Читать книгу Moje wspomnienia Tom 2 - Jecheskiel Kotik - Страница 8
Rozdział 2
ОглавлениеSmutek ojca – Tęsknota – Trzeba modlić się z misnagdami – Tęsknota za rebem – Strata – Ówczesne chasydzkie uczty – Reb Awromele – Jego przyjazd do Kamieńca – Parada – Chasydzi gotują i pieką po amerykańsku – Łaźnia – Modlitwa Lechu neranena – Posiłki – Westchnienie rebego – Resztki – Reb Isroel nie chce śpiewać – Władza rebego – Reb Jecheskiel rozwodzi się z żoną – Chasydzkie zabawy – Wyrzucają mojego ojca – Płaczę – Znów jesteśmy weseli
Mieszkając na wsi bez chasydów i bez Isroela43, mój ojciec stracił spokój, radość i uśmiech, które zawsze gościły na jego twarzy. Jego rozdarte serce ciągnęło do chasydów. Tu zaś był sam jak palec. Szczególnie cierpiał podczas szabasów. Aż żal było patrzeć. Wprawdzie ze swoimi młodszymi dziećmi radował się, śpiewał i wszystkich rozweselał, a w całym domu zapalano może ze trzydzieści świec na szabas, ale było to wszystko jakby wymuszone… Pomagałem mu nawet śpiewać. Pamiętam, że znałem wówczas jeszcze wiele chasydzkich nigunów44. (Była to jedna z umiejętności, którą zachwalano mnie u moich przyszłych teściów. Byłem dumny, że znam może ze dwieście nigunów). Nie zawsze jednak mogłem być u niego i gdy ożeniłem się, przestałem być chasydem na dobre. Także chasydzkie przyśpiewki straciły swój urok i przestały mi się podobać. Tylko te skomponowane przez reb Isroela nadal docierały do głębi mojego serca.
Pomagałem więc śpiewać chasydzkie niguny, ale bez większego entuzjazmu. Aby mój śpiew były żywszy i pełny wigoru, ojciec specjalnie intonował melodie reb Isroela. Jednak jego radość była stłumiona. Udawał, jak pobożny Żyd udaje, jedząc gorzkie zioła w czasie sederu45. Tak spędzaliśmy wspólnie czas i „weseliliśmy się” do godziny dwunastej w nocy.
Ojciec modlił się w szabas w domu, mimo że wszyscy osadnicy mieszkający o wiorstę, dwie od siebie spotykali się, zgodnie z tradycją, u kogoś w domu i tworzyli minjan46. W ten sposób odczytywano też Torę, jak zwykle się to czyni. Dwóch jiszuwników47 pełniących funkcję gabajów48 wzywało do czytania Tory49. Nie brakowało jednak zawiści. Zgromadzeni krzywo patrzyli na tych wzywanych, zazdrościli im. Każdy chciał dostać co ważniejszy fragment Pisma, a gabaje nigdy nie byli w stanie wszystkich zadowolić. Nieraz dochodziło z tego powodu do waśni, sporów sądowych, a nawet do podkupywania karczm i koncesji na alkohol.
Ojciec nie chciał modlić się z osadnikami – misnagdami, i dołączał tylko wówczas, gdy brakowało dziesiątego do minjanu. Ale nawet wtedy nie potrafił się zmusić do wspólnej modlitwy. Miał zawsze przy sobie midrasz50 albo Zohar51 i w czasie modlitw zaglądał do swoich ksiąg. Modlił się za to w domu, sam dla siebie. Robił to po cichu, a na jego zmarszczonym czole i w nieobecnych oczach widniały radość i oddanie.
Po modlitwie przychodził do izby, życzył wszystkim dobrego szabasu, szedł do matki52 siedzącej nad sidurem53 lub Cene u-rene54 i jeszcze raz życzył jej szczególnie dobrego szabasu. Potem był kidusz55, następnie ciasta i ciasteczka z miodem oraz delikatne, zimne mięso z wczorajszego czulentu56. Tak było zawsze! Następnie wszyscy udawaliśmy się na posiłek. Była ryba, cebula z jajami i smalcem.
Gdy byłem małym chłopcem, ojciec opowiadał mi za rebem z Lachowicz, iż Żydzi mają specjalny zmysł, który znajduje zaspokojenie tylko w szabas i tylko za sprawą spożywanej wówczas cebuli.
Później podawano jeszcze czulent, kartofle, kaszę, dwa rodzaje kuglów57, mięso itd. Uczta trwała dwie, trzy godziny, podczas których na przemian śpiewaliśmy zmires58 i jedliśmy, śpiewaliśmy i jedliśmy. Na twarzy mojego ojca rysował się smutek wynikający z tego, że został wygnany z miasta, ze swojego chasydzkiego sztybla59, gdzie panują prawdziwe radość i serdeczność. Rozpaczał, bo nie mógł już uczestniczyć w chasydzkich ucztach i musiał opuścić reb Isroela i wszystkich swoich towarzyszy-chasydów. Ojciec rzeczywiście wyglądał jak ptak przegnany z gniazda.
Po jedzeniu, jak zawsze, ucinał sobie drzemkę. Później zasiadał do Chumeszu60, midraszy oraz Zoharu i z całych sił próbował rozproszyć smutek. Ale znałem go na tyle dobrze, że potrafiłem wyczytać z każdego jego ruchu ogarniającą go zgryzotę. Gdybym nadal był chasydem, byłoby mu raźniej i miałby z kim dzielić przyjemność wypływającą z chasydzkich nauk i nigunów. Jednak nie było nam to dane. Ja, jego syn, byłem tak daleki od poglądów mojego ojca, jak stąd na kraniec świata. Dodatkowo pojawiała się w jego głowie myśl, że ja, jego syn, mógłbym zostać heretykiem61, co również pogorszyło jego stan. Już i tak uchodziłem za wolnomyśliciela, więc jeden Bóg wie, co jeszcze może wyjść z tych moich rozmyślań. I to go bardzo trapiło.
Było mi go żal. Spędzało mi to sen z oczu i snułem plany, jak ukoić jego strapione serce. Postanowiłem, że pozostanę misnagdem, ale pobożnym i żarliwie wierzącym. Tak, będę bogobojnym Żydem. Ale bez względu na to, jak się starałem, i tak nic z tego nie wychodziło. Ojciec sądził, że skoro w wyniku przemyśleń i dyskusji zszedłem z drogi chasydyzmu, to nikt nie może przewidzieć, dokąd te dyskusje i przemyślenia mnie teraz doprowadzą. A może całkowicie zerwę z Bogiem w niebiosach?! Ojciec najwyraźniej mnie przecenił.
Gdy mieszkaliśmy w Pasiekach62, ojciec raz jeden naprawdę zatęsknił za swoim rebem. Było to przed Rosz ha-Szana. Nie mógł o tej porze roku wyrwać się z domu. Rosz ha-Szana to czas prac w polu. Trzeba wykopać ziemniaki i je zadołować, zmielić zboże, zaorać i zabronować pola. Trzeba przygotować nasiona do siewu na przyszły rok, skosić siano itd. Ojciec jednak zatęsknił za rebem. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Przez cały rok harował, doglądał wszystkich spraw, zajmował się gojami, co nie należało do jego ulubionych zajęć. Przez cały okrągły rok nie widział chasydzkiej gminy i jego serce aż krajało się z żalu, jak u dziecka, które opuściła matka. Nie zważając na to, że pracy w bród i czas nagli, że czasy są niepewne, a sto rubli robi wielką różnicę, pojechał do Słonimia. Całą pracę zostawił na barkach chłopów. W Słonimiu spędził całe osiem dni i wrócił dopiero na Jom Kipur. Po powrocie zastał w gospodarstwie pewien chaos.
Owies (było już późne lato) cały czas stał na polach i zebrano go po terminie. Kartofli nie zadołowano i więcej niż połowa zgniła. Za mielenie zboża nie płacono dniówek, lecz od kopy, co sprawiło, że praca została wykonana szybko i niestarannie, a w mące pełno było ziarna. W rezultacie straty mojego ojca, nie licząc kosztów podróży do Słonimia, wynosiły pięćset, sześćset rubli. Widziałem, jak ojciec ciężko pracował i nie mogłem zrozumieć, dlaczego naraził się na takie szkody.
– Ojcze, to prawda, że masz pięćset rubli straty? – zapytałem pewnego razu.
– Straciłem około siedmiuset rubli – odpowiedział cicho.
Siedemset rubli!
– Ojcze! – Nie mogłem pojąć. – Po co ci to było? Jak chcesz jechać, to powinieneś wybrać bardziej odpowiedni czas.
Ojciec spojrzał na mnie swoimi mętnymi, tęsknymi oczami:
– Nigdy nie byłeś chasydem. Nie wiesz, co to znaczy jechać do rebego. Nie ma większej przyjemności. Rebe daje siły do życia…
Ojciec zamilkł, a jego twarz wyglądała tak, jakby ktoś zadał mu cios prosto w serce. Ja też już się nie odezwałem.
Ciężko było mojemu ojcu żyć na wsi, wśród gojów. On, człowiek, który tak kochał pobożny zgiełk, żydowskie święta i uroczystości, nawet zapach swoich współbraci, musiał z tego wszystkiego zrezygnować. Często pogrążał się we wspomnieniach, które były jego jedyną pociechą. A miał co wspominać. Odgrywał przecież niemałą rolę wśród chasydów. Mógł sobie nawet pozwolić na zaproszenie na kilka dni rebego z jego całym dworem, co bez wątpienia niemało kosztowało. Pamiętam, jakby to było dziś, paradę, jaką kamienieccy chasydzi przygotowali na przywitanie swojego rebego63.
Reb Awrom64, słonimski rebe, przybył do Kamieńca w czwartek rano powozem zaprzęgniętym w trzy konie. Razem z nim w karocy siedziało trzech pomocników – jeden starszy, dwóch młodszych. Za nim jechały cztery wozy wiozące dwudziestu brzeskich chasydów. Chasydzi z Kamieńca, liczący razem ze trzy minjany, wyszli im naprzeciw na ulicę Brzeską, aby powitać swojego rebego. Gdy woźnica zobaczył idących chasydów, zwolnił i jechał w ślimaczym tempie, chasydzi zaś, jak tylko ujrzeli powóz, zaczęli śpiewać ulubione chasydzkie niguny słonimskiego rebego. Ja również poszedłem z nimi. Ojciec sądził, że będzie to dla mnie niezapomniana chwila. Nawet dziś rozbrzmiewa mi w uszach ta słodka melodia, a przed oczami mam chmarę chasydów, która idzie na spotkanie swojego rebego. Ach, jak się wówczas radowaliśmy.
Gdy chasydzi doszli do powozu rebego, otoczyli go i odśpiewali wesołą pieśń powitalną, skomponowaną przez naszego drogiego reb Isroela na prośbę mojego ojca.
Jako pierwsi powitali rebego mój ojciec i reb Orele65, po czym rebe zaprosił ich do swojego powozu. Ponieważ cała ceremonia powitalna trwała i nie zanosiło się na to, że szybko się skończy, woźnica świsnął batem i konie ruszyły z miejsca. Chasydzi rzucili się na wolne miejsca na wozach, każdy przycupnął, gdzie popadło. Najlepsze miejsca były na tylnej ławce powozu rebego. Ludzie siadali na sobie i wyglądali jak stłoczone gęsi. Nagle rozległa się komenda:
– Jedziemy!
– Wio! – woźnice strzelili z batów.
Mnie ojciec zabrał do powozu rebego.
– To mój syn – przedstawił mnie po cichu.
– Twój syn? – Rebe spojrzał na mnie z ukosa. – Będzie z niego dobry chasyd.
Ojciec wielce się uradował.
Konie ruszyły, a chasydzi śpiewali na cały głos swoje radosne pieśni. Ktoś postronny mógłby sądzić, że to jadą najszczęśliwsi ludzie na świecie. Tylko ich ubrania nie wyglądały zbyt wykwintnie. Gdy tylko dotarliśmy do miasteczka, z wozów dobiegał szmer radosnych i przejętych szeptów. Podekscytowanie było tak wielkie jak u żołnierzy, którzy właśnie zajęli wrogą fortecę. I tak dotarliśmy do naszego domu. Ojciec przygotował dla rebego duży pokój i wysłał Dowida-Icchoka66, aby pożyczył wielki fotel. Chasydzi pomogli świątobliwemu wysiąść z powozu i zaprowadzili go do pokoju, w którym zostawiono go z jego najstarszym pomocnikiem. Pozostali dwaj stanęli przy drzwiach i jak żołnierze trzymali straż. Ludzie rozeszli się do pozostałych pokojów. Po chwili pomocnik wyszedł od rebego i powiedział, że on, oby żył wiecznie, położył się na kanapie i że ma być cicho. Wszyscy jak jeden mąż zamilkli i zaległa taka cisza, że było słychać przelatującą muchę. Bali się wypowiedzieć choć słowo. Później kamienieccy chasydzi zabrali się do pracy. Przygotowano szabas na kilkaset gości. Wszyscy pracowali, tylko obcy chasydzi i goście położyli się na ławkach. Odświętnie wyszykowano naszą wielką stodołę, ziemię wysypano piaskiem, a wokół ścian ułożono słomę, aby chasydzi mieli gdzie spać. Powóz rebego, konie i pozostałe wozy odesłano do stodoły Zeliga Andarkesa.
Tydzień wcześniej ojciec i jego towarzysze wyliczyli, co należy przygotować na szabas dla tak wielu gości. Trwało to dość długo. Trzeba było przygotować rybę i mięso, wino i gorzałkę, masło, jajka, smalec, cynamon, figi, migdały, chały, bułki, chleb i dużo, dużo więcej. Była to niemała robota.
Reb Isroel zaś uczył swoich uczniów śpiewać niguny, które skomponował specjalnie na tę okazję. Byłem jednym z chórzystów. Reb Isroel aż cały się spocił, machał rękami, tupał, wydawał rozkazy, groził nam palcem i męczył, każąc zapamiętywać coraz to nowe piosenki. Biedak sam musiał się z nami wielce natrudzić. Nie wyróżnialiśmy się dobrym słuchem i nasz nauczyciel był dosłownie zlany potem. Jego zadaniem było nauczenie nas nigunów, ale sam nie chciał śpiewać przed rebem. Nie był to przecież jego rebe. Jako dobry chasyd wiedział, że jego obowiązkiem jest skomponowanie piosenek dla obcego rebego, ale żeby jeszcze przed nim śpiewać – to już było ponad jego siły. Czuł się jak biedny i dumny człowiek, który chętnie by już sobie poszedł, ale każą mu jeszcze zostać.
Ojciec dowodził ludźmi przygotowującymi jedzenie i robił to w iście amerykański sposób. Jedna grupa przygotowywała rybę, druga zajmowała się pieczenią, inna znów polewała gorzałki. Byli też tacy, którzy tylko szukali sposobności, aby uniknąć pracy, i czuli się jak na weselu u bogacza.
Na ucztę zarżnięto wołu, jagnięta, gęsi i kurczaki. W piątek poproszono mełamedów, aby z powodu wizyty rebego zwolnili chasydzkich chłopców z chederów. Ja, jako syn dowódcy całego tego przedsięwzięcia, zostałem zwolniony już w czwartek. Gdy tego dnia chłopcy wrócili z chederu, zaraz obarczono ich zadaniami. Roboty wystarczyło dla każdego.
Chasydzi lubią wprowadzać radosny nastrój do wszystkiego, co robią. Na przykład jeden z przygotowujących rybę wziął do ręki szczupaka i uderzył nim kolegę prosto w twarz. Wszyscy zaczęli się śmiać. Można powiedzieć, że więcej żartowaliśmy, niż pracowaliśmy. Jednemu wylaliśmy kubeł zimnej wody za kołnierz. Innemu daliśmy do trzymania wielki półmisek z rybą i gdy tak stał, trzymając go w rękach, zaczęliśmy ciągnąć go za brodę, pociągać za pejsy, za uszy i nos. A on nieborak trzymał półmisek i nie mógł się nijak bronić. Śmiał się zatem razem z nami, bo nic innego mu nie pozostało.
Ojciec i mnie zaciągnął do roboty. Pewnego razu wyszeptał mi na ucho:
– Do rebego trzeba odnosić się z szacunkiem, tak jak do króla.
W czwartek ojciec wezwał łaziebnego i kazał przygotować łaźnię na piątek kilka godzin wcześniej67. Ów miał dać znać, gdy się ze wszystkim upora, aby rebe mógł się udać do łaźni. Również miała zostać przygotowana mykwa, w tym wiadra z gorącą wodą, którą chasydzi rano wlewali do mykwy. A wszystko to z powodu rebego. Za powstałe kłopoty łaziebny otrzymał odpowiednie zadośćuczynienie.
Następnego ranka czterech chasydów przyszło do łaźni i wlało kubły gorącej wody do mykwy. A sama łaźnia gotowa była już około jedenastej. Sprowadzono powóz, do którego wsiedli rebe ze swoim pomocnikiem, mój ojciec i reb Orele oraz kilku innych szacownych chasydów, wszystkich może z dziesięciu, i pojechali do łaźni. Ojciec zabrał także mnie. Uważał, że powinienem znajdować się jak najbliżej chasydów i jak najbliżej rebego.