Читать книгу Vortex. Zbiór opowiadań science-fiction - Jarosław Prusiński - Страница 4
Manit
ОглавлениеZatrudnili go jako inżyniera do spraw niepotrzebnych. George właśnie stracił swoją ostatnią robotę za próbę uświadomienia szefowi, że jest idiotą, więc ucieszył się z tej propozycji. Międzynarodowy Koncern Wydobywczy ciągle szukał inżynierów, dlatego też George wysłał tam swoje CV i dostał zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Tłusta kobieta o żmijowym wzroku przesłuchiwała go ze dwie godziny. Zadawała kolejne pytania z pogardliwym uśmieszkiem, co chwila spoglądając na zegarek. Najważniejsze pytanie: „Dlaczego w ogóle, kiedykolwiek zmieniał pan pracę?” zadawane było w stu najróżniejszych kombinacjach i nie zadowalała jej żadna odpowiedź. Może gdyby usłyszała odpowiedź, której sama sobie najpewniej udzieliła, że George jest życiowym nieudacznikiem, nic nie potrafiącym i w ogóle tylko zatruwającym świeże powietrze, byłaby wreszcie zadowolona. Czuł się tak, jakby jeździła po nim walcem. Jednak tydzień później zadzwonili i dostał swoje biurko i komputer. To było wszystko co dostał, bo firma działała najwyraźniej w myśl zasady, że lepiej mieć o jednego inżyniera za dużo niż za mało i nie przydzieliła mu żadnych zadań. Całymi dniami włóczył się po kompleksie, zaglądał przez szyby do laboratoriów, zagadywał do lalkowatych pracownic, w których jedyną autentyczną rzeczą była niechęć do obcych takich jak on. Wydymały swoje silikonowe usta na każdą próbę nawiązania kontaktu i, udając mocno zapracowane, pośpiesznie stukały obcasikami, idąc do swojego biura z kolejną filiżanką kawy. Jedyną osobą, z którą udało mu się porozumieć w ciągu czterech tygodni pracy, był profesor Szagin. Impulsem do zawarcia tej znajomości była jedna z pracownic profesora, niesamowita szatynka o szerokich biodrach i niebieskich oczach. George nie miał odwagi zagaić do niej bezpośrednio więc zdobył przyczółek w postaci vice szefa laboratorium. Profesor, nie wiedząc, że jest jedynie przyczółkiem w walce o względy swojej pracownicy, traktował inżyniera po przyjacielsku. Był znany z otwartości w wyrażaniu poglądów i z tego powodu nie zyskał zbyt wielu przyjaciół w firmie, więc z radością przyjmował towarzystwo George’a.
Tego dnia od rana, jak tylko sprawdził pocztę w komputerze, szukał pretekstu, żeby chyłkiem wymknąć się z działu technicznego i pójść do budynku laboratorium, popatrzeć przez szklane ściany. Może uda mu się przez krótką chwilę zerknąć na Ann? Chwila nie mogła być zbyt długa, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Ot, po prostu zerknięcie od niechcenia. Takie sobie zwykłe zerknięcie. Jeśli będzie miał trochę szczęścia, ona również na niego zerknie i uśmiechnie się do niego nieznacznie tymi swoimi zmysłowymi wargami, a potem pochyli się nad komputerem. Zwykły codzienny ceremoniał. Następnie zapuka do profesora, żeby potwierdzić spotkanie przy lunchu, jakby to było w ogóle potrzebne i wróci do swojego składziku na narzędzia, który był jego biurem. O trzynastej pójdzie na lunch i będzie słuchał nudnawych wywodów profesora tylko po to, żeby kolejnego dnia ponownie pójść do laboratorium i znowu potwierdzić spotkanie przy lunchu, chociaż tego dnia jak zwykle umówią się przy pożegnaniu, na kolejny dzień. George był zadowolony ze swojej ostrożności. Nikt się nie domyślał, jak bardzo jest zauroczony tą dziewczyną. Nie słyszał jeszcze żadnych złośliwych komentarzy, a więc z pewnością nikt tego nie wiedział.
– Za mało wiemy o tej kopalinie – Szagin popijał kawą swoje ulubione maślane ciasteczka. – Potrzeba nam więcej czasu na badania. Nie wiemy, w jaki sposób to ma aż siedemset GJ na kilogram. I dlaczego pali się bez tlenu? Sam proces spalania tego czerwonego gówna nie jest dla nas jasny. To trochę przeczy znanym nam prawom fizyki.
– Firma chce zarabiać – powiedział inżynier. – Szkoda im czasu i pieniędzy na dogłębne badania. Dla nich jest ważne, że to się opłaca przywozić z Marsa i że rozwiązuje problem energetyczny Ziemi. Podobno jest tam tego na tysiąc lat wydobycia.
– To jest wszędzie. Wystarczy wbić szpadel na pół metra i już są pokłady manitu. Cały Mars to gigantyczny skład tego szajsu.
– Przy tej wartości opałowej to dla nas dar od Boga.
– Tego bym jeszcze nie przesądzał – głos profesora zrobił się oschły – od kogo jest ten dar. Jeśli o czymś nie wiemy, to lepiej się dowiedzieć przed eksploatacją przemysłową. I nie muszę chyba panu tego uzasadniać tak jak tym idiotom z zarządu?
– Podobno sprawdziliście wszystko – nie poddawał się George. – Żadnego promieniowania, nic. Nawet dwutlenku węgla to nie emituje podczas spalania. Idealne źródło energii.
– Wie pan, co w Ameryce pokonało Indian, kiedy pojawili się osadnicy? – Szagin pogniótł w dłoniach opakowanie po ciastkach i koszykarskim rzutem umieścił je w śmietniku. – Grypa. Zwykła grypa, na którą nie byli odporni. Rozumie pan?
– Nie do końca. Przecież manit nie zawiera żadnych wirusów ani bakterii. Byłoby o to raczej trudno na martwej planecie.
– Niech pan tak wszystkiego nie bierze dosłownie. To tylko przykład. Kto wie, co to może zawierać? Jakieś obce pierwiastki? Kto powiedział, że nasza tablica Mendelejewa zawiera wszystkie możliwości drzemiące w całym wszechświecie? Byłoby głupotą tak sądzić.
– Profesorze – zaśmiał się George. – Nie ma sensu przesadzać z tymi obawami. Amerykanie to dokładnie przebadali i stwierdzili, że nie ma zagrożenia. Trochę wiary!
– Wiary? – warknął Szagin. – To akurat ostatnia rzecz, której nam potrzeba. Zbyt wiele rzeczy bierzemy na wiarę zamiast je dokładnie zbadać.
– Być może… – powiedział inżynier, wstając. – Miłej pracy. Jutro jak zwykle spotykamy się na lunchu?
– Jak zwykle. Spróbuję jutro namówić Ann, żeby z nami zjadła. Nie miałby pan nic przeciwko temu?
Najwyraźniej profesor rozumiał więcej niż się zdawało George’owi.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział zmieszany.
Przez cały wieczór miał świetny humor. Napędzała go myśl o tym, że w końcu będzie miał okazję z nią porozmawiać. Sprawdził ubrania w szafie. To musi być nonszalancka elegancja. Nie może się po prostu odstawić w garnitur, bo będzie wyglądać śmiesznie. Zbyt oficjalnie. Poza tym przecież nie może pokazać, że mu cokolwiek zależy na tym spotkaniu. To ma być zwykłe spotkanie z profesorem, takie samo jak każdego innego dnia. Uda zdziwienie, że Ann dołączyła do nich, ale jednocześnie wyrazi nadzieję, że nie ostatni raz. Nie powinien zbyt gorliwie jej namawiać. Po prostu rzuci od niechcenia, że byłoby miło, gdyby częściej z nimi jadała lunch, a ona być może się zgodzi. Byłoby cudownie, gdyby się zgodziła! Wybrał w końcu fioletową koszulę, starannie rozwiesił na krześle razem ze spodniami i poszedł wcześniej spać. Jednak zbyt wiele myśli kotłowało mu się w głowie, żeby mógł zasnąć. Sen dopadł go dopiero nad ranem, dokładnie wtedy, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie zrezygnować z prób zaśnięcia. Myślał, czy nie wstać, ten jeden raz nie zrobić sobie w końcu porządnego śniadania zamiast kawy z ciastkami i nie pojechać wcześniej do pracy. Budzik oczywiście go nie obudził i, biegnąc do samochodu, wiedział, że nie ma szans się nie spóźnić. Dostanie od szefa po grzbiecie, to pewne. Znowu go wezwie i z miną urażonej księżniczki będzie mu prawił morały dobre pół godziny. Może lepiej by się zastanowił, co George ma robić w ciągu pozostałych siedmiu godzin i pięćdziesięciu minut. Bo ciągle nie miał nic do roboty i nikt się nim nie interesował. W pierwszym tygodniu pracy zagaił o to szefa, ale ten go zbył. Ma się rozglądać. Ale ile w końcu można się rozglądać? Wskoczył do samochodu i odpalił silnik, równocześnie zapinając pasy i włączając radio. Jakoś to wszystko zniesie, byle dotrwać do lunchu.
Do lunchu jednak nie doszło. Kiedy inżynier pojawił się przed drzwiami MKW, zastał tam już spory tłumek ludzi, którzy nie zostali wpuszczeni do środka. Przed drzwiami stał kordon poddenerwowanych ochroniarzy starających się trzymać fason wobec kilku krewkich pracownic biura pokrzykujących na nich coraz głośniej. Szagin wypatrzył go w tłumie i z dziwnym wyrazem twarzy zaczął pokazywać coś gestami. W końcu zniecierpliwiony machnął ręką i oddalił się w stronę parkingu. Za nim podreptała Ann, co było dla inżyniera dostateczną zachęta, żeby udać się w tym samym kierunku.
– No i nasz manit się zesrał – powiedział profesor konspiracyjnie, kiedy cała trójka znalazła się przy jego samochodzie. – Chciałbym czuć satysfakcję, ale nie umiem. Przecież mówiłem tym kretynom tyle razy!
– A co się właściwie stało?
– Kontaminacja – odezwała się Ann niskim, zmysłowym głosem, aż George’owi przeszły ciarki po plecach. – Nasz marsjański minerał skaził laboratorium.
Pod drzwi koncernu podjechało kilka półciężarówek, z których wysiedli ludzie w jaskrawych, pomarańczowych kombinezonach z hełmami na głowach i butlami tlenowymi na plecach.
– Wirusy? – wykrztusił zdezorientowany George.
– Te debile tak myślą – fuknął Szagin. – Zaraz zarządzą kwarantannę dla wszystkich pracowników i będą odkażać teren.
Jakby na potwierdzenie tych słów ekipa pomarańczowych zaczęła wyciągać z samochodów sprzęt do odkażania.
– Jak pan myśli profesorze – Ann usiadła na masce samochodu – z czym mamy do czynienia?
– Na pewno nie jest to forma żywa. Raczej coś w rodzaju rdzy. Reakcja chemiczna, która potrafi żywić się zarówno metalem jak plastikiem czy szkłem. Oczywiście bez tlenu. To już wiemy, że nasz manit nie potrzebuje tlenu.
– Ale co konkretnie się wydarzyło? – inżynier nie mógł oderwać wzroku od ud dziewczyny.
– Dziś rano, kiedy sprzątaczka weszła do laboratorium zobaczyła, że wszystkie sprzęty są pokryte rudym kurzem – profesor zapalił papierosa, uważnie obserwując działania pomarańczowych. – Jak tylko dotknęła szmatą biurka, ono się rozsypało. Jakby było wykonane z kurzu! Tak samo reszta sprzętów. Laboratorium wygląda teraz jak fragment Marsa. Zdążyłem rzucić okiem, zanim nas wszystkich wygonili na zewnątrz.
– Nie wiemy, co to jest ani jak się przed tym bronić – Ann popatrzyła Georgowi prosto w oczy, dostarczając mu nowej fali dreszczy. – Nie wiemy, czy ta reakcja się zatrzyma, czy będzie postępować dalej. Nic nie wiemy.
– Ale przecież… – inżynier potrząsnął głową, jakby mu coś wpadło do ucha. – Przecież próbki badacie już trzy miesiące, a jeszcze wcześniej robili to Amerykanie. Dlaczego teraz?
– Kto to wie? – powiedział Szagin. – Może pojawił się jakiś katalizator potrzebny do reakcji. Ktoś przypadkowo wylał na manit wodę albo kawę czy jakieś inne świństwo. A może do reakcji potrzebna była jakaś masa krytyczna? Wczoraj wieczorem przywieźli pierwszy przemysłowy transport z Marsa. Cztery tysiące ton czerwonej skały. Możliwe też, że reakcja przez kilka miesięcy przebiegała w uśpieniu i dopiero teraz się ujawniła. Jak grypa, która ujawnia się dwa do czterech dni po zarażeniu. Może manit potrzebuje kilku miesięcy inkubacji? Nic nie wiemy i jeśli ta reakcja się nie zatrzyma samoistnie, to możemy nie mieć czasu, żeby się dowiedzieć!
– Państwo są pracownikami koncernu? – czterech ludzi w białych, jednorazowych kombinezonach, w maskach na twarzach podeszło do nich od tyłu.
– Ja tak, ta parka nie – powiedział profesor i mrugnął dyskretnie do George’a.
– Musi pan pójść z nami – jeden z zamaskowanych wziął Szagina pod rękę. – Jest zalecona kwarantanna dla wszystkich pracowników.
* * *
Kiedy wstał rano z łóżka, zdarzenia z poprzedniego dnia wydały mu się snem. Włączył telewizor. Pokazywali obrazki z Marsa. Ruda, bezkresna równina z jakimiś pojedynczymi wydmami i skałami. Pstryknął na drugi kanał i to samo, na trzecim też. Wyłączył telewizor i puścił muzykę. Szybki, rytmiczny kawałek pobudził go do życia. Jeszcze tylko łyk porannej kawy i można stawić czoło rzeczywistości. Zanim jednak zdążył wlać w żołądek pierwszy łyk aromatycznego, gorącego szczęścia, zadzwonił telefon.
– Oglądałeś telewizję? – usłyszał kobiecy zmysłowy głos.
– Dlaczego pytasz?
– Włącz telewizor, George. Zakażenie rozlazło się już w promieniu dwudziestu kilometrów.
– Od laboratorium?
– Od składu. Od miejsca, gdzie złożyli te cztery tysiące ton. W laboratorium były tylko próbki i reakcja nie idzie tak szybko, ale też idzie. Budynki MKW już obróciły się w pył. To samo jest w Nowym Jorku i Monachium. Tam też badano próbki.
– A co na to profesor?
– Nie ma z nim kontaktu. Ci idioci poddali go kwarantannie i zanim ona się skończy, połowa naszego globu będzie przypominać Marsa. Zniknie atmosfera, zniknie życie na Ziemi. Może przez jakiś czas przetrwa coś na wyspach, ale kiedy wiatry przeniosą pył…
– Ile mamy czasu, Ann?
– Przy tej prędkości roznoszenia się infekcji? Kilka tygodni, nie więcej.
Zapadło długie milczenie. Nie wiedział, co ma powiedzieć, sens słów, które przed chwilą usłyszał, dopiero docierał do jego mózgu. A jego umysł bronił się zaciekle przed zrozumieniem. Nie chciał rozumieć. Miał uczucie, jakby był pusty w środku, jakby całe jego ciało składało się wyłącznie z pulsującej głowy, a reszta była tylko wydmuszką. Dziwił się, że może jeszcze oddychać, że jego płuca ciągle pracują, a serce wciąż tłoczy krew w żyły. Nie czuł, żeby miał jeszcze serce w piersi, nie czuł jego bicia, nie czuł nic poza dręczącym pulsowaniem skroni. Cisza przeciągała się w nieskończoność, aż zaczął nabierać pewności, że dziewczyna już dawno się rozłączyła. Musiał zmusić swoje suche usta do wypowiedzenia słów, które zadzwoniły w jego głowie pulsującym bólem.
– Jesteś tam jeszcze?
– Tak.
– Pójdziesz ze mną na kolację?
– Nabrałeś nagle odwagi? – zaśmiała się. – To ma być kolacja ze śniadaniem?
– No nie…
– Potrzebuję dzisiaj się napić, a potem chcę zrobić wszystkie te rzeczy, na które do tej pory nie pozwalała mi przyzwoitość – Ann miała poważny głos. – Dzisiaj mam w dupie przyzwoitość. I nie mam zamiaru czekać do wieczora. Ile czasu potrzebujesz, żeby do mnie przyjechać?
– Dziesięć minut! Będę za dziesięć minut!
Wyciągnął z szafy skórzaną kurtkę za którą dał pół pensji i w której nigdy nie chodził, żeby jej nie zniszczyć, założył na rękę szwajcarski zegarek, wart jeszcze więcej niż kurtka, zazwyczaj nie opuszczający pudełka na dnie szuflady, i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Nawet ich nie zamknął na klucz i pierwszy raz w życiu nic go to nie obchodziło.