Читать книгу Jerzy Urban - Jerzy Urban - Страница 48

Оглавление

Mówiło się w domu o groźbie wybuchu wojny?

Tak, ze strachem, ponieważ ojciec już figurował na liście do rozstrzelania za artykuły atakujące Hitlera. W Łodzi była mniejszość niemiecka, podziemne NSDAP, opublikowali listy proskrypcyjne. Ojciec już latem ’39 roku wiedział, że musi uciekać.

Pan też się bał?

Wręcz odwrotnie. Jest sierpień, rodzice decydują się na wyjazd z letniska w Zakopanem. Po drodze dyskutują, czy wkrótce wybuchnie wojna. Biorę udział w tej dyskusji, mówię, że tak, bo ja tego chcę, bo wojna to jest atrakcja, coś się zmieni, wreszcie nie będzie tak nudno. Wracamy z Zakopanego otwartym samochodem, kabrioletem. Prowadzi żona Maksa Kona, dziedzica widzewskiej manufaktury. Jest piękną kobietą, córką naczelnego rabina Polski i senatora. To była ważna postać. W samochodzie ma radio. Pierwszy raz widzę radio w aucie, niewiele słychać, głównie piski, ale to dla mnie i tak wielka atrakcja. To ostatni przedwojenny akord, jaki pamiętam. Tuż przed 1 września wyjeżdżamy z Łodzi do Warszawy i stamtąd mamy wyruszać w dalszą ucieczkę na wschód wraz ze sporą grupą znajomych rodziców. Mieszkamy w jakimś hotelu. Rodzice idą na dancing. Podnoszę wrzask, boję się sam zostać, czuję, że coś jest nie tak, bo na schodach w hotelu koczują tłumy uciekinierów. Nazajutrz okazuje się, że nie wystarczy benzyny dla wszystkich aut. Zapada decyzja, że pojadą tylko mężczyźni jako bardziej zagrożeni. Odjeżdżają na granicę polsko-radziecką, nie wpuszczają ich do Związku Radzieckiego. Dopiero 17 września ojciec trafia do Lwowa. Ja zaś z matką mieszkam w Śródborowie pod Otwockiem koło Warszawy, czyli za Wisłą, w nadziei, że Niemcy nie przejdą rzeki. Tam już było niebezpiecznie, bo maruderzy z polskiej armii przychodzili w nocy po jedzenie, gwałcili, strzelali, jak to każda pobita armia. Wróciliśmy więc do Łodzi i wkrótce matka załatwiła przewoźników, którzy ciężarówką przewieźli nas przez zieloną granicę między Rzeszą, do której należała Łódź, a Generalnym Gubernatorstwem. To już był listopad, miałem zimowe palto, z którego mi wyjmowali brylanty, broszki, zaszyte przez matkę, o czym nie wiedziałem. Potem przez długi czas myślałem, że zawsze noszę biżuterię w palcie. Przewoźnicy przeprawili nas przez Bug, nocowaliśmy zbiorowo w jakiejś chałupie, gdzie też nas okradli.

Jerzy Urban

Подняться наверх