Читать книгу Dzieci 44. Wspomnienia dzieci powstańczej Warszawy - Jerzy Mirecki - Страница 7
Jerzy Gniadzik, wówczas lat 14, Szare Szeregi, AK, ps. „Słowik”, listonosz Harcerskiej Poczty Polowej
ОглавлениеPierwszy sierpnia 1944 roku. Od strony Pragi dochodziły odgłosy artylerii rosyjskiej. Niemcy w pośpiechu przerzucali oddziały wojskowe przez Wisłę na zachód. W Warszawie panował pozorny spokój, ale na ulicach widać było grupki młodych ludzi w długich płaszczach, którzy dawali sobie różne znaki lub przekazywali jakieś pakunki. Niemieckich patroli na mieście było dużo mniej niż zwykle.
Jako członek Szarych Szeregów od dawna oczekiwałem jakiegoś sygnału do akcji. Siedziałem niespokojny w domu, dzień był upalny, okno od balkonu z widokiem na ruiny getta było otwarte na oścież. Nagle zaterkotał karabin maszynowy. Wyskoczyłem na balkon i zobaczyłem pod murem getta grupkę młodych ludzi, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach i z bronią w rękach. Szli w kierunku komendy niemieckiej żandarmerii na rogu Leszna i Żelaznej. To właśnie stamtąd, z bunkra przy bramie, odezwał się niemiecki karabin maszynowy, a za nim drugi z dachu budynku. Schowałem się do mieszkania i śledziłem przez otwarte drzwi balkonowe sytuację na ulicy. Chwilę później jeden z chłopców upadł, a pozostali zaniechali ataku i zaczęli się kryć. Opuszczony przez kierowcę wóz meblowy posłużył jako osłona dla wycofującej się grupy. Niemcy strzelali wzdłuż ulicy i cały oddział, wlokąc rannego kolegę, schronił się w bramie naszego domu. W mgnieniu oka byłem na dole. Grupka powstańców składała się z ośmiu młodych ludzi, uzbrojonych w pistolety, w granaty i w jeden pistolet maszynowy. Rannego szybko opatrzyła mieszkająca w oficynie pielęgniarka. Zewsząd było słychać strzały i wybuchy granatów. Sprawa była oczywista: zaczęło się zbrojne powstanie przeciw Niemcom.
Pierwsze dni były pełne euforii! Na ulicach oswobodzonych od okupanta pokazały się biało-czerwone flagi. Zażarte walki toczyły się o każdą ulicę, o każdy dom. Nasz dom przy Staszica stał na pierwszej linii frontu. Od strony getta atakowali Niemcy, a na podwórku byli powstańcy.
Mieli swoje zaplecze w domach przy ulicy Ogrodowej i dalej przy Elektoralnej, aż do Hali pod Żelazną Bramą i do ulicy Królewskiej. Nie było mowy o zbliżaniu się do okien, nie mówiąc o wychodzeniu na balkon. Zapadła decyzja opuszczenia domu i przeniesienia się do krewnych na Chłodną. Od czasu do czasu ktoś z nas wracał do mieszkania po zapasy żywności – smalec, mąkę, cukier czy suchary. W ścianach piwnic przebijano otwory między budynkami, by ewakuować się na wypadek zburzenia domu. Dzięki tym otworom w piwnicach można się było przemieszczać bez obawy o postrzelenie przez „gołębiarza” (niemieckiego snajpera) lub zranienie przez przypadkowy szrapnel od wybuchających pocisków czy bomb.
Jednym z większych sukcesów powstańców w tym rejonie miasta było opanowanie budynku na rogu Żelaznej i Chłodnej, gdzie mieściła się komenda niemieckiej policji. Po zajęciu budynku i wywieszeniu polskiej flagi zapędzono jeńców niemieckich do budowy barykady z rozbitego tramwaju i płyt chodnikowych. Miała ona duże znaczenie obronne przeciw ostrzałowi z bunkra niemieckiego, na rogu Żelaznej i Leszna.
W tym wirze wydarzeń nie mogłem usiedzieć w domu i, mimo zakazu Rodziców, ciągle wyrywałem się na ulicę, żeby popatrzeć, co się wokół dzieje. Łykałem tę niesamowitą atmosferę wolności i walki w szalonym podnieceniu. Zazdrosnym okiem patrzyłem na przechodzące oddziały powstańcze i na ich biedne uzbrojenie. Nie odstraszało mnie to, że co kilka chwil sanitariusze przynosili rannych, lekarze i pielęgniarki tamowali cieknącą krew i opatrywali rany lub że tu i tam kopano groby dla poległych. Dużą satysfakcją było zobaczenie na rogu Chłodnej i Żelaznej komendanta niemieckiej policji, dotąd pana życia i śmierci, jak trzęsąc się ze strachu, nosił ciężkie płyty chodnikowe na polską barykadę. Jedynym mankamentem było to, że ja nie byłem częścią tego, co się wkoło dzieje. Rozkaz mobilizacyjny do mnie nie dotarł. Walki i skomplikowany podział miasta na strefy polskie i niemieckie przerwał kontakty z kolegami z Szarych Szeregów, a do tych nieznajomych, walczących chłopaków, często niewiele starszych ode mnie, nie wiedziałem, jak się zwrócić. Bałem się, że wyśmieją mnie lub pogonią jak smarkacza.
W gmachu sądów mieściła się powstańcza Rejonowa Komenda AK. Panował tam wielki ruch. Wejście było od ulicy Ogrodowej, gdzie stał poniemiecki bunkier, teraz siedział tam żołnierz AK z opaską na ramieniu. W tym wielkim kompleksie budynków znajdowały się też drukarnia powstańczej gazety, magazyny broni i amunicji, niewielki szpitalik i wiele pomieszczeń, w których mieściła się Komenda AK.
Wszedłem do środka budynku i zaskoczył mnie szalony rozgardiasz, jaki tam panował. Po korytarzach w pośpiechu kręcili się młodzi ludzie w mundurach lub po cywilnemu, ale wszyscy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Co chwila ktoś mnie potrącał, gdy tak włóczyłem się po korytarzu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Już chciałem wyjść, gdy nagle, kątem oka, zauważyłem znajomego chłopaka z sąsiedniej ulicy. Na rękawie miał opaskę biało-czerwoną, szedł w moją stronę szybkim krokiem i pogwizdywał radośnie pod nosem. On też mnie spostrzegł i zawołał: „Cześć, Jurek! Co tu robisz?”. „Siemasz, Zenek” – odpowiedziałem niepewnie. „Jak to fajnie, że cię spotkałem, widzę, że już tu działasz”. – Wskazałem opaskę na jego ramieniu. „A ty?” – zagadnął Zenek. „Właśnie tu przylazłem, bo chciałbym się włączyć do akcji, ale nie wiem jak to zrobić. Przed Powstaniem byłem w Szarych Szeregach, ale teraz straciłem kontakt”. Zenek zaciągnął mnie do pokoju na końcu korytarza. Stało tam kilku mężczyzn, zawzięcie dyskutując. Zenek podszedł do jednego z nich, zasalutował i powiedział: „Panie majorze, tu jest mój kolega z Szarych Szeregów, który chce się do nas przyłączyć”. Major spojrzał na mnie spod oka i zapytał: „A znasz dobrze tę okolicę?”. „Oczywiście, panie majorze, to moja dzielnica”. Czułem, jak serce wali mi w piersiach. „Fajnie, spadłeś nam z nieba, właśnie potrzebujemy łącznika do kontaktu z sąsiednimi oddziałami”. – Major uśmiechnął się i przyjacielsko klepnął mnie po plecach. „Podchorąży, daj mu ten meldunek na Elektoralną”. Podskoczyłem z radości! Udało się! Zaczynam działać! Wziąłem od podchorążego kopertę i już miałem iść, gdy tamten zawołał: „Weź to, żebyś wiedział, że jesteś żołnierzem!”.
Z wielkim nabożeństwem chwyciłem podaną mi opaskę i założyłem szybko na rękaw. Gdy wychodziłem z budynku, oglądałem się dookoła, czy wszyscy widzą, że należę do tych, co walczą!
Cały dzień kursowałem pomiędzy różnymi oddziałami. Czasami słyszałem strzały oddawane w moim kierunku przez niemieckich snajperów (lub tak mi się wydawało?). Zupełnie zapomniałem, że cały dzień nic nie jadłem i że rodzice nie wiedzą, co się ze mną dzieje!
Wieczorem major „Ryś” odesłał mnie do domu. Nie byłem pewien, co powiedzą Rodzice, jak mnie zobaczą z opaską na rękawie. W bramie spotkałem Ankę, córkę elektryka z sąsiedniego budynku. „Gdzie się podziewasz, idioto? Cały dom ciebie szuka, a twoi starzy dostają bzika, że może jaki pocisk cię trafił? Na pewno dostaniesz lanie od starego!”.
Lania się nie bałem, bo Ojciec tak naprawdę sprał mnie tylko raz i tu muszę przyznać, że miał wtedy rację. Zrozumiałem jednak, że tym razem powody rodziców do niepokoju mogą być uzasadnione, bo codziennie słyszało się o zabitych i rannych dzieciach!
Matka na mój widok się rozpłakała, chwyciła mnie w ramiona, nie powiedziała ani słowa! Ojciec milcząco obserwował tę scenę powitania matki z synem, dotknął tylko ręką mojego ramienia i spokojnym głosem zapytał, gdzie byłem cały dzień i co znaczy ta opaska. Widząc, że burza jest zażegnana, opowiedziałem przebieg całego dnia. Ojciec pokiwał głową i powiedział: „Czy nie sądzisz, że powinieneś wpaść do domu na chwilę i w paru słowach powiedzieć, co się z tobą dzieje!?”.
Następnego dnia, z samego rana (w moje czternaste urodziny!), Ojciec zabrał mnie ze sobą do majora „Rysia”. Wynik spotkania był dla mnie ciosem! Zostałem „wypisany” z wojska i... dostałem rozkaz powrotu do rodziców (chociaż wciąż z opaską na ramieniu). Po cichu łykałem łzy upokorzenia i miałem do Ojca ogromny żal!
Byliśmy w tym momencie na Ogrodowej, a od strony Woli dochodziła do nas nieustanna strzelanina, dudnienie czołgów i wybuchy granatów. Staliśmy we trzech: Ojciec, wujek i ja, na skraju podwórka, gdy nagle do bramy wpadła niewielka grupa żołnierzy niemieckich, brudnych, nieogolonych, w zakurzonych mundurach. Zaraz od bramy zaczęli wrzeszczeć coś po niemiecku i strzelać z pistoletów maszynowych po oknach oficyny. Ojciec, który osłaniał mnie od Niemców, szybko zerwał moją powstańczą opaskę, stanął ze mną pod ścianą i przytulił mnie do siebie.
Niemcy przebiegli koło nas, wrzucając granaty do okien piwnic, a gdy po chwili wrócili, kazali nam wszystkim uformować kolumnę i wysłali nas do rozbierania barykady na Elektoralnej. Powstańcy opuścili ją jakąś godzinę temu, ale była pod ich obstrzałem i stanowiła dla Niemców dużą przeszkodę w posuwaniu się w kierunku Śródmieścia. Matka jakieś poł godziny wcześniej poszła po zapasy żywności do naszego mieszkania przy Staszica i nie wiedzieliśmy, co się z nią dzieje.
Oddział majora „Rysia” został zmuszony do wycofania się z budynku sądów i przejścia w kierunku Starego Miasta.
Do grupy Polaków rozbierających barykadę podszedł starszy oficer niemiecki i zarządził, aby kobiety i dzieci sformowały kolumnę i udały się w kierunku Chłodnej do kościoła Karola Boromeusza. Ojciec wepchnął mnie do tej kolumny, sam został z wujem Zygmuntem i z innymi mężczyznami przy barykadzie.
Na stopniach kościoła siedział oficer SS ze szpicrutą w ręku i wydawał głośne rozkazy, które na polski tłumaczył jakiś cywil. Dużej grupie, w której ja byłem, kazał iść do Chłodnej, a potem do Wolskiej i dalej, aż do Pruszkowa.
Chłodna była w ogniu. Domy paliły się po obu stronach i cała ulica była w dymie i w płomieniach. Co chwilę spadały kawałki cegieł, betonu, nadpalone belki i kawałki blachy. Paliły się nawet uliczne drzewa. Żar był niesamowity i nie było czym oddychać!
Oddzielony od Rodziców i wystraszony ostatnimi wydarzeniami, nie wiedziałem, co ze sobą począć. Postanowiłem, że do Pruszkowa nie pójdę. Czekałem tylko na odpowiedni moment. Znałem tu „każdy kamień” i każdy zaułek. Od kościoła wzdłuż Chłodnej, co jakieś 40–50 metrów, stali niemieccy żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Wmieszany w tłum rozglądałem się bacznie dookoła. Na rogu Chłodnej i Waliców nadarzyła się okazja, na którą czekałem! Uwagę wartowników odwrócił łoskot spadającego balkonu i to wystarczyło – skoczyłem za załom muru, a potem na czworakach przeczołgałem się przez ulicę Waliców.
Tutaj, ku mojemu zdumieniu, zobaczyłem żołnierza z powstańczą opaską na ramieniu! Byłem znowu w „wolnej Polsce”. Co dalej? Co robić? Dokąd iść?
Ojciec z wujem zostali przy barykadzie, o Matce nie wiedziałem nic. Nagle poczułem się małym zagubionym chłopcem, którego los rzucił na „głęboką wodę”. Czyżbym miał w tej wodzie utonąć? „Muszę wziąć się w garść” – pomyślałem. Próbowałem otrząsnąć się z ogarniającego mnie bezwładu. Usiadłem na krawężniku chodnika i zacząłem rozpaczliwie myśleć, co robić. Tak „dumającego” nad swoim losem zaczepiła przechodząca kobieta. „Co tu robisz, chłopcze? Skąd jesteś?” – zapytała i nachyliła się nade mną jak matka nad dzieckiem. Opowiedziałem jej, co się wydarzyło i skąd się tu wziąłem. Kobieta wyznała mi, że jestem bardzo podobny do jej syna, który kilka dni temu poszedł na akcję i nie wie, co się z nim dzieje. „Może on też potrzebuje pomocy i może też jest głodny jak ty?”. – Pani Stasiakowa, bo tak się nazywała ta dobra kobieta, mieszkała przy ulicy Grzybowskiej i u niej zatrzymałem się przez cały dzień. W międzyczasie, razem z innymi, pobiegłem do palących się magazynów browaru Haberbuscha i przytargałem stamtąd kilkanaście kilogramów brązowego słodowego cukru, używanego do produkcji piwa. Podniesiony na duchu, nakarmiony i porządnie wyspany, postanowiłem jeszcze tego samego dnia wyruszyć w dalszą drogę. Po zasięgnięciu języka o stanie walk w okolicy, podziękowałem pani Stasiakowej za gościnę i ruszyłem w kierunku Złotej 42, gdzie mieszkał młodszy brat Ojca, stryj Antek.
Choć odległość do Złotej była niewielka, szedłem tam chyba ze dwie godziny, bo po drodze był silny ostrzał niemiecki. Stryj Antek zdumiał się na mój widok, a po usłyszeniu mojej opowieści oświadczył, że teraz będzie mi zastępował Ojca. Obie jego córki wraz matką były na wsi, więc całe mieszkanie mieliśmy do swojej dyspozycji.
Nie mogłem jednak usiedzieć bezczynnie i już następnego dnia rano, gdy stryj na chwilę wyszedł, pomimo zakazu opuszczania mieszkania wyskoczyłem na ulicę.
Ulica Złota na tym odcinku nie była objęta walkami. Niemcy na razie byli daleko. Zaraz za rogiem spostrzegłem plakat z lilijką harcerską i odezwę: „Zawiszacy, zgłaszajcie się do służby w Harcerskiej Poczcie Polowej” oraz adres: Prudential – plac Napoleona. Zawiszacy to przecież nasze harcerskie oddziały Szarych Szeregów, do których ja też należałem!
Decyzję podjąłem bez wahania! Do stryja nie wróciłem, pomyślałem, że jakoś później go powiadomię i po godzinie meldowałem się w Prudentialu. Miejsce zgłaszania znalazłem bez trudu, prowadzony strzałkami z lilijką. Po przedstawieniu mojej „konspiracyjnej przeszłości” zostałem przydzielony do zastępu „Topacza” (Tadeusz Jarosz). Dostałem nową opaskę i torbę na listy. Byłem trochę zawiedziony, że nie spotkałem tu dawnych kolegów, ale nasz nowy dowódca, pseudonim „Kuropatwa”, wydał mi się sympatyczny, a i organizacja była na medal. Wciąż pamiętając reprymendę rodziców, gdy zaciągnąłem się do służby u majora „Rysia”, teraz odczuwałem wyrzuty sumienia po podobnym zniknięciu z domu stryja. Postanowiłem napisać do niego list i wysłać przez pocztę harcerską. Kiedy w parę dni później pojawiłem się na Złotej, „grunt” był już przygotowany i stryj, choć zagniewany, pogodził się z moją decyzją.
My, harcerze poczty polowej, zakwaterowani byliśmy na piątym piętrze drapacza chmur – Prudentialu. Spaliśmy na podłodze, na grubym dywanie. Razem ze mną było nas około dwunastu, ja byłem chyba najmłodszy w tym kurierskim towarzystwie.
Służbę zacząłem od zapoznania się z przydzielonym mi rejonem pocztowym i lokalizacją skrzynek na listy. Pokazano nam też budynek Poczty Głównej przy placu Napoleona i stołówkę na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej.
Sytuacja w terenie ulegała ciągłym zmianom. Niektóre ulice zajmowali Niemcy, wiele budynków było zbombardowanych, trzeba było zawieszać nowe skrzynki, szukać nowych przejść, zapisywać nowe miejsca zamieszkania adresatów. Było powszechną praktyką, że po zmianie adresu, na bramie domu na kartkach lub na murze był napisany dużymi literami nowy adres. Naszym obowiązkiem było nanosić te nowe adresy na kartce, a zmieniony adres wpisać na kopercie, żeby następnego dnia inny harcerz mógł ją dostarczyć we właściwe miejsce.
Początkowo nasz rejon zakwaterowania był dość spokojny, jednak na niemieckie ataki nie trzeba było długo czekać. Prudential był ich głównym celem. Wkrótce cały oddział „Zawiszaków” uczestniczył w ewakuacji różnych pomieszczeń i w gaszeniu pożaru w tym najwyższym budynku Warszawy.
Dużym przeżyciem dla mnie było mianowanie mnie na „młodzika” i przysięga harcerska. Odbyło się to w częściowo zniszczonych pomieszczeniach dawnego Maxima (przed wojną luksusowej restauracji), w podziemiach Prudentialu. Wieczór był bardzo uroczysty. Promowani byli najmłodsi harcerze z drużyny. Było nas czterech. Przysięgę harcerską składaliśmy w obecności druha „Krzemienia”, naczelnika ZHP. Po tej uroczystości była gawęda i śpiewanie piosenek harcerskich do późnej nocy. Życie powstańca coraz bardziej mi się podobało, było ciekawe, pełne niebezpieczeństw. Byłem żołnierzem Powstania! Nie byłem ani głodny, ani spragniony, bo jedzenie w stołówce było smaczne i obfite.
Niestety, gdy kolejny pocisk niemiecki zrównał z ziemią budynek, gdzie nas tak dobrze karmiono i przy okazji zniszczył też magazyny żywności, trzeba było szukać innego miejsca na jedzenie. Jakiś czas mogliśmy coś zjeść u PŻ-tek, w hallu budynku PKO na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej, dopóki i ten obiekt nie został zrównany z ziemią. Tam właśnie przeżyłem ciężki atak bombowy, który zniszczył prawie cały budynek. Miałem właśnie wyjść na Świętokrzyską, gdy nadleciało kilka sztukasów. Ogłoszono alarm i razem z innymi szybko zbiegliśmy do schronu. Gmach miał dwie czy trzy kondygnacje piwnic i my ulokowaliśmy się na drugim poziomie. Siedzieliśmy na schodach niedaleko windy, gdy zaczęły spadać bomby. Wszystko dookoła nas się trzęsło, przez szyb windy słychać było odgłosy eksplozji. Zasypywał nas kurz z walących się ścian. Trwało to może kilka minut, a mnie wydawało się, że wieki. Nagle wszystko ucichło. Odczekaliśmy małą chwilę i powoli, ostrożnie zaczęliśmy wchodzić po schodach na górę. Stanęliśmy w hallu. Tumany kurzu zaczęły powoli opadać, przed oczami mieliśmy stosy gruzów, dziury w ścianach i masy potłuczonego szkła pod nogami. Nie było widać rannych ani zabitych, ich poszukiwaniem zajęli się żołnierze stacjonujący w budynku, a ja szybko wyskoczyłem na ulicę i pobiegłem na kwaterę. Za chwilę miałem się udać na obchód mojego rejonu pocztowego.
Braki zaopatrzenia w żywność zaczęły pojawiać się w naszym zgrupowaniu, a do tego ogień artylerii niemieckiej zaczął coraz bardziej dokuczać. Zauważyłem też pierwsze straty w naszym oddziale. Ze służby na mieście nie wróciło dwóch kolegów. W pobliżu naszej siedziby, przy Szkolnej, niedaleko placu Dąbrowskiego, mieszkała matka jednego z naszych kolegów kurierów (N.N.) i kiedyś zaproponował, żebyśmy razem ją odwiedzili. „Będzie fajnie, mama robi doskonałą zupę grzybową z łazankami i ma jeszcze trochę wody w wannie, to się umyjemy”. Kolega mówił prawdę, matka powitała nas z otwartymi ramionami. Zupa rzeczywiście była wspaniała, gorąca, pachnąca, łazanek było dużo, co pozwoliło nieźle napełnić nasze pustawe żołądki. Kąpiel, może to za dużo powiedziane, polegała na tym, że po kolei siadaliśmy w wannie, gdzie na dnie było może ze trzy litry wody i staraliśmy się nią zmoczyć całe ciało. Uczucie po „kąpieli” było wspaniałe! Dało nam wrażenie świeżości. Po ablucjach całą wodę zebraliśmy do wiadra (miała później służyć do spłukania ubikacji).
Przed powrotem na kwaterę miła pani poczęstowała nas jeszcze kawą mleczną z sucharkami. Pytała mnie o moje losy powstańcze i smutnie kiwała głową, jakby się nade mną użalała. Ja sam o rodzicach starałem się nie myśleć, wmawiałem sobie, że gdzieś tam żyją i myślą o mnie. Czasem jednak chwytał mnie niepokój i wtedy widziałem ich rannych, konających. W takich chwilach chowałem się przed kolegami, żeby nie widzieli moich łez.
Po zniszczeniu Prudentialu naszą kwaterę przeniesiono na Świętokrzyską 28 i tam czasowo umieściła się „Pasieka”, czyli kwatera główna ZHP. Właśnie tu z moim kolegą z oddziału przeżyliśmy chwile grozy, gdy w sąsiedztwie zaczęły się rozrywać pociski „szafy” (potężnego rakietowego miotacza min), wydające w locie dźwięk podobny do skrzypienia przesuwanej szafy albo ryku krowy, stąd też druga nazwa: „krowa”. Wracaliśmy z pocztowego obchodu, gdy kanonada rozpętała się na dobre i wydawało się, że wybuchy zbliżają się do nas. Przyspieszyliśmy kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w „Pasiece”. Skręciliśmy w bramę, gdy nagle obok nas, na ulicy, świsnęło, potwornie huknęło i zostaliśmy rzuceni podmuchem wybuchu pod ścianę, przysypani tumanem kurzu. Dopiero po paru minutach, kiedy kurz i dym opadł, zaczęliśmy „wracać do życia”. Na ulicy, przy samej bramie, był ogromny lej po pocisku. Wpadliśmy do kwatery i stwierdziliśmy, że prawie wszyscy byli w schronie w piwnicy. Szybko tam zbiegliśmy i razem z innymi liczyliśmy minuty dzielące wybuchy „Grubej Berty” (potężnego działa ustawionego na torach kolejowych). Jego charakterystyczną cechą było to, że strzelano z niego w regularnych odstępach czasu. Przez następne kilka dni byłem całkowicie ogłuszony, nie słyszałem, co się do mnie mówi i odczuwałem zawroty głowy, do czego nikomu się nie przyznawałem.
Roznoszenie listów pod obstrzałem oznaczało wielkie niebezpieczeństwo, a strzały niemieckich snajperów były niesłychanie groźne. Sam później przekonałem się na własnej skórze! Pewnego dnia, niosąc duży pakiet korespondencji na Kredytową, musiałem przeskoczyć przez otwartą przestrzeń placu Dąbrowskiego. Byłem już prawie u celu, gdy z budynku „Pasty” na Zielnej posłano serie z karabinu maszynowego w moją stronę. Wywinąłem koziołka i schowałem się za leżącą w pobliżu metalową beczkę. Odczekałem chwilę, skoczyłem – kolejna seria w moim kierunku. Dyszałem ciężko i rozpaczliwie myślałem, co tu robić, skoro jestem cały czas namierzany. W tym momencie nadleciały „sztukasy” i zaczęły zrzucać bomby. Wtedy poderwałem się, skoczyłem do przodu i już byłem w bramie na Kredytowej. Tak mało brakowało, by została po mnie tylko torba z listami. Były one adresowane do chłopców na pierwszej linii frontu, na Królewskiej, naprzeciwko Ogrodu Saskiego. Położyłem się za załomem muru, obok mnie leżał o kilka lat starszy chłopak z „piatem” (angielska zrzutowa rusznica przeciwpancerna). Miała śmiesznie wydłużone pociski z „dziobem”. „O, widzisz, tam są Niemcy”. – Pokazał mi kilka postaci widocznych za drzewami parku. „Dlaczego nie strzelasz?” – zapytałem. „Szkoda pocisków, są za daleko, a poza tym »Piatem« strzela się do czołgów, a nie do ludzi!”.
W drugiej połowie września miałem wielką satysfakcję, gdy niosłem pocztę na Świętokrzyską, zobaczyłem, jak z budynku PAST-y, z którego niedawno polowano na mnie, wychodzili brudni, wystraszeni Niemcy z podniesionymi rękami. Właśnie poddawali się oddziałowi AK, który po ciężkich walkach w końcu wykurzył ich miotaczami płomieni.
W budynku na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej była główna kwatera harcerek i pewnego dnia trafiłem tam z pocztą. Część domu była rozbita, ale z okna oficyny na drugim piętrze widać było duży odcinek Marszałkowskiej i część Świętokrzyskiej. Gdy tak sobie spoza krawędzi okna patrzyłem, nagle jedna z harcerek krzyknęła: „Patrzcie, patrzcie, idzie „Goliat” (bezzałogowe miniaturowe czołgi, naładowane materiałem wybuchowym, zdalnie sterowane kablem)”. Była to potwornie groźna broń o dużej sile niszczenia, jedyna obrona to uszkodzenie kabla sterującego. Z niepokojem wszyscy obserwowaliśmy sunący wolno czołg, gdy nagle z ruin wyskoczyli dwaj chłopcy i zaczęli rzucać granaty w kierunku „Goliata”, żeby uszkodzić kabel sterujący. Po kilku nieudanych próbach, mimo silnego ostrzału niemieckiego, wreszcie udało im się uszkodzić kabel i groźny, ale już bezsilny „Goliat” się zatrzymał.
W czasie jednego z obchodów „pocztowych”, trafiłem w okolicę Poczty Głównej. Kilka dni wcześniej powstańcy zdobyli niemiecki czołg. Właśnie w tym momencie na jego boku kończono malować napis „Chwat” – nowe imię już powstańczego czołgu.
Walki na Starówce były coraz cięższe, domy zostały obrócone w gruzy i mimo bohaterstwa powstańców, Niemcy zajmowali ulicę po ulicy. Brakowało wody, żywności, amunicji, nie było ani opatrunków, ani leków. Ewakuacja z odciętej, otoczonej przez Niemców dzielnicy stała się koniecznością. Jedyną drogą ucieczki pozostały kanały miejskie. Nie było to zadanie łatwe, bowiem Niemcy wrzucali przez otwory studzienek granaty albo karbid, który nie wybuchał, ale w połączeniu z wodą wydzielał trujący, duszący gaz.
Na rogu Szpitalnej i Górskiego wraz z innymi pomagałem wyciągać wychodzących z kanału obrońców Starówki. Żołnierze umorusani szlamem z kanału byli podobni bardziej do widm niż do żywych istot. Po wyjściu z kanału byli kompletnie oślepieni i potrzebowali czasu, żeby móc normalnie widzieć. Wielu z nich było rannych, słaniających się na nogach. Nie mogli się nadziwić, jaki tu panował spokój, ludzie normalnie chodzili po ulicach, a spadające od czasu do czasu bomby czy pociski traktowali jako „drobne utrapienie”.
Wiele razy widziałem rannych, umierających i zabitych. Kilka razy uczestniczyłem w pogrzebach powstańców i cywilów i za każdym razem byłem wstrząśnięty, potem te widoki nie pozwalały mi zasnąć. Kiedyś obok naszej kwatery w Prudentialu w sąsiedni dom uderzyła „krowa”, zabijając mieszkańców domu, w tym rodziców dwóch małych chłopców. Jeden z nich przeżył i kiedy odkopano go spod zwałów gruzu, okazało się, że był w szoku, potłuczony, w poszarpanym ubraniu, ale żywy! Oddział powstańczy przygarnął go do siebie. Po kilku dniach już biegał jako łącznik z meldunkami. Spotykałem go kilkakrotnie biegnącego z meldunkiem, aż któregoś dnia, gdy przebiegał po Świętokrzyskiej przy Jasnej, wybuchła „krowa”. Zobaczyłem go leżącego na skraju basenu przeciwpożarowego z grymasem bólu na twarzy – już nieżyjącego. Szeregowiec „Lew” miał dziewięć lat!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Jerzy Gniadzik, Kanada 2000