Читать книгу Jerzy Urban - Jerzy Urban - Страница 50

Оглавление

Jaki był pierwszy obrazek wojenny zapamiętany przez pana?

Czołgi na szosie, ale widziane z daleka, czyli nic ciekawego. Potem Niemców widziałem w Łodzi, bo w końcu tam wróciliśmy na jakiś czas, ale oni już byli zadomowieni. Już wprowadzano opaski z gwiazdą, zajęli nasze mieszkanie.

Jak to się odbywało, brutalnie?

Nie. Pokazali nakaz, powiedzieli: proszę się wyprowadzić. Wynieśliśmy się do dziadków, którzy mieli ogromne mieszkanie, i tam skupiła się cała rodzina. Pamiętam, że przyszedł Niemiec i zabrał radio, wszystkim rekwirowali radia. Dziadek strasznie to przeżył.

Trafiamy wreszcie z matką do Lwowa, gdzie czeka na nas ojciec. Dostał niezłą jak na tamte warunki pracę, był administratorem kilku domów. W jednym z nich osiadamy, w mieszkaniu bankiera lwowskiego. Oprócz nas mieszka tam wiele osób, to była typowa komunałka. W kuchni wszyscy się awanturują, kto komu wyciągnął z rosołu tłuste kąski. Jeden z pokojów zajmuje maszynistka z NKWD ze swoją córką Lubą, która staje się moją koleżanką. Spędzamy razem dużo czasu na podwórku, opowiadam jej, jak żyliśmy przed wojną, odpowiednio przesadzając w opisach wspaniałości. Ona donosi matce, że tutaj mieszkają wielcy burżuje, a matka zapewne donosi dalej. Pewnego dnia Luba, wstając w wannie, której przedtem na oczy nie widziała, uderzyła głową w szklaną półeczkę. Szkło potłukło się, poraniło ją lekko. Jej matka, zamiast opatrywać pokrwawione dziecko, zamknęła ją w łazience, wezwała NKWD, że był zamach na córkę. NKWD przyjechało, ale na szczęście nie uwierzyło w zamach.

Jadamy obiady w hotelu George. To trwa pół dnia, bo wpierw się stoi w ogonku na ulicy, potem wewnątrz czeka się na stolik. Kolejki są wszechobecne. Na przykład do sklepów wojskowych, które otwarto we Lwowie, żeby zaimponować polskiej ludności wspaniałością radzieckich towarów. Jest już zima, straszny mróz. Chodzę na lekcje fortepianu do nieogrzewanego mieszkania i gram w rękawiczkach.

Nauczył się pan grać?

Skądże. Nic z tego nie wyszło. Ja się niczego w życiu nie nauczyłem, ani języków, ani żadnej konkretnej wiedzy z zakresu jakiegokolwiek szkolnego przedmiotu.

Czujecie się bezpiecznie?

Nie, bo rodzice już przed wojną doskonale wiedzieli, co to jest stalinowski ZSRR, w końcu część rodziny Frumkinów stała się ofiarą stalinowskich czystek. Grozą powiało, jak pewnego dnia ojca wzięli na NKWD. Nie dlatego, że opowiadałem, jaki on jest burżuj, tylko dlatego, że jego kolega Julian Tuwim przysłał mu odkrytą kartę z Paryża: „Kochany Janku, jestem w Paryżu. Wszyscy się tutaj zjechali, jest książę Janusz Radziwiłł” i jeszcze minister ten i ów. Same dobre nazwiska.

Przyjeżdżaj…

Nie. Tuwim chciał się tylko pochwalić, w jakim to dobrym towarzystwie przebywa. NKWD po kolei odczytywało te nazwiska, ojciec za każdym razem odpowiadał, że nie zna. Wreszcie wyciągnęli teczkę ojca i tu zaczyna się zabawna historia. Otóż w teczce był wycinek z gazety, redagowanej przez ojca Dariusza Fikusa, z którym potem pracowałem w „Polityce”. Stary Fikus był endekiem, napisał w swojej gazecie, że mój ojciec jest radzieckim agentem i opatrzył to zdjęciem ojca wychodzącego z paczką z poselstwa radzieckiego w Warszawie. Ojciec wytoczył mu proces o zniesławienie i wygrał. Ci z NKWD pogłupieli – skoro endecy oskarżyli ojca, że był radzieckim agentem, to znaczy, że swój, i potraktowali go z honorami. Awansował z administratora domów na głównego urbanistę miasta Lwowa. Ta posada zabezpieczała przed wywózką na Sybir.

Zamierzaliście we Lwowie przetrwać całą wojnę?

Nikt ze środowiska uciekinierów, w którym się obracaliśmy, nie zamierzał. Wszyscy gdzieś wyjeżdżali. Jedni przez Litwę, Estonię, Finlandię do Ameryki Południowej. Inni przez Rumunię na Paryż. Wszyscy się gdzieś wybierali, coś załatwiali. Lwów to był przedpokój wyjazdowy. Ojciec miał pecha, bo dał dziesięć tysięcy dolarów swojemu wspólnikowi, który jechał do Ameryki Południowej, żeby w razie potrzeby wspomagał go stamtąd. Pieniądze przepadły, a to było pięćdziesiąt tysięcy złotych, góra forsy, mogliśmy za to przeżyć spokojnie całą wojnę.

Nie wyjechaliście więc z braku pieniędzy?

Chyba nie to było głównym powodem. Moi rodzice całe życie chcieli gdzieś z Polski wyjechać, tylko nigdy nie mogli się wybrać. Przed wojną ojciec zakładał wydawnictwo w Paryżu z Ilją Erenburgiem. Już wszystko było załatwione i nie wyjechał. Ale gadało się o tym bez przerwy. Nawet po wojnie miał pojechać do Chin, jako attaché prasowy ambasady polskiej przy Kuomintangu, i też nie wyjechał, chociaż miał już nominację. Szkoda, bo ta ambasada w całości zwiała na Tajwan razem z Czang Kaj-szekiem. Dzięki temu, że mieli papiery dyplomatyczne, pomogli uciec wielu bogatym Chińczykom i wywieźć ich majątek. W rezultacie wszyscy z ambasady zostali tam milionerami. Byłbym teraz milionerem chińskim…

Ale na razie jesteśmy we Lwowie.

Idę do szkoły. Przed wojną była to polska ekskluzywna szkoła dla panienek. Już wtedy jest radziecką szkołą, dyrektorem został Ukrainiec. Nie znoszę tej szkoły, jak zresztą każdej innej potem. Robię małpie miny i mówię „wyrazy na d”, jak to określają nauczyciele, codziennie mam się meldować u dyrektora, rodzice raz na tydzień. Ciężko mi idzie.

Przyjeżdża Teatr Bolszoj. Idziemy na „Eugeniusza Oniegina” Czajkowskiego. Spektakl robi na mnie tak wielkie wrażenie, że dostaję gorączki. Najbardziej imponują mi liście lecące z drzew, nie wiem jeszcze, że to prosty chwyt z magnesem.

Przychodzi lato i szef szkolnego Komsomołu proponuje wyjazd na obóz. Protestuję, ale rodzice chętnie chcą się mnie pozbyć na jakiś czas. Wyjeżdżam więc, obóz jest w Brzuchowicach, słynnej przed wojną miejscowości, tam się rozgrywała sprawa Gorgonowej. Na obozie po raz pierwszy stykam się z systemem radzieckim. Zgroza, bezhołowie. Zbiorowa sypialnia, głowy ogolone, nie wolno mieć nic własnego, bo ukradną. Jak pada deszcz i jest zimno, trzeba stawać w ogonku do magazynu, żeby wydali sweterek i czapeczkę. Ale trwa to godzinami, bo nie potrafią niczego zorganizować, zaprowadzenie dzieci na posiłek też jest problemem. Po kilku dniach przyjeżdżają rodzice w odwiedziny. Widzą mnie w żałosnym stanie, ogolonego na zero, pytają, czy chcę wracać do domu. Tak, oczywiście. Zabierają mnie stamtąd. Zaraz potem, dzień, dwa po moim wyjeździe z obozu, wybucha wojna radziecko-niemiecka. I cały obóz został ewakuowany w głąb Związku Radzieckiego. Potem rodzice tych dzieci latami ich szukali, jedni znaleźli, inni nie. Miałem szczęście, że rodzice mnie zabrali, bo mogłem zostać już nie chińskim milionerem, tylko myśliwym na Syberii.

Wkraczają Niemcy. Groza?

I panika. Na łeb na szyję rodzice starają się nas ewakuować, nie dostajemy się jednak do żadnego środka transportu i w końcu Niemcy zastają nas we Lwowie. Natychmiast zmieniamy mieszkanie, rodzice wyrabiają sobie aryjskie papiery, na szczęście już wcześniej przez jakieś urzędnicze niedopatrzenie zmieniono nam nazwisko z Urbach na Urban. To brzmi zdecydowanie mniej żydowsko. I właśnie wtedy po raz pierwszy rodzice mówią mi, że jestem Żydem i mam nikomu tego nie zdradzić. Oczywiście natychmiast wybiegam na podwórko i obwieszczam wszystkim dzieciom, że jestem Żydem. Za chwilę właściciel mieszkania przychodzi do rodziców i każe się wyprowadzić. I tak zaczynają się przeprowadzki i gubienie śladów. Na szczęście mamy tak zwany dobry wygląd, matka jest naturalną blondynką, ojciec nie ma semickich rysów.

W końcu zamieszkujemy w byłym szpitalu płucnym, gdzie leczono gruźlicę i astmę. Mieszkają tam sami Żydzi, którzy udają przed sobą nawzajem katolików. Do mnie przychodzi ksiądz, który uczy mnie żegnać się i tego, czego się nie nauczyłem w porę – „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”, jednym słowem wszystkiego, czego potrzebuje katolik. Po jakimś czasie ojciec dostaje od jakiegoś znajomego propozycję wyjazdu na wieś z niemieckim dokumentem, że jest sprzedawcą gazet. Zostaje przedstawicielem niemieckiego urzędu kolportażu. Od razu się tego chwytamy i wyjeżdżamy do miejscowości Budzanów, pod Tarnopolem, blisko rumuńskiej granicy. Powiat Trembowla, tereny sienkiewiczowskie. To jest miasteczko trzytysięczne, z czego jedna trzecia to byli Żydzi, jedna trzecia Ukraińcy i jedna trzecia Polacy. Żydzi to nędza handlująca i parająca się rzemiosłem. Dookoła gospodarstwa rolne, bogatsze Polaków, biedniejsze Ukraińców. Jest sędzia, posterunek policji, dwóch lekarzy, jeden adwokat, no i ksiądz. Wynajmujemy mieszkanie. Jesteśmy obcym ciałem wzbudzającym zainteresowanie. Wpierw są plotki, że ojciec to dygnitarz sanacyjny, który tu się schował. To jest oczywiście dobra wersja. Potem przyzwyczajają się do nas. Sprzedawanie przez ojca gazet to czysta fikcja, nikt tam gadzinówek nie kupował.

Jerzy Urban

Подняться наверх