Читать книгу Bartoszewski. Opowieści przyjaciół - Jerzy Kubrak - Страница 10

Оглавление

Wojna, okupacja, piekło Auschwitz, dramat Powstania Warszawskiego – historia bez litości doświadcza młodzieńca, który we wrześniu 1939 r. był świeżo po maturze, chciał studiować dziennikarstwo, marzył o podróżach i zawodzie reportera.

– Tak mi się życie ułożyło, że najbardziej dostałem w skórę na początku. O ile dzieciństwo miałem szczęśliwe, to potem los tak mnie skopał, że nie miałem nawet czasu otrzeźwieć po kolejnych uderzeniach – wspomina Władysław Bartoszewski.

Ten początek to również stalinowska Polska, w której dla takich jak Bartoszewski jest tylko jedno miejsce – więzienne mury. Wcześniej czy później musiał tam trafić, choć zaraz po wojnie wydaje się, że ma wreszcie szansę ułożyć sobie życie. Po upadku Powstania Warszawskiego ucieka przed oflagiem. Nie chce znów trafić za druty, wciąż żyje w nim koszmar Oświęcimia. Z grupą żołnierzy AK przedziera się do Krakowa. 18 stycznia 1945 r. do miasta wchodzą Rosjanie.

– Doczekałem się wyzwolenia od Niemców, ale nie łudziłem się, że Polska odzyskała niepodległość – opowiada Bartoszewski.

Wraca do Warszawy, gdzie odnawia konspiracyjne kontakty. Ujawnia się dopiero w październiku 1945 r., na kilka dni przed końcem amnestii dla AK-owców. Nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, ale dalsze trwanie w podziemiu nie ma sensu. W Polsce działa tymczasowy rząd akceptowany przez zachodnich aliantów. Kierują nim komuniści, ale wicepremierem jest przybyły z Londynu Stanisław Mikołajczyk. Ma dojść do wolnych wyborów.

Na moment spełnia się młodzieńczy zamiar Bartoszewskiego – zostaje dziennikarzem. W 1946 r. zatrudnia się w „Gazecie Ludowej” – jedynym wówczas w Polsce dzienniku opozycyjnym, związanym z Mikołajczykiem.

Władysław Bartoszewski: – Pismo podlegało ograniczeniom cenzury i nieoficjalnym represjom. Zdarzało się, że nakład gazety ginął gdzieś podczas transportu pociągami. Dochodziło do zamachów na drukarnię. Dziennikarz mógł przepaść bez słuchu, zostać pobity, aresztowany, a nawet zabity. Udało mi się jednak opublikować ponad siedemdziesiąt artykułów dotyczących walki o niepodległość, Powstania Warszawskiego, ofiar hitleryzmu, pamięci o nich.

Wtedy po raz pierwszy o Bartoszewskim słyszy jego późniejszy przyjaciel, były marszałek Sejmu, prof. Wiesław Chrzanowski.

– Jako reporter sądowy referował w „Gazecie Ludowej” głośną wówczas sprawę organizacji młodzieżowej ONR z Antonim Symonowiczem na czele. Co ciekawe, jednym z oskarżonych był też Zdzisław Sadowski, późniejszy wicepremier w jednym z ostatnich rządów PRL. Bartoszewski przez kilka dni na całych stronach gazety pisał prawdę o tym sfingowanym przez komunistów procesie – pamięta Chrzanowski.

Bartoszewski po raz pierwszy i ostatni w swym życiu należy do partii politycznej. Wstępuje do mikołajczykowskiego PSL. Zostaje nawet wybrany do zarządu powiatowego stronnictwa w Śródmieściu Warszawy.

– Obóz czerwonych złośliwie nazywał nas „chłopami z Marszałkowskiej”. Było to określenie fałszywe w odniesieniu do wielu działaczy, bo np. prezes zarządu stołecznego PSL, Stefan Korboński, wybitny adwokat, kierownik walki cywilnej AK podczas okupacji, pochodził ze wsi. Podobnie jak mój ojciec, więc i ja miałem korzenie ludowe. Ale komunistom chodziło o to, żeby nas wykpić, stworzyć pozór, że PSL nie jest ugrupowaniem chłopskim – przypomina Bartoszewski.

Wkrótce represje nasilają się. Stalinowcy przestają dbać o pozory. Fałszują referendum i brutalnie dławią wszelkie resztki wolności.

– Bezpieka zgarnęła mnie z ulicy. Moja legitymacja dziennikarska pomogła o tyle, że odsiedziałem tylko dwadzieścia cztery godziny. Ale to było wyraźne ostrzeżenie: nie podobasz się, jesteś na odstrzał. Toteż nie zdziwiłem się, kiedy 15 listopada 1946 r. zostałem aresztowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i osadzony w piwnicy pod gmachem resortu. Dziś mieści się w nim Ministerstwo Sprawiedliwości. Siedziałem tam do 24 grudnia. W Wigilię Bożego Narodzenia trafiłem do więzienia mokotowskiego, na X oddział śledczy Józefa Różańskiego i Adama Humera – stalinowskich oprawców. Święta przesiedziałem w pojedynczej celi. Dostawałem kawę zbożową, chleb i miskę zupy dziennie. Nigdy nie zapomnę uczucia potwornej samotności. Nawet w Oświęcimiu podczas świąt byłem z kolegami.

Gdy Bartoszewski siedzi za kratami, w kraju odbywają się wybory do Sejmu. Komuniści fałszują je tak samo jak referendum. Szykują się do ostatecznej rozprawy z PSL i Mikołajczykiem.

– Moje przesłuchania zmierzały w kierunku wykrycia rzekomych powiązań „Gazety Ludowej” z tzw. antyludowym podziemiem. Przez siedem dni i nocy wypytywano mnie na okrągło, z minimalnymi przerwami na sen. Straszono mnie, grożono represjami wobec rodziny i przyjaciół. Bity nie byłem. Być może dlatego, że pracowałem w legalnym piśmie i wiele osób się o mnie upominało. Przypisywano mi kontakty z kolegami z AK, którzy się nie ujawnili. Do niczego się nie przyznawałem. Wyspowiadałem się tylko wobec księdza Jana Stępnia – wybitnego teologa, mojego współwięźnia. To była spowiedź generalna z całego życia, bo nie wiedziałem, czy kiedykolwiek wyjdę na wolność.

Gdy w 1947 r. Mikołajczyk uciekł z Polski, namawiano mnie do złożenia oświadczenia potępiającego go. Odmówiłem. I w ten sposób przypieczętowałem swój los. Przez półtora roku siedziałem w więzieniu, choć nie wysunięto wobec mnie żadnych formalnych oskarżeń. Nic nie dawały zabiegi rodziny i przyjaciół. Pomogły mi dopiero dawne znajomości z Rady Pomocy Żydom. Moja matka dotarła do Zofii Rudnickiej, dawnej kierowniczki biura RPŻ. Rudnicka miała wpływy w ówczesnym Ministerstwie Sprawiedliwości. Znała szefa tego resortu, Leona Chajna, a także Adolfa Bermana (brata Jakuba Bermana, partyjnego nadzorcy MBP – przyp. J. K.) – prezesa Centralnego Komitetu Żydów Polskich. W wyniku zabiegów tych ludzi u ówczesnych władz bezpieczeństwa odzyskałem wolność. Zostałem zwolniony z więzienia tak jak stałem.

Próbuje ułożyć sobie życie. Ojciec, wówczas pracownik NBP, załatwia mu wyjazd do domu wczasowego w Zakopanem, żeby trochę odetchnął i nabrał sił. Po powrocie szuka pracy. Wszędzie słyszy to samo: „Bardzo nam przykro, ale nie możemy was zatrudnić”. W końcu zaczepia się w Centralnym Zarządzie Przemysłu Drzewnego. Zajmuje się sedesami „trudnowsiąkliwymi” i kijkami do szczotek „bez zasinienia”.

– Pamiętam, że próbowaliśmy te wyroby eksportować do Pakistanu. Sprawdziłem się na stanowisku, dostałem nawet 100 zł podwyżki. Ale moja radość trwała krótko. Po kilku miesiącach wezwała mnie personalna i powiedziała: „Sami wiecie, że musimy się z wami rozstać” – opowiada Bartoszewski.

Zostaje bez pracy. Ale najgorsze dopiero przed nim.

– W grudniu 1949 r., mając dwadzieścia siedem lat, znów trafiłem do więzienia. Zostałem aresztowany na ulicy. Szedłem do domu. Mieszkałem wtedy z Juliuszem Wiktorem Gomulickim, znanym dzisiaj pisarzem [zmarł w lipcu 2006 r. – przyp. J. K.], i jego żoną, w dwupokojowym mieszkaniu przy Al. Niepodległości 138. Nagle z samochodu wyskoczyli do mnie dwaj faceci. „Pan pojedzie z nami!”. „Może wejdę na chwilę do domu i wezmę jakieś rzeczy?” – spytałem. „Nic wam nie potrzeba. Wszystko szybko się wyjaśni” – odparli.

Znów zawieziono mnie do Ministerstwa Bezpieczeństwa. Zrobiła się noc. Na wstępnym przesłuchaniu oficer o nazwisku Piotr Tymiński powiedział mi: „Popełniliśmy wobec was błąd. Zwolniliśmy was, ale to się już nie powtórzy. Połuczycie dziesięć lat”.

Zamknięto mnie w piwnicy, gdzie spędziłem osiemnaście miesięcy. Bez wypuszczenia na spacer, bez kontaktów z rodziną i adwokatem. Dzień i noc świeciła się piętnastowatowa żarówka. To wtedy nabawiłem się chronicznego zapalenia spojówek, które leczę do dziś. Codziennie zakraplam oczy i nie cierpię półmroku. Przez moją celę przewinęło się dwadzieścia osób. Siedziałem np. z inżynierem Witoldem Staniszkisem, ojcem prof. Jadwigi Staniszkis. W pamięci utkwił mi również ksiądz Foryś, misjonarz z Bydgoszczy. Był dla nas nieocenionym kolegą, ponieważ świetnie znał język francuski. Podsłuchując pod drzwiami, rozumiał, o czym mówią strażnicy. Bo pilnowali nas przybysze z Francji – komuniści z francuskiego ruchu oporu. Skierowano ich tutaj, mówiąc, że jesteśmy kolaborantami i hitlerowcami. Mieli polskie pochodzenie, ale między sobą rozmawiali po francusku. Ksiądz Foryś, z uchem przy drzwiach, wyłapywał z ich pogaduszek okruchy informacji. Przez wiele miesięcy moim współwięźniem był ówczesny przeor klasztoru na Jasnej Górze, ojciec Kajetan Raczyński. Siedział z nami również kapitan SS Erich Engels – skazany na śmierć za zbrodnie wojenne. Sporo z nim rozmawiałem. Chciałem dowiedzieć się, kim jest. Jak w normalnym człowieku narodził się hitlerowski oprawca. Nie wykazywał najmniejszej skruchy. Gdy schodziło na Hitlera, powtarzał jak katarynka: „Führer był źle poinformowany”. To typowe dla obłąkanych wyznawców totalizmu. Nie dokuczaliśmy mu. Za to, co zrobił, dostał już najwyższą karę. Wiadomo było, że w każdym momencie mogą go zabrać i powiesić. Czekał na egzekucję, grając w szachy zrobione z chleba z przeorem Jasnej Góry.

W maju 1951 r. z kazamatów MBP Bartoszewski kolejny raz trafia do więzienia mokotowskiego. Prowadzone wobec niego śledztwo ma wykazać, że jest szpiegiem.

– Chciano, żebym przyznał się do kontaktów z emigracją polityczną w Londynie. Ja jednak do niczego się nie przyznawałem. Rozbito mi nos i okulary. Ale to są drobiazgi w porównaniu z tym, co przeszli inni. Byłem świadkiem katowania i torturowania wielu ludzi. Szantażowano mnie, proponowano, żebym podjął współpracę z bezpieką za złagodzenie kary. Odmawiałem kategorycznie. W aktach IPN zachowały się ślady, że jestem nie do pozyskania. Bardzo mnie to dzisiaj cieszy.

W 1952 r. wreszcie sformułowano przeciwko mnie akt oskarżenia. Został on zatwierdzony czerwonym ołówkiem przez płk Helenę Wolińską. Dowiedziałem się, że jestem oskarżony o przekazywanie w 1945 r., a więc przed moim ujawnieniem się, wiadomości szpiegowskich dwóm osobom, które mnie obciążają – Halinie Dąbrowskiej i Adamowi Gutowskiemu. (...) W sposób nikczemny fałszywie obciążyli mnie na piśmie w zeznaniach. Na procesie nie pojawili się. To była prosta robota. Rozprawa odbyła się w więzieniu. Trzech panów w mundurach i dwóch ławników zasiadło przy ogrodowym stole. Nad ich głowami wisiał papierowy orzeł bez korony – poplamiony, porwany i, za przeproszeniem, obsrany przez muchy.

Wszystko przebiega błyskawicznie. Gdy Bartoszewski wychodził z celi na rozprawę, właśnie roznoszono posiłek. Kiedy wraca, zupa w jego misce jest wciąż ciepła. Po trzech dniach w wojskowym sądzie przy ul. Koszykowej w Warszawie odczytano mu wyrok: osiem lat więzienia za szpiegostwo.

– Gdy wróciłem z sądu, moja miska i koc czekały już w innej celi. Byłem radosny jak szczygieł, nawet podśpiewywałem coś pod nosem. Osiem lat za kratami to cholernie dużo, ale wreszcie wiedziałem, na czym stoję. Cieszyłem się, że wreszcie zacząłem odsiadywać wyrok. Moja filozofia była prosta: przetrwać! Któregoś dnia wołają mnie do naczelnika więzienia, Alojzego Grabickiego. „Jesteście dziennikarz. To pewnie znacie się na druku” – powiada do mnie. Nie miałem pojęcia o drukarstwie, ale skwapliwie przytaknąłem. Stare doświadczenie więźnia mówi, że w kryminale trzeba znać się na wszystkim.

Bartoszewski trafia do tajnej drukarni MBP w izolowanej części więzienia. Pracuje tu, wraz z setką współwięźniów, ponad półtora roku.

– Leon Słanina z Katowic, siedzący za działalność w Stronnictwie Narodowym, i Michał Pacławski z Krakowa, skazany za genialne fałszowanie dolarów dla podziemia, nauczyli mnie fachu. Obaj byli zawodowymi zecerami. Zostałem składaczem ręcznym, a potem korektorem. Więźniowie skierowani do pracy w drukarni mieli lepsze życie. Jedliśmy zupę i chleb bez ograniczeń. 22 lipca 1952 r., gdy wprowadzono nową bierutowską konstytucję, wszyscy dostaliśmy po mielonym z kartoflami. To był jedyny taki przypadek w czasie mojego pobytu w więzieniu. Po latach, gdy Gierek wpisywał do ustawy zasadniczej sojusz z ZSRR, puściłem w obieg dowcip, że jako człowiek lojalny nie mogę zgodzić się na zmianę konstytucji, za którą dostałem kotleta.

Za pieniądze od rodziny mogliśmy parę razy w miesiącu kupić w kantynie trochę tłuszczu, sera czy papierosów. Łatwiej było o widzenie z bliskimi czy adwokatem. Prenumerowaliśmy „Trybunę Ludu”, z której dowiedzieliśmy się o śmierci Stalina. Szef drukarni, niby przez roztargnienie, zostawiał na stole „Przegląd Sportowy” i wychodził na godzinkę. Dla kibiców była to nie lada gratka, bo właśnie odbywała się olimpiada w Helsinkach. Nikt nas ręką nie tykał, nie wymyślał, nie lżył. Ale drukarnia miała też swoją ciemną stronę. Kto w niej pracował, miał słabe rokowania na przedterminowe wyjście. Władze nie mogły pozwolić, by tajemnice, do których mieliśmy dostęp, przedostały się za więzienny mur. Drukowaliśmy cenniki towarów, które przez zaskoczenie wprowadzano przy podwyżkach. Przez nasze ręce przechodziły też wypuszczane w kilku egzemplarzach tajne zarządzenia ministra bezpieczeństwa i wskazówki dla naczelników więzień.

W kwietniu 1954 r. z zakładu karnego na warszawskim Mokotowie trafia do Rawicza.


Bartoszewski. Opowieści przyjaciół

Подняться наверх