że poniżej dwudziestu tysięcy stóp czeka ich gorące przyjęcie japońskich myśliwców, a nad samym celem nieprzyjacielska artyleria przeciwlotnicza. Nie mieli jednak wyjścia. Cel musiał być sfotografowany:
– Regis! – rozkazał Rick – Prowadź mnie na radarze! Będę w chmurach!
– Spróbuję – odparł tamten. – Jak złapię na ekranie rzekę Shinano, to dalej pójdzie. Wzdłuż koryta do samej Niigaty będę miał echo – objaśniał pedantycznie. – Okay – rzekł po chwili. – Jest. Weź kurs dziesięć stopni na wschód…
Rick łagodnie położył superfortecę w prawy wiraż i wyrównał kurs.
– Dobra, trzymaj tak. Widzę już na radarze pierwsze miasta. To chyba Nagaoka. Tak jest. A dalej Sanjo. Niigata za jakieś dwadzieścia minut…
Rick powoli opuszczał ster. Poszarpane kawałki chmur przelatywały za oknami kabiny. Skrawki ziemi migały w dole.
– Pomału, stary. Im później nas zobaczą, tym lepiej – powstrzymywał go Bob.
W napięciu czekali na pierwsze wybuchy artylerii przeciwlotniczej. Musiała już być zaalarmowana.
– Cel na kursie – zameldował nawigator.
– Okay, Mario – Rick opuścił zdecydowanie ster.
Minęły ostatnie pasma chmur. Bob włączył centralnie wszystkie kamery. Jakby w odpowiedzi runęła ściana ognia. Artyleria waliła w nich jak w kaczy kuper.
– Ażebyście głowami do ziemi rośli. Jak cebula! – klął Japończyków Kaplanowicz. – I o co ten cały aj-waj?! O jedno zdjęcie?! Czego te szmoki6 tak fotografii się boją7?! Wielkie mecyje! – dziwił się wstrząsany wybuchami.
Rick gwałtownie położył maszynę w prawy wiraż, jednocześnie stawiając ją na nosie. Strząsnął w ten sposób z siebie niejedną baterię. Tym razem byli jednak zupełnie sami. Widoczni jak na dłoni. Każde działo, każdy głupi karabin maszynowy mógł ich trafić. Rick był już na czterech tysiącach stóp i zaczął wyrównywać lot. Jeszcze trzydzieści sekund i będą nad upragnioną wodą. Dookoła wybuchały pociski, wykwitały smugi szybkostrzelnych działek, pękały race ognia.
– Jeszcze piętnaście sekund, jeszcze dziesięć – modlili się w duszy. Byli prawie pewni, że się wywiną. Nagle „Poteen” targnął straszliwy wstrząs bezpośredniego trafienia. Poczuli swąd benzyny i palących się przewodów:
– Dostaliśmy w kabinę. Co z resztą? – rozległ się spokojny głos Ricka.
– Zewnętrzny prawy silnik w ogniu, radar okay, podwozie zablokowane – posypały się meldunki w intercomie. Rick wyłączył płonący motor. Pomarańczowy płomień lizał stalową blachę.
– Spróbuję zgasić wiatrem. Trzymać się! – krzyknął, gwałtownie posuwając ster w dół.
Desperacko zwiększył szybkość, pikował ostro. Był to samobójczy manewr, w każdej chwili coś się mogło urwać. – „Lepiej się utopić niż upiec. Szybsza śmierć” – pomyślał w rozpaczy. Samolot drżał i dygotał. Wiatr wył przez strzaskane szyby.
– Trzy tysiące, dwa pięćset, dwa – liczył.
Ogień jakby się rozwiewał. Lizał już tylko tył skrzydła.
– Tysiąc pięćset, tysiąc – pędził dalej.
Ostatnie płomyki zniknęły z rur wydechowych. Rick ostro ściągnął drążek sterowy aż do oporu. „Poteen” jęknęła od gwałtownego przeciążenia. Przez moment wydawało się, że jest już za późno i runą do wody. Niemal pięćdziesiąt stóp od powierzchni morza posłuszna sterom superforteca wyszła ze śmiertelnego nurkowania.
– Jest ranny? – zapytał Rick.
– Dostałem w nogi. Nic takiego – odparł Bob.
– Zajmij się nim, Glenn! – rozkazał Rick. Glenn sięgnął po podręczną apteczkę. Bob wyraźnie nadrabiał miną. Spokojnie patrzył na zaplamione nogawki i kałuże krwi pod butami:
– Liczę na miękkie lądowanie – zakpił basem. Wszyscy w to wierzyli.
Kapitan skupił się na dowodzeniu:
– Co z radiem? – zapytał radiotelegrafistę.
– Sygit – odparł Aron.
– Łącz się z bazą. Melduj, że lecę na trzech silnikach. Jest ranny. Nawigator! – zwrócił się teraz do Regisa. – Podaj dokładną pozycję!
Regis miał kłopoty z przyrządami. Trudno mu było określić położenie. Wyglądało, że byli najbliżej Rosji.
W tym stanie nie mogli marzyć o powrocie do bazy. Jedynie Rosja wchodziła w grę. Jeśli oczywiście nie zboczą.
– Kieruj dokładnie na północ, a wtedy wylądujesz gdzieś w okolicach Władywostoku – informował go, z grubsza podając namiary.
Żaden zegar nie działał. Wiatr wył i przez przestrzelone szyby wdzierał się do kabiny. Wpadali w powietrzne dziury. Rzucało nimi strasznie. Rick leciał prawie na oślep. Aron na próżno szukał kontaktu z bazą. Sygnały ginęły w przestrzeni. Żadnego okrętu nie było w pobliżu. Na domiar złego drugi silnik zaczął przerywać. Teraz Rick każdą stopę wysokości starał się maksymalnie wydłużyć. Po pół godzinie lotu z mgły horyzontu wychylił się daleki brzeg. Jednocześnie rozległ się krzyk Arona:
– Zol ich azoj gezund zajn!8 Mam kontakt z łodzią podwodną! – zawołał radośnie.
– Melduj, że schodzę do lądowania, że jesteśmy trafieni i lecimy na Rosję… albo Mandżurię9. Niech nam…
W tym momencie drugi silnik zamilkł.
„Poteen” przechylona na jednym skrzydle zaczęła raptownie tracić wysokość. Z napięciem wpatrywali się w zbawienny brzeg, ich niebo. Wreszcie skończyła się przeklęta woda i mieli pod sobą ścianę lasu. Żadnego miejsca do lądowania. Ani pola, ani szosy, jedynie zwarty blok zieleni.
Szalejący wiatr nie ułatwiał zadania. Rick szukał gwałtownie skrawka lądowiska. Nie miał wyboru. Śmierć zaglądała im w oczy. Nagle jaśniejszy pas błysnął wśród wierzchołków drzew. Zobaczył jakby polanę zakończoną wąskim przesmykiem porosłym drobnymi krzakami. Postanowił ryzykować, lądować na brzuchu.
Ostro zszedł w dół, ocierając się niemal o korony drzew. W ostatniej chwili wyprostował samolot i łagodnie uniósł nos w górę. To była ich jedyna szansa.
– Siadamy! Trzymać się! – krzyknął tylko.
Zanim tył kadłuba dotknął ziemi, wyłączył motory. Samolot odbił się jak piłka i zaczął szorować brzuchem po ziemi, ścinając jak brzytwą krzaki. Z olbrzymią szybkością „Poteen” zbliżała się do wąskiego przesmyku polany. Wielkie skrzydła rąbnęły o dwa najbliższe cedry. Superfortecą zatrzęsło, ale cel został osiągnięty – łamiące się skrzydła spełniły rolę amortyzatorów. Byli uratowani. Pierwszy odezwał się Rick:
– Aron, co z radiem?
– Cudem gra. Mam łączność z łodzią…
– Melduj im zatem! – rozkazał Rick i zajął się rannym przyjacielem. Bob po szczęśliwym wylądowaniu był bardziej podniesiony na duchu, ale jego rana nie wyglądała dobrze. Pocisk rozerwał łydkę. Odłamki tkwiły w ciele. Kość była chyba ruszona. Bob próbował wstać, ale zaraz poszarzały z bólu opadł.
– Do wesela się zagoi, chociaż już po weselu…
– Wszystko będzie okay – pocieszył go Rick. – Grunt, że krew zatamowana…
Dopiero teraz poczuł, że jest ranny. Z trudem poruszał barkiem. Nie przejął się tym, zgnębiony stanem Boba.
Ostrożnie wynieśli go z samolotu i ułożyli pod drzewem. Słońce przebijało się przez gęste igły i tańczyło po bladym czole rannego. Mario dał mu pić, a Barney odganiał chmary dokuczliwych muszek.
Miejsce, na którym wylądowali, było naprawdę dziewicze. Gdyby nie parę ściętych pni, można by sądzić, że nigdy nie było tu człowieka. Aron meldował właśnie o tym łodzi podwodnej, gdy z głębi lasu dobiegł ich warkot motoru. Nadjeżdżał wóz. Kaplanowicz kończył pośpiesznie:
– Jeśli to żółtki, żegnajcie, jeśli Rosjanie…
Na polanie ukazała się ciężarówka, którą od razu poznali. Był to ich Studebaker10 z czerwoną gwiazdą na szoferce. Ryknęli z radości.
– Rosjanie! Jesteśmy w Rosji! – meldował Aron. – Wśród sojuszników! Kończę. Czekajcie na tej samej fali za pół godziny. Powtarzam. Na tej samej fali za pół godziny! – po potwierdzeniu odbioru zdjął słuchawki.
Rick stanął na pniu i dawał sygnały rękami. Rosjanie zbliżali się ostrożnie, ale kiedy usłyszeli: – American! – ośmielili się. To rozumieli.
– Amierikancy! Wot mołodcy! – krzyczeli rzucając w górę furażerki – Dawaj! – szczerze wyciągali ręce.
Sojusznicze armie rzuciły się sobie w ramiona.
1 Superforteca B-29 – największy samolot bombowy II wojny światowej, produkcji Boeinga, użyty przez armię amerykańską do strategicznego bombardowania Japonii, w tym również do zrzucenia bomb na Hiroszimę i Nagasaki.
2 Chodzi o Wright R-3350 Duplex Cyclone – 18-cylindrowe silniki gwiazdowe wyposażone w turbosprężarkę; osiągały ogromną moc maksymalną w porównaniu z innymi wykorzystywanymi w czasie II wojny światowej silnikami (przyp. red.).
3 Meawestki – kamizelki ratunkowe określane tak od nazwiska popularnej gwiazdy filmowej lat trzydziestych Mea West odznaczającej się imponującym biustem. Pierwsi wprowadzili ten termin lotnicy brytyjscy, a potem rozprzestrzenił się on we wszystkich armiach sojuszniczych.
4 Poteen – w luźnym tłumaczeniu irlandzka nalewka przypominająca w smaku whisky.
5 Niemieckie myśliwce Focke-Wulf Fw 190 Würger, produkowane masowo od 1941 r. w fabryce w Bremie, jedne z najlepszych myśliwców Luftwaffe (przyp. red.).
6 Szmok (jid.) – matoł (przyp. red.).
7 Samolot przeprowadzał lot rozpoznawczy – zazwyczaj samoloty rozpoznawcze nie mają uzbrojenia bojowego (przyp. red.).
8 Zol ich… (jidysz) – „Żebym tak zdrów był” (słowa i zwroty w jidysz w pisowni fonetycznej, tłumaczenie niedosłowne, starające się oddać sens użytego słowa lub zdania – oprac. Anatol Wertheim).
9 O Mandżurię, rodzimą krainę ostatniej dynastii cesarskiej rządzącej Chinami, od początku XX w. rywalizowały Rosja i Japonia. Po wojnie japońsko-rosyjskiej 1904–1905 Mandżuria znalazła się pod wpływem Japończyków, którzy w 1932 r. utworzyli tu marionetkowe państwo Mandżukuo.
10 Studebaker – marka samochodów amerykańskich, produkująca auta w latach 1902–1966/67. Tu zapewne chodzi o model Studebaker US-6; producent dostarczał duże ilości tych samochodów ciężarowych na potrzeby wojsk alianckich (przyp. red.).