Читать книгу Dzieci 44. Wspomnienia dzieci powstańczej Warszawy - Jerzy Mirecki - Страница 10
Elżbieta Mazur, wówczas Ela Michalak, lat 7
ОглавлениеKiedy wybuchło Powstanie, cała moja rodzina: Mama, Tata, ja i trzyletni brat, mieszkaliśmy na Solcu, blisko Tamki. Numeru domu nie pamiętam, zresztą i tak go nie ma, został spalony przez Niemców już po naszym opuszczeniu domu, czyli po 6 września 1944. Pamiętam jak po pierwszych strzałach Rodzice zaczęli zasłaniać okna kołdrami, myśląc naiwnie, że ochronią nas przed wpadającymi pociskami. Pewnego dnia zobaczyłam powstańców, którzy kanałami przyszli ze Starówki do nas na Solec. Byli upaprani w jakiejś cuchnącej mazi i potwornie zmęczeni, niektórzy byli ranni, co się dało zauważyć po zakrwawionych bandażach.
Po drugiej stronie ulicy mieszkał chłopak – typowy cwaniak warszawski, miał zawsze zawieszone na szyi pudełko z papierosami, które sprzedawał na ulicy. Któregoś dnia przyszedł i powiedział, że jest głodny. Ojciec nakarmił go, czym miał, chyba chlebem ze smalcem. Chłopak się najadł i powiedział do Ojca: „Panie Michalak, skoczę, zobaczę, co się dzieje na moście” i poleciał. Jakieś pół godziny później dowiadujemy się, że trafił w niego pocisk i rozerwał go na kawałki! Ojciec był strasznie wstrząśnięty śmiercią tego chłopca. Jak przez mgłę przypomina mi się przedstawienie teatrzyku kukiełkowego dla dzieci Powiśla, na którym byłam, ale nie pamiętam, co było grane ani z kim byłam.
Jeśli chodzi o jedzenie, to pamiętam, że stale jedliśmy z bratem kaszkę manną z sokiem, a co jedli Rodzice, tego nie pamiętam.
Z całego Powstania najbardziej utkwił mi w pamięci tragiczny dzień 6 września. Rano Ojciec przyniósł cudem zdobyty kawałek koniny. Mama wzięła maszynkę do mielenia i zaczęła mleć to mięso przyniesione przez Ojca. W tym momencie wpadli Niemcy, wściekle krzycząc: „Alle raus!”. W tej sytuacji, tak jak staliśmy, wyszliśmy na ulicę, zostawiając wszystko w mieszkaniu, łącznie z tym częściowo przemielonym mięsem w maszynce. Pamiętam jak dziś kłótnię Rodziców, którędy iść do wskazanego przez Niemców miejsca zbiórki. Mama chciała iść na Tamkę, ale Ojciec uparł się, żeby iść do Wisły. Kiedy doszliśmy do Smulikowskiego, zostaliśmy zatrzymani przez Niemców. Było już tam około dziesięciu zatrzymanych Polaków–mężczyzn siedzących w świeżo wykopanym dole (w oczekiwaniu na rozstrzelanie, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy, dopiero po Powstaniu okazało się, że tak było naprawdę). Mój Ojciec niósł na rękach mojego trzyletniego braciszka. Na Tatę strasznie zaczęli wrzeszczeć i Niemiec kazał mu oddać dziecko Mamie. Ojciec pewnie myślał, że Niemiec chce zobaczyć jego dokumenty i po przekazaniu Mamie dziecka, sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki, żeby wyciągnąć kenkartę (okupacyjny dowód osobisty), w tym momencie Niemiec krzyknął: „Polnische banditen!” i przeciągnął po Ojcu serię z pistoletu maszynowego. Ojciec upadł na plecy i pamiętam, jak jeszcze przez chwilę poruszały mu się oczy, jakby patrzył zdziwiony, nie wiedząc, co się stało. Ten widok strzelającego Niemca i ruszające się oczy leżącego Ojca prześladował mnie przez wiele lat. Matka miała ze mną straszne kłopoty, bo byłam w szoku, rozumiałam, co się stało. Stale płakałam i nie mogłam spać. Mój trzyletni braciszek powiedział wtedy: „Tata się wyśpi i wstanie”. Nie pozwolili nam odejść zaraz po zabiciu Ojca, staliśmy jeszcze kilka minut, a w tym czasie przyprowadzili młodego mężczyznę–powstańca, kazali mu zdjąć koszulę, odwrócić się i strzałem w tył głowy zabili Go na naszych oczach!
Po zabiciu Ojca Mama została sama ze mną – siedmioletnią – i z trzyletnim synkiem, i musiała iść z nami dalej na piechotę, aż do samego Dworca Zachodniego. Szliśmy Tamką do Wybrzeża Kościuszkowskiego, gdzie przed wejściem na Wybrzeże leżała biała płachta (prześcieradło?) i tam kazali rzucać pieniądze, zegarki, biżuterię (pierścionki, kolczyki, wszystko, co było ze złota). Potem szliśmy różnymi ulicami, ale szczególnie pamiętam ulicę Wolską! Ludzie szli środkiem ulicy, a po obu stronach paliły się domy podpalone przez Niemców miotaczami płomieni. Było potwornie gorąco, a do tego wszędzie śmierdzący czarny dym przysłaniający niebo. Nie było czym oddychać! Po paru godzinach doszliśmy do Dworca Zachodniego. Na peronach stały już podstawione otwarte wagony osobowe i sanitariuszki czekające na warszawiaków, żeby ich trochę nakarmić przed wywózką do Pruszkowa.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Elżbieta Mazur, 2012