Читать книгу Bartoszewski. Opowieści przyjaciół - Jerzy Kubrak - Страница 12

Оглавление

Dziesięciopiętrowy blok z lat 60. na warszawskim Powiślu. Na drzwiach mieszkania Wiesława Chrzanowskiego wisi kartka: „Proszę głośno pukać”. Cóż, gdy się jest grubo po osiemdziesiątce, zmysły nie pracują jak u nastolatka. Były marszałek Sejmu siada przy stoliku w pokoju wyglądającym, jakby czas zatrzymał się w nim kilkadziesiąt lat temu.

– Podziwiam Bartoszewskiego, że mimo swojego wieku jest tak bardzo żywiołowy. Błyskawicznie reaguje na wszystko, co się dzieje. Jak trafi na coś, co go zainteresuje, w parę dni mam od niego list z komentarzem – opowiada Chrzanowski.

Panowie, jak przystało na dżentelmenów z przedwojennym szlifem, komunikują się listownie. Czasem do siebie dzwonią. Bardziej nowoczesny jest Bartoszewski, bo ma komórkę. Do Chrzanowskiego można dodzwonić się tylko na telefon domowy. Obydwaj nie używają Internetu.

– W „Tygodniku Powszechnym” był jakiś czas temu wywiad ze mną – Chrzanowski szuka czegoś w stercie korespondencji. – O, mam! Ten list dostałem od Bartoszewskiego zaraz po publikacji.

Na białej kartce kilka zdań nakreślonych niewyraźnym, zamaszystym pismem: „Drogi Wiesławie! Twój listopadowy tekst w tygodniku, „Twoja wiara bez uczynku”, uważam za jeden z najważniejszych osobistych tekstów w naszym piśmiennictwie w roku 2010. Bo uprzytomniłem sobie, ile w świecie wartości nas obu łączy, a jak niewiele dzieli”.

– Jedną z nielicznych rzeczy, które nas dzielą, jest ocena Powstania Warszawskiego. On ocenia je bardzo pozytywnie, a ja, nie mając oczywiście wątpliwości co do postaw patriotycznych powstańców, niezmiernie krytycznie oceniam samą decyzję o wybuchu powstania – komentuje Chrzanowski.

Obydwaj byli w powstaniu. Chrzanowski walczył w Śródmieściu w oddziale „Harnaś” (ranny w nogę trafił do szpitala na Powiślu, skąd wyciągnęła go rodzina; po upadku powstania wyszedł z Warszawy wraz z ludnością cywilną). Bartoszewski w tej samej dzielnicy prowadził radiostację i wydawał powstańczą gazetkę. Tak o tym opowiada:

– Sześćdziesiąt dni i nocy Powstania Warszawskiego przeżyłem w samym środku bombardowanego miasta. Zostałem przydzielony do służby w radiostacji „Anna”, która utrzymywała wojskową łączność Śródmieścia z innymi dzielnicami walczącej stolicy. Siedzibą naszej placówki była wielka kamienica przy Marszałkowskiej 62. Mieliśmy mały nadajnik, który początkowo obsługiwaliśmy tylko we trójkę. Potem obsada wzrosła do dwudziestu osób. Nasze patrole zbierały informacje, docierając do punktów oporu w Śródmieściu. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę odbieraliśmy rozkazy i wysyłaliśmy szczegółowe meldunki o tym, co się wokół nas dzieje – jakie ulice są pod ostrzałem, gdzie wyrosły barykady, którędy można przebić się do walczących oddziałów, jak zachowują się warszawiacy. W trzecim dniu powstania z radością informowałem dowództwo: na barykadach i w oknach, na wielu budynkach, powiewają flagi biało-czerwone. Nastrój ludności wobec walczących jest tak serdeczny, że zaciera się granica pomiędzy walczącymi a współdziałającymi. Mieszkańcy okolicznych domów zasypywali nas dziesiątkami pytań. Chcieli wiedzieć, jak przebiegają walki i co sami powinni robić.

Wpadłem więc na pomysł wydawania powstańczej gazetki dla ludności. I tak powstały „Wiadomości z Miasta i Wiadomości Radiowe” – pisemko drukowane na powielaczu w nakładzie od pięciuset do tysiąca pięciuset egzemplarzy. Ukazywało się dwa razy dziennie – w południe i wieczorem. Byłem jego redaktorem. Pamiętam optymistyczne tytuły z pierwszego biuletynu: „Powiśle całe w rękach AK”, „Sztandar biało-czerwony na Ratuszu”.

Od końca września nasze meldunki stawały się coraz bardziej tragiczne. Zaczęła się agonia powstania. W ostatnim numerze pisma, z 3 października 1944 r., zamieściliśmy skrót umowy kapitulacyjnej z Niemcami i fragmenty pożegnalnego rozkazu gen. Tadeusza „Bora” Komorowskiego, dowódcy AK. Czułem wielką gorycz, że nie byliśmy w stanie oswobodzić Warszawy.

Bartoszewski i Chrzanowski nie zetknęli się w powstaniu. Ich drogi zeszły się dopiero dziewięć lat po wojnie. W zakładzie karnym w Rawiczu, gdzie Chrzanowski – za „próbę obalenia ustroju” – znalazł się w 1954 r., mając na koncie blisko sześć lat odsiadki w innych więzieniach. Wycieńczeni trafili tu na siebie w więziennym szpitalu.

– Nie siedzieliśmy w jednej celi, ale dochodziły do mnie wieści o Bartoszewskim. Wszyscy znali go jako zdecydowanego, jednoznacznego przeciwnika komunistów. Od sanitariuszy słyszałem też, że słynie z szybkiego mówienia. W kilkanaście sekund wypowiadał kilkadziesiąt słów. Był popularny w więziennym środowisku. Potrafił godzinami opowiadać przeróżne historie i ciągnąć wspomnienia. W bezruchu życia za kratami był więc z tego powodu niezmiernie atrakcyjny – przypomina sobie Chrzanowski.

– Bartoszewski sam przyznawał, że należał do kategorii więźniów-opowiadaczy, którzy w tamtych czasach zastępowali za kratami telewizję, radio i gazety – dodaje wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski, późniejszy współtowarzysz Bartoszewskiego z internowania w stanie wojennym.

Ale Chrzanowski o talencie krasomówczym Bartoszewskiego na własne oczy i uszy przekonać się w Rawiczu nie mógł. Widywali się jedynie przelotnie na szpitalnym spacerniaku.

– Wiedziałem, kim on jest, i on wiedział, kim ja jestem. O niektórych więźniach po prostu się wiedziało. Ale okazji do kontaktów praktycznie nie było. Wypuszczali nas z cel na jakieś piętnaście – dwadzieścia minut. Chodziliśmy w kółku po niewielkim placu. Spacerniak szpitalny był o wiele mniejszy od głównego, na którym więźniowie musieli chodzić w odległości pięciu – ośmiu metrów jeden od drugiego, tak żeby nie mogli się komunikować. W szpitalu było pod tym względem lepiej. Ale i tak na spacerach można było wymienić najwyżej jedno, dwa zdania. Głównie o tym, jaka jest szansa na wyjście. Tak wyglądały też moje „rozmowy” z Bartoszewskim.

Obydwaj byliśmy wycieńczeni. Po blisko sześciu latach spędzonych w więzieniach ważyłem zaledwie pięćdziesiąt pięć kilogramów, a mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Bartoszewski też był strasznie wychudzony, wszyscy tak wyglądaliśmy. W szpitalu trzymano nas w dziesięcio-, dwunastoosobowych salach. Zamykano je tak jak w głównej części więzienia. Z tą różnicą, że w środku znajdował się dzwonek alarmu, którym wzywało się pomoc. Na jednym łóżku leżało po dwóch chorych. Nawet jeśli byli po operacji. Ale i tak było tu lepiej niż w normalnych celach, gdzie w ogóle nie było łóżek, tylko spało się na siennikach, które rozkładaliśmy na noc na podłodze. I też dwie osoby na jeden siennik przypadały. Zimą mieliśmy do przykrycia tylko cienki, niemal przezroczysty kocyk, więc śpiąc po dwóch, ogrzewaliśmy się nawzajem.

Udało nam się odzyskać wolność w podobnym okresie. Obaj wyszliśmy z więzienia na podstawie fałszywych historii choroby. Pomógł nam kolega – Andrzej Ciechanowiecki, który jako więzień prowadził sekretariat szpitala. Wraz z lekarzami-więźniami – doktorami Pluteckim, Wackiem, Mrozem, Moskwą i jeszcze kilkoma innymi – założył on w Rawiczu tajną organizację. Wpisywali do kart więźniów fikcyjne przypadłości. Do ogólnego wyczerpania organizmu (na co rzeczywiście cierpiałem i byłem ratowany transfuzją krwi) dopisali mi wrzody na żołądku. A Bartoszewskiemu uzupełnili – nie pamiętam już o co – autentyczną gruźlicę. To był 1954 r., już po rozstrzelaniu w ZSRR szefa NKWD, Ławrientija Berii. Do Rawicza przyjeżdżała komisja z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i na podstawie kart chorobowych przydzielała więźniom przerwy w odbywaniu kary. W ten sposób wyszliśmy na wolność. A Bartoszewski tak się zaprzyjaźnił z Ciechanowieckim, że później poprosił go, by został ojcem chrzestnym jego syna.

Stefan Niesiołowski: – Kiedy Bartoszewski opowiadał mi, co widział i odczuł na własnej skórze w stalinowskich więzieniach, pomyślałem o sobie: człowieku, w porównaniu z tym wszystkim to, co ty przeżyłeś, jest śmieszne! Walczyłem z komunizmem, płacąc za to jakąś cenę – miałem problemy z doktoratem i habilitacją, nie mogłem awansować, w latach 70. byłem przez pięć lat pozbawiony wolności. Wszystko prawda, ale to nie było cierpienie (jeśli nie liczyć tego, że w betonowym pudle więzienia wstaje się rano i nie wiadomo, co ze sobą zrobić. A o dwunastej głowa boli z nudów). Cierpieli ci z pokolenia Bartoszewskiego i Chrzanowskiego.

Nigdy jednak nie tracili ducha. Chrzanowski ma w domu jedną z pierwszych książek Bartoszewskiego, „1859 dni Warszawy”, wydaną jeszcze w czasach komunizmu. Jest w niej odręczna dedykacja autora, napisana zielonym atramentem, specjalnie dla Chrzanowskiego. Kończy się słowami: „Mimo wszystko w kolorze zielonym”. – A kolor zielony to kolor nadziei – przypomina Chrzanowski.


Bartoszewski. Opowieści przyjaciół

Подняться наверх