Читать книгу Alianci - Jarosław Abramow-Newerly - Страница 9

III

Оглавление

Jechali na urlop z prawdziwym fasonem. W jednym jeepie Rick, w drugim Bob. Pędzili po suchej, pustynnej drodze na łeb na szyję, byle tylko szybciej dopaść Salt Lake City. Gdyby nie jeepy, można by sądzić, że to dwaj kowboje ścigają się po prerii. Co i raz zbliżali się do siebie i wychyleni z siedzeń jak z siodeł przerzucali butelkę whisky:

– Zdrowie pana młodego! – wołał Rick.

– I pierwszego gościa! – odkrzykiwał Bob, łapiąc flaszkę w powietrzu. Wozy podskakiwały na wykrotach, a tymi z tyłu trzęsło niemiłosiernie:

– Bebech mi odbije – skarżył się Stan, powstrzymując kawaleryjską jazdę Boba.

– Dziki zbój – wtórował mu w drugim samochodzie Aron, podskakując na walizce. Rick w zielonej apaszce na czole, z rozwianą grzywą włosów rzeczywiście przypominał teraz dzikiego Apacza. Zaczęli piąć się wąską koleiną wyrytą w piasku. Bob pędzący przed Rickiem kurzył mu w nos, pokazując zgiętą ręką, co o nim myśli. Rick postanowił dać mu szkołę. W chwili gdy oba jeepy walczyły ze sobą łeb w łeb, zza jednej z wydm wypadł rozpędzony wóz majora Forebee. Rick w ostatnim momencie uskoczył. Wściekły major pogroził mu pięścią. Rick odsalutował służbiście.

– Masz refleks – pochwalił go Howard. – O mały włos, a byłoby po nas… I po ślubie…

– O, kurwa! W łeb dostałem! – jęknął Glenn, którego atletycznym ciałem rzuciło o kant walizki Arona.

– Łeb to frajer. Gorzej jakbyś swą piękną klatę stracił. Łbem i tak nie ruszasz – odciął się Barney za wszystkie żarty na temat dziewczęcej buźki.

– Zabić się chcą, ciule. Mało mata śmierci w powietrzu?! – pomstował Glenn, rozcierając obolałe czoło.

– Masz rację – poparł go Aron. – Ginący pilot w jeepie to tak jak rabin zabity przez spadającą Torę. Pech i straszliwa niesprawiedliwość losu – stwierdził ponuro.

Wkrótce ujrzeli pierwsze zabudowania Salt Lake City. Szybko dotarli na dworzec. Ponieważ do najbliższego pociągu mieli trochę czasu, Bob zaprosił wszystkich do bufetu. Wznosząc kufel, powiedział:

– Jesteście dla mnie jak rodzina. A może czymś więcej. Z rodziną się bowiem żyje, a z wami można zginąć, przy odrobinie szczęścia…

Jak na toast weselny, nie wypadło to najlepiej i Glenn słusznie zaprotestował:

– O czym ty mówisz, trąbo?! Na ślub nas zapraszasz, czy na stypę?

– Sorry – poprawił się Bob. – Traktuj to jako makabryczny żart pana młodego. W każdym razie chcę was wszystkich u siebie widzieć – dokończył.

Mario i Stan z góry przeprosili, że nie będą.

Jakiś pijaczek próbował się do nich dosiąść, ale Rick spławił go szybko. Mocno rozczarowany odszedł na chwiejnych nogach. Aron, widząc pulchną blondynkę podobną do tej, którą „studiował” w magazynie filmowym, opuścił swą załogę i poszybował w drugi kąt sali. Blondyna nudziła się z jakimś sierżantem, który po kilku słowach zmył się, na szczęście taktownie. Aron fundnął dziewczynie lody i przystąpił do akcji. Dowiedział się, że nazywa się Suzie i jest samotną mężatką. Mieszka niedaleko stąd.

– A ty gdzie? – spytała niewinnie.

– W Salt Lake City? – udał wariata Aron.

– Nie. W jednostce, w której służysz – wyjaśniła.

– Każdy gdzieś służy. Ty tyż – odparł z mgławicowym uśmiechem. Aron lubił tę płeć, ale nie lubił takich pytań, szczególnie po odprawie u Tibbetsa.

– I tak wiem, że jesteś w lotnictwie – podjęła znów Suzie.

– To mało wiesz – przerwał jej Aron. – Mam mundur lotnika, ale służę w konnicy…

– To jest jeszcze konnica? – zdziwiła się Suzie.

– Nie tylko jest, ale czuje się dobrze – oznajmił Aron i uśmiechnął się zalotnie jak Clark Gable w Przeminęło z wiatrem.

– I konia masz też?

– Tyż – potwierdził Aron. – Tylko mi zdechł. Chwilowo.

– Zdechł? – wykrzyknęła z żalem.

– No właśnie. Otruli go. Piękny był rumak. Kasztanek. Bardzo po nim cierpiałem. I pułkownik na pocieszenie dał mi urlop. – Aron powiedział to z taką miną, jakby pochował nie tylko konia, ale całą rodzinę.

Do Howarda Stanforda podszedł w barze oficer i krzyknął radośnie: – Kopę lat, stary! – i wyciągnął serdecznie rękę.

Howard nie bardzo wiedział z kim mówi, ale oficer szybko się przypomniał:

– Dick Simpson. Trzecia Dywizja Powietrzna. Grafton Underwood30. Zgadza się?

Howard w dalszym ciągu nie bardzo kojarzył, ale wszystko się zgadzało. Służył w 384 Grupie Ciężkich Bombowców. Oficer, niezrażony jego sztywną postawą, ciągnął dalej.

– To były czasy! Pamiętasz Schweinfurt31?! Siedemnastego sierpnia czterdziestego trzeciego roku?

Howardowi nie trzeba było przypominać. To było piekło. Połowa załóg z jego Grupy B-17 nie wróciła w tym dniu do bazy.

– Chodź! Takie spotkanie trzeba oblać! Dwie whisky! – zadysponował Dick Simpson. – Strasznie się cieszę. Nie ma jak stary kumpel. Twoje zdrowie!

Teraz Howardowi wydało się, że zna tę twarz. Zrobiło mu się głupio, że był taki sztywny.

– Ja też idę do waszej bazy – pochwalił się Dick.

– Do Wendover? – spytał Howard.

– Yhm – na dowód wyjął skierowanie. – Kto tam u was jest dowódcą? Dalej MacKenzie?

– Nie. Tibbets – wyjaśnił Howard.

– Ach, Tibbets. Straszny służbista – rzekł z niechęcią.

– Nie tylko służbista, ale maniak. Wszędzie węszy szpiegów. Wszystko tajne, cholera. A ja na to mam swoją teorię – oznajmił Howard, gdy wypili kolejną whisky.

– Jaką? – zainteresował się Simpson.

– Powtórzymy Schweinfurt, stary – krzyknął Howard i z satysfakcją podzielił się tym, co ujrzał w pilnie strzeżonym hangarze.

Rick opuścił kolegów i udał się do toalety. Kiedy stał pochylony nad muszlą, dostrzegł wchodzącego pijaczka, który bezskutecznie próbował się do nich dosiąść. Tym razem pijaczek szedł pewnym krokiem. Zaczął myć ręce. Gdy zauważył Ricka, zatoczył się znowu i wymamrotał serdecznie:

– Ja do Chicago, cholera. A kolega gdzie?

– Do Nowego Jorku – wybełkotał Rick i dziarsko klepnął go w plecy. – Jesteś najlepszym gliną jakiego znam! Pochwalę cię przed twoim dowódcą. Nawet szczając, nie zapominasz o obowiązkach służbowych! – oświadczył, zostawiając w klozecie całkiem oszołomionego agenta FBI.

Zbliżał się czas odjazdu. Zaczęli się żegnać z Mario i Stanem. W pociągu do Nowego Jorku był tłok, ale udało im się znaleźć miejsca.

– Załoga w komplecie – stwierdził Bob.

– Tylko radiotelegrafista przepadł – rzekł Howard, układając torbę na półce.

– Jak zwykle pomknął za dupą, byk – mruknął niechętnie Glenn, wskazując żegnającego się z Suzie Arona. Kaplanowicz wszedł do przedziału i otworzył okno.

– Gdzie mam pisać? – spytała z peronu Suzie.

– Pisz: Aron Kaplanowicz. Lower East Side. Nowy Jork. Tam mnie wszyscy znają! – zapewnił ją.

Tuż przed odjazdem wszedł do przedziału oficer MP32 z dwoma żołnierzami i zwrócił się do siedzącego w kącie Howarda:

– Pańskie dokumenty, poruczniku – i po sprawdzeniu tożsamości rzucił krótko:

– Pozwólcie z nami…

– To chyba jakaś pomyłka – bronił się Howard.

– Zbierajcie rzeczy – powtórzył oficer.

– Porucznik Stanford jest członkiem mojej załogi – zwrócił się do oficera Rick. – I razem udajemy się na urlop…

– Przykro mi, ale jego urlop został odwołany, kapitanie. Mam rozkaz zatrzymania porucznika – oświadczył oficer.

– Ależ panowie! Nie psujcie mi wesela. To brat mojej narzeczonej! Co ja bez niego zrobię?! – krzyknął Bob.

– Z nim ślubu nie bierzesz. Więc o co chodzi? – odparł sucho oficer i ponaglił ociągającego się Howarda. – Zbierajcie się, poruczniku. Nie wstrzymujcie pociągu…

– A „Srebrna Taca”? – Howard uczepił się podanego przez Tibbetsa hasła jak ostatniej deski ratunku.

– No właśnie. Mam rozkaz dostarczenia was z nią lub na niej – uśmiechnął się ironicznie oficer i wymownie położył rękę na kaburze. Zrozumieli.

– Powiedz Kate, że postaram się przyjechać następnym pociągiem – Howard, biorąc swoją torbę, zapewnił Boba ponuro. – Cześć, chłopcy – rzucił na pożegnanie.

– Na pewno wrócisz. Tibbets cię wybroni – próbował go pocieszać Bob. Jego niski głos zawisł w powietrzu.

Howard ruszył do przodu. Za nim podążyła jego eskorta. Pod drzwiami wagonu czekał już na niego jego nowy przyjaciel Dick Simpson, a w kancelarii służbowe przeniesienie na Alaskę.

Albert Heath33, dyrektor Urzędu Politycznych Spraw Socjalnych w Departamencie Stanu, przerzucał artykuł swego przyjaciela Dawida Dresdnera w ostatnim numerze „New York Times”. Widząc jednak, że nic nie rozumie z tego co czyta, odłożył gazetę i spojrzał na zegarek: „Najwyższy czas” – pomyślał.

Już od dwóch dni na próżno przesiadywał w kawiarni od szóstej do siódmej, oczekując kuriera. Harry Silver34 nie zjawił się. Albert Heath zaczął się niepokoić. Przed wejściem do kawiarni zatrzymał się przy wystawie i sprawdził, czy nie ciągnie za sobą ogona. Nie był śledzony. Od 1938 roku, kiedy Whittaker Chambers zerwał z nim kontakt, Heath drżał przed możliwością wsypy. Działał jednak dalej w głębokim przeświadczeniu o słuszności sprawy, której służy. Każde takie tajne spotkanie kosztowało go mnóstwo zdrowia. Uważał jednak, iż są wartości wyższe niż zdrowie, spokój, a nawet życie. Tą wartością jest wiara w zbudowanie lepszego, sprawiedliwszego świata. Wiara ta była droższa od osobistej kariery i wysokiej pozycji, jaką zajął w tak młodym wieku.

Znów zabrał się do czytania artykułu Dresdnera, gdy do kawiarni wszedł gruby, piegowaty mężczyzna. Był to Harry Silver. Albert wyciągnął paczkę chesterfieldów, dając znak, że nie jest śledzony i spotkanie jest bezpieczne.

Silver zajął miejsce przy sąsiednim stoliku i zamówił kawę. Zapalił papierosa. Wtedy Heath wstał i poprosił, czy może skorzystać z ognia. Silver podał mu zapałki, a gdy Albert zamierzał mu je oddać, odparł krótko:

– Może je pan zatrzymać. Mam jeszcze jedne…

Heath podziękował i wsadził pudełko do kieszeni. Wolno dopił kawę, uregulował rachunek i opuścił kawiarnię.

Po przyjściu do domu wszedł do gabinetu. Usiadł przy biurku. Zapalił lampę. Położył przed sobą pudełko zapałek, powiększył mikrokropkę i odczytał tekst.

Centrala informowała go, że od dłuższego czasu prowadzone są ściśle tajne badania nad stworzeniem nowej bomby o ogromnej sile wybuchu. Badania te ukryte są pod kryptonimem „Projekt Manhattan”. Na jego czele stoi generał Groves, a kierownikiem badań jest Robert Oppenheimer. Wszelkie informacje na ten temat są bardzo pożądane. Heath zdziwił się, że przedsięwzięcie to jest tak tajne, że nawet on i nikt w Departamencie Stanu o nim nie słyszał.

Po paru dniach Harry Silver znalazł w swej skrzynce pocztowej, wśród bieżącej korespondencji, widokówkę z ośnieżonym szczytem Lake Peak. Obejrzał ją natychmiast i mimo iż nie zawierała niczego szczególnego, ożywił się bardzo. Szybko wyciągnął zapalniczkę, podgrzał kartę nad płomykiem i odczytał dopisek skreślony sympatycznym atramentem: „Wycieczka do Stones Lions aktualna. Niedziela. Dziesiąta. K.”.

Silver był wściekły. Niedawno widział się z Greenspanem35 i znów czeka go wyprawa do Nowego Meksyku. Nie było jednak wyjścia. Najbliższym pociągiem opuścił Waszyngton.

Spotkali się w bezludnej okolicy nad Rio Grande. Klaus Fuchs czekał już na niego. Rozbił biwak u stóp Stones Lions. Siadł na skraju przepaści. W dole rozciągał się groźny widok. Rzeka wiła się w wąskim kanionie i pieniła na wystających kamieniach. W górze poszarpane, skalne szczyty w swej ostrej rzeźbie naprawdę przypominały dzikie lwy. Fuchs przetarł chusteczką okulary i przytknął lornetkę do oczu. W zachwycie wodził wzrokiem po panoramie gór: „Zabawne – pomyślał. – Nie widziałem Nowego Jorku, nie byłem w Chicago, lecz widzę Stones Lions. I to mi wystarcza…” Rozpalił spirytusowy prymus i zagrzał wodę na herbatę. Parę minut po dziesiątej ujrzał krępą postać drapiącą się niezdarnie po stromych kamieniach. Silver był cały zgrzany, a jego piegowaty nos perlił się kroplami potu. Nie miał górskiej zaprawy jak Fuchs, który mieszkając w Los Alamos, przywykł do takich wspinaczek. Ciężko zmachany usiadł na kamieniu. Nawet nie miał chęci podziwiać przyrody, która tak zachwycała Fuchsa. Chustką ocierał spocony kark. Klaus poczęstował go herbatą. Wypił ją łapczywie.

Przez chwilę milczeli. Harry odpoczywał, a Fuchs sycił wzrok górskim widokiem. Wreszcie sięgnął do plecaka i wyjął małą paczuszkę. Wolno podał ją Silverowi:

– Sądzę, że to da wam pewien wgląd w sprawę… W najbliższym czasie postaram się o więcej – rzekł cicho swym gardłowym, niemieckim akcentem. Silver wiedział, że Fuchs robi to wszystko z głębokich ideowych pobudek, niemniej na wszelki wypadek napomknął:

– Oni mają fundusze. Mogą zawsze…

– Nie jestem agentem – przerwał mu urażony Fuchs. – Robię to wszystko dlatego, albowiem – kopnął kamień, który z łoskotem potoczył się w dół – istnieje obawa, że nasza bomba może spaść również na Moskwę. A tego bym bardzo nie chciał – dokończył z nieśmiałym uśmiechem i wolno nałożył plecak.

30 RAF Grafton Underwood – baza Brytyjskich Sił Powietrznych we wsi Grafton Underwood w Northamptonshire; od 1942 r. użytkowana przez Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych (przyp. red.).

31 Schweinfurt – centrum niemieckiej produkcji łożysk kulkowych kluczowych dla produkcji zbrojeniowej. Miejsce wielkiego zmasowanego dziennego nalotu lotnictwa amerykańskiego 17 sierpnia 1943 roku, połączonego z olbrzymimi stratami własnymi. Na ogólną liczbę 376 bombowców biorących udział w nalocie 60 zostało strąconych.

32 MP – skrót od Military Police (ang.) – Żandarmeria Wojskowa (przyp. red.).

33 Algier Hiss (w powieści Albert Heath) – jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii amerykańskiej dyplomacji. Bliski współpracownik podsekretarza stanu, Deana Achesona, i przyjaciel Deana Ruska, późniejszego sekretarza stanu. Doradca prezydenta Roosevelta w Jałcie. Proponowany przez rząd ZSRR na pierwszego sekretarza generalnego ONZ. Sądzony i skazany jedynie za krzywoprzysięstwo z powodu przedawnienia bezpośrednich dowodów winy. Udowodnienie działalności szpiegowskiej Algiera Hissa przez nieznanego szerszej opinii publicznej młodego członka Izby Reprezentantów, Richarda Nixona, dało początek jego wielkiej karierze politycznej.

34 Harry Gold – (w powieści Harry Silver). Szef jednej z radzieckich siatek wywiadowczych związanych z penetracją „Project Manhattan”. Syn emigrantów rosyjskich, urodzony w Bernie w Szwajcarii w 1912 roku. Działał pod pseudonimem Raymond. Wieloletni radziecki agent przekazujący wiadomości zarówno od Klausa Fuchsa, jak i Dawida Greenglassa (w powieści Greenspan).

35 Dawid Greenglass – w powieści Greenspan, szwagier Ethel Rosenberg, pracował w Los Alamos na podrzędnym stanowisku w grupie George’a Kistiakowsky’ego. Przekazał Juliuszowi Rosenbergowi szkice dotyczące implozji. Skazany po wojnie na wieloletnie więzienie. Przyznał się do winy. Występował w procesie małżonków Rosenbergów jako główny świadek oskarżenia. Rosenbergowie skazani zostali w tym głośnym procesie na karę śmierci.

Alianci

Подняться наверх