Читать книгу Moje wspomnienia Tom 2 - Jecheskiel Kotik - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеPo śmierci babki – Dziadek się żeni – Niespodziewana nowa żona – Rodzina w szoku – „Babka” – Radość dziadka – Jego nowe córki – Rozproszeni i podzieleni – Majątki – Serdeczne przyjęcie – Jochewed – Leja – Oddalamy się od dziadka – Nie ma już dawnych Jamim Noraim
Babka umarła12, ale mimo tej strasznej tragedii stan dziadka zaczął się poprawiać. Nadal pełnił funkcję jedynego wybawcy i powiernika, doradcy i opiekuna szlachciców, którzy cały czas byli pogrążeni w ponurych popowstaniowych nastrojach. Także za sprawą Murawjowa13, władającego żelazną ręką, coraz spadały na nich nowe klęski i zmartwienia. Wielu znajdowało pocieszenie u starego, mądrego Arona-Lejzera, a on bez mrugnięcia okiem im wszystkim pomagał14. Szlachcice posłuchali jego rady i oddali w arendę swoje majątki Żydom. Zarabiali na tym wystarczająco dużo, aby nadal wieść arystokratyczne życie. A pieniędzy w tym czasie bardzo potrzebowali15.
Dziadek zarabiał więcej niż wcześniej i mógł prowadzić bardziej wystawny żywot. Jego zaprzężona w cztery konie bryczka, która do tej pory wyglądała bardzo żydowsko, nagle przybrała iście wielkopański wygląd. Nowy zaprzęg był prezentem od jednego ze szlachciców i od tej pory dziadek woził się po szlachecku.
Dziadek, mężczyzna impulsywny i niecierpliwy, po śmierci babki wylał morze łez. Gdy tylko wyschły, zaczął przebąkiwać o nowej żonie… Swaci zrazu zwietrzyli interes, więc dniami i nocami zasypywali dziadka nowymi „ofertami matrymonialnymi”. Przedstawiali mu kobiety młode, bogate, ładne, z dobrym pochodzeniem i tak dalej. Ponieważ rodzinie na pewno by się to nie spodobało, więc zataili ten fakt, twierdząc, że szukają żony dla syna Arona-Lejzera, Isroela16, który był w moim wieku. Nikomu z rodziny nawet na myśl nie przyszło, że dziadek mógłby się jeszcze raz ożenić po stracie tak wspaniałej żony, jaką była moja babka. Był przecież już starszym mężczyzną, którego dzieci i siedemdziesięcioro wnucząt i prawnucząt otaczało miłością i opieką.
Myśl o ponownym ożenku zawładnęła dziadkiem tak bardzo, że zupełnie zapomniał o swatach swojego syna, którymi wcześniej tak bardzo się interesował. Jak się później dowiedzieliśmy, ustalił z pośrednikami, że mają mu znaleźć kobietę ładną, w średnim wieku, pochodzącą z dobrego domu. Te wszystkie trzy kryteria miała spełniać przyszła żona dziadka.
Pewnego dnia, trzy miesiące później, dziadek wrócił do domu wesoły i nakazał wysprzątać izby. Zapowiedział, że wkrótce zawita do nas ważny gość. Po chwili, jakby od niechcenia, dodał:
– Ożeniłem się… Z pobożną kobietą… Ze świetnego domu… Córką rabina Icele z Karlina17.
I szybko zaczął opowiadać o swojej nowej wybrance. Rozwiodła się z mężem, bo tamten został niewierzącym heretykiem. Na nic się zdało, że był mężczyzną przystojnym, wykształconym i mieli razem dorosłe dzieci. Ona była tak cnotliwa, że nie chciała żyć z bezbożnikiem.
W domu zapanowała konsternacja. Wszystkim zrobiło się ciemno przed oczami i uciekliśmy do swoich pokojów, aby się wypłakać. Ale klamka zapadła. Sprawa była przesądzona. Dziadek niewiele sobie robił ze zgryzoty dzieci i wkrótce udał się po nową żonę.
Gdy wyjechał, w całym domu podniósł się lament. Płaczom i biadoleniu nie było końca. Zapanowała ponura i smutna atmosfera, jak po śmierci babki. Patrzyliśmy po sobie ze łzami w oczach. Bez słowa i w osłupieniu próbowaliśmy jakoś uporać się z nadchodzącym niebezpieczeństwem. Nikt nie chciał uwierzyć, że dziadek, który tak bardzo kochał babkę i któremu po jej śmierci świat się zawalił, tak szybko o niej zapomniał i na stare lata, będąc sześćdziesięcioletnim mężczyzną, sprowadził do domu pełnego dzieci i wnuków macochę. Łzy jednak laliśmy na darmo. Nic już nie można było zrobić. I rzeczywiście, po kilku dniach przywiózł do domu piękną, elegancko ubraną czterdziestopięcioletnią kobietę i kazał nastawić samowar.
Dzieci były bardzo przejęte, ale nie okazywały pięknej żonie niechęci, złości czy smutku. Przyjęły ją obojętnie, ni chłodno, ni ciepło. Dziadkowi nie było to w smak. Chciał, aby jego druga żona została w nowym domu przyjęta serdecznie. Nie mógł tego jednak nikomu nakazać. Tak więc ten sam dom, w którym było gwarno i głośno, po którym niosły się głosy dzieci i wnuków, w którym psocono i śmiano się, tańczono i śpiewano – ten dom teraz zamilkł. Był cichy i ponury, jak wymarły. Nikt nie plotkował, nie chichotał, nie krzyczał i głośno nie rozmawiał. Było cicho, a atmosfera stała się napięta. Z miasta nikt teraz do nas nie przyjeżdżał. Nikt także nie odwiedzał Arona-Lejzera, bo ludzie sądzili, że jest zajęty swoją nową żoną i musi spędzać z nią czas i go jej umilać.
„Babcia” Noemi, jak nazywały ją wnuki, zachowywała się wobec domowników bardzo uprzejmie. Widocznie zrozumiała, że jest to dom przyzwoity i trzeba się postarać, aby zaskarbić sobie sympatię jego mieszkańców. Odnosiła się do wszystkich przyjaźnie i próbowała należycie odgrywać swoją rolę „matki” i „babki”.
Po dwóch tygodniach do domu zawitał nowy gość. Była to córka żony dziadka, czternastoletnia panienka. Za kilka tygodni zjawił się kolejny – także córka, tym razem siedemnastoletnia. Obie chciały zostać przy matce. Po kilku miesiącach jeden z synów nowej pani domu ożenił się z córką kamienieckiego gospodarza. Tym sposobem w niespełna pół roku nowa rodzina dziadka znacznie się rozrosła. Obie córki nowej żony mieszkały i wychowywały się u dziadka i obu okazywał dużo ojcowskiej miłości. W domu dziadka na piętrze zamieszkali również syn i synowa oraz teściowa i teść, tak że zabrakło miejsca dla dzieci i wnuków Bejle-Rasze, które wcześniej wypełniały dom radością i śmiechem. Gorycz i poczucie odtrącenia wpłynęły na więzy łączące domowników. Wszyscy nadal się kochali, ale ta miłość nie była już tak gorąca, a jej płomień powoli gasł…
Dziadek, który ciągle powtarzał, że „ten, kto opuści swoje dziecko, nie zazna spokoju w grobie”18, podjął działania zmierzające do zapewnienia dobrej przyszłości swoim dzieciom. Być może chciał także pozbyć się czym prędzej ich pełnych wyrzutu spojrzeń, które stały na drodze jego szczęścia z nową żoną. Każdemu dziecku oddał w arendę wynajęty od któregoś ze szlachciców majątek. Dla siebie wydzierżawił od Wilewińskiego19 majątek z destylarnią gorzałki w Prusce20, odległy o cztery wiorsty21 od Kamieńca. W ciągu pół roku zdołał obdarować każde dziecko innym majątkiem. Wszyscy rozjechali się do swoich nowych domów, a dziadek mógł bez przeszkód rozkoszować się życiem z nową żoną i jej córkami. Zapanowały spokój i cisza. Pozbywszy się dzieci, nadal mógł mieszkać w Kamieńcu, tym bardziej że majątek, którym zarządzał, leżał bardzo blisko miasta. W ciągu godziny można było obrócić do Pruski i z powrotem. Szybko jednak ten żyjący dotychczas szumnie człowiek zatęsknił za ciszą i spokojem, które miały być ukoronowaniem jego rodzinnej sielanki. Tak bardzo był zachwycony swoją żoną.
Dzieci mieszkały teraz samotnie w swoich majątkach, a więzy rodzinne zaczęły powoli się rozluźniać. Gdyby nie Jochewed22, żona wuja Josla23, której los rodziny leżał na sercu i która próbowała z całych sił ponownie spleść rozdarte więzy, rodzina z pewnością by się rozpadała24. Teraz to Jochewed przejęła rolę dobrej gospodyni i żony oddanej rodzinie. Mieszkała w Babiczach25, majątku oddalonym osiem wiorst od Kamieńca. Rodzina często zjeżdżała się do niej. W majątku w Babiczach stale przebywało dziesięć, piętnaście osób. Gdy jedni odjeżdżali, zaraz przyjeżdżali nowi. Całymi dniami zajadaliśmy się jej pyzami i ucztowaliśmy. Gwar panujący w dziadkowym domu, mimo że mniejszy i słabszy, przeniósł się do ciotki Jochewed. Teraz to u niej świętowaliśmy, cieszyliśmy się, tańczyliśmy i śmialiśmy. Żartowaliśmy też z nowej „babci” i jej córek.
Drugą wyborną gospodynią była siostra mojego ojca Leja, kobieta dobra i mądra. W rodzinie i w miasteczku mówiono, że jest wcieleniem Bejle-Rasze. Była to oczywiście duża przesada. Jej mąż, Eliezer Goldberg, był uczonym, maskilem26, śpiewał w chórze synagogalnym. Jak naszła go ochota, to pisał wiersze na Chanukę27 czy Purim28, miał szerokie zainteresowania. W rodzinie mówiło się, że pieniądze przeciekają mu przez palce i zawsze miał z nimi problem. Mieszkał w majątku w Staryszewie29 koło Zastawia30. Był to ten sam dwór, który szlachcic chciał kiedyś podarować mojemu dziadkowi31.
Jednak gościnność w Staryszewie nie była tak gorąca jak ta okazywana nam przez Jochewed. Niewiele mieli bydła, więc gdy zjeżdżała się rodzina, często nie starczało masła i mleka. Mięso jedliśmy tam rzadko. Jeśli w ogóle, to tylko w szabas, choć nawet wtedy było z tym ciężko. Wszyscy więc ciągnęliśmy do Jochewed i jej pyz, których nauczyła się robić od swojej teściowej, Bejle-Rasze, słynącej z ich wyrobu. Były to wspaniałe pyzy, takich dziś nie spotkasz.
Mój kochany ojciec, najstarszy w rodzinie, bardzo rzadko kogokolwiek odwiedzał. Miał ku temu swoje powody. Choć wszyscy bardzo go kochali, to dla młodych był zbyt pobożny i zbyt spokojny. Gdy już zjawiał się u Jochewed, to było święto. Był jak rebe, który przyjechał odwiedzić swoich chasydów. W jego towarzystwie wszyscy byli spokojni i wyciszeni. Nikt nie hałasował, nie śmiał się, nie płatał figlów. Zbieraliśmy się wokół niego, a on opowiadał nam jakąś historię albo dowcip, aż oczy nam błyszczały.
Zimą Jochewed zabijała gęsi, nawet ze trzydzieści, i robiła smalec oraz skwarki. Co roku przebiegało to w taki sam sposób. Gęsi soliła, wkładała do beczki i po miesiącu wszyscy zajadaliśmy się gęsiną i skwarkami. Do tego każdy z nas dostawał porządną porcję na drogę. Jej skwarki słynęły w całej okolicy. Hodowała też indyki i na Pesach32 każdy dostawał swojego indyka.
Była wyśmienitą i zaradną gospodynią. Doskonale radziła sobie zarówno w domu, jak i w obejściu. Wiedziała wszystko, wszędzie zajrzała, troszczyła się o bydło, cielęta, konie i inne zwierzęta. Wstawała o szóstej i od samego rana, czy to latem, czy zimą, uwijała się i pracowała sprawnie i efektywnie. Prawdziwa gospodyni! Wszystkiego sama doglądała, do wszystkiego dokładała swoje trzy grosze. Zimą spędzała całe dnie, pilnując młócenia zboża. Nie miało to jednak żadnego wpływu na wygodę jej gości. Już z samego rana wszyscy dostawali gorącą herbatę z samowara i ciasto z powidłami śliwkowymi.
Jak każda kobieta, miała jednak jedną słabość, która czasem była ciężarem dla jej gości. Lubiła się chwalić, jak dobrą jest gospodynią. A chełpiła się i rozprawiała o tym godzinami. Opowiadała o swojej pracy, o potrawach i wypiekach, o rozległej wiedzy i interesach, o tym, jak przyjmuje gości i jak ceruje dziury w ubraniach. Wszystkim zawracała głowę babskimi przechwałkami. Od czasu do czasu tymi wypowiedziami wbijała szpilę swojemu mężowi, który rzekomo zachowywał się jak szlachcic, dlatego ona musiała zajmować się wszystkimi sprawami. On przychodził na gotowe, ona musiała wszystko załatwiać. Niemniej Jochewed była wspaniałą gospodynią i tę drobną słabość wszyscy jej wybaczali.
W czasie Jamim Noraim33 cała rodzina zjeżdżała się do Kamieńca na Rosz ha-Szana34 i Jom Kipur35. Jednak nikt nie zatrzymywał się u dziadka, mimo że miał on w mieście duży, pusty dom. Na czas Rosz ha-Szana i Jom Kipur wynajmowaliśmy sobie mieszkanie. W tym czasie do miasta zjeżdżał także dziadek ze swoją żoną i „córkami”. Nie wypadało nam nie utrzymać z nimi kontaktów, dlatego po modlitwach najstarsze dzieci szły zawsze życzyć im dobrego święta i zaraz wracały do domu. Tego dnia dziadka już nikt nie odwiedzał. W pierwsze święto po śmierci babki dom wyglądał jak opuszczony. A jeśli nieco ożywał, to za sprawą gości, którzy przyjeżdżali do jego pasierbic.
Mój ojciec spędzał Rosz ha-Szana u rebego w Słonimiu36.
Wuja Mordche-Lejba37 bardzo zasmucił ożenek brata. On także oddalił się od niego. Nigdy mu tego nie powiedział, ale uważał, że dziadek popełnił duży afront i z tego powodu jeszcze bardziej oddalił się od swojego brata. Nie odwiedzał go już tak często i tak chętnie jak wcześniej. Aron-Lejzer doskonale rozumiał jego milczący gniew i starał się załagodzić sytuację. Przejął więc inicjatywę i sam zaczął odwiedzać brata, nie czekając aż ten, jak było wcześniej, do niego przyjdzie.
Noc poprzedzająca Jom Kipur, którą spędzałem w domu dziadka, zawsze miała wiele uroku. Tym razem minęła spokojnie i w smutku. Szojchet38, jak co roku, w pierwszej kolejności przyszedł do dziadka, ale gospodarze nie przynieśli już swoich kogutów na kaparot39. Wszystkie dzieci przygotowały ofiary u siebie w domu i wysłały do dziadka gotowe. Inaczej niż w zeszłym roku.
Tylko w noc wigilii Jom Kipur starsze dzieci poszły do dziadka. Uczta była wystawna i bogata jak dawniej, a stoły równie suto zastawione przepysznymi potrawami, ciastami, powidłami, pierogami, łakociami, orzechami i słodką gorzałką, jak za dawnych czasów. Ale gdzie radość? Gdzie przyjaźń, braterstwo, wielka miłość? Panowała ponura, chłodna atmosfera pełna melancholii i smutku. Nigdzie nie hałasowały młodsze i starsze wnuki, nie było ciepłych spojrzeń. Wszyscy zaszywali się w swoich pokojach i milczeli. Także błogosławieństwo, które dostawaliśmy zazwyczaj w wigilię święta Jom Kipur, nie było już takie samo co kiedyś, gdy czekaliśmy jeden na drugiego i nikt nie szedł sam do domu. Wszyscy wylewali rzewne łzy, a płacze i żale docierały do samego nieba40.
Wuj Berl-Bendet41, który co roku zjeżdżał ze swoją wielką rodziną, dziećmi i wnukami do dziadka na Rosz ha-Szana, tym razem zawitał do swojego ojca Zeliga Andarkesa42. Tylko jednej rzeczy było więcej niż w ubiegłych latach: gorzkich, przelewanych ukradkiem łez…
Po świętach rodzina porozjeżdżała się do swoich majątków i wszystko się rozpadło. Było jasne, że wielki statek, na którym płynęliśmy tyle lat, zatonął, a każdy z nas zmierzał teraz w swoim kierunku, kurczowo trzymając się desek pozostałych z jego kadłuba…