Читать книгу Od pierwszego dotyku - Joanna Łukowska - Страница 3

Pedant i gaduła

Оглавление

Głasz... mnie! – rozkazała, moszcząc się w jedynym łóżku.

– Hę? – Nie zrozumiałem, o co prosi; bąbelki mocno wpływały na jej wymowę. W Nowy Rok, gdy całe schronisko odsypiało lub leczyło kaca, ona ululała się francuskim szampanem, który przyjechał z nami z Poznania. Przetrwał ostatnią noc, bo Weronika tyle biegała, tyle tańczyła i tyle gadała, że nie miała czasu na raczenie się trunkami. A to, co w przelocie wypiła, zaraz z niej parowało. I dobrze, dość miałem roboty z pilnowaniem trzeźwej Weroniki. Zbyt śmiało się ubrała moim zdaniem, ale – co tu kryć – pięknie wyglądała w zielonej, obcisłej sukience. Z dekoltem, owszem, na plecach, za to do... pasa! Czyli nie miała stanika. Inni też to zauważyli. Dodajmy do tego burzę rudych włosów, porcelanową biel skóry – i mamy gotowy przepis na kłopoty. Faceci, patrząc na nią, dostawali wilczych zębów. Musiałem pilnować, by żaden jej nie schrupał. Taka rola opiekuna. Nie migałem się od obowiązków, bylebym rozumiał, o co w nich chodzi...

– Gła...szcz mnie – powtórzyła nieco wyraźniej. – Po pleckach, inaczej nie zasnę. – Obróciła się, nadstawiając plecy do pieszczoty. Przy okazji wypięła tyłeczek i momentalnie naszły mnie kosmate myśli. Wahałem się. Zacznę ją usypiać głaskaniem, a skończy się na Bóg wie czym! Z tą szaloną dziewczyną wszystko się mogło zdarzyć.

– No, dalej, gła...szcz mnie, ja tu sz...czekam! – pogoniła mnie.

Jak odmówić tak uroczej prośbie? Raz kozie śmierć. Położyłem się obok niej, dla przyzwoitości okryłem nas oboje kołdrą; dopiero wtedy wsunąłem rękę pod bluzę różowego dresu i zacząłem głaskać ją po nagich plecach. Mruczała zadowolona. Zachęcony, rozpostarłem dłoń i delikatnie przejechałem paznokciami od nasady piegowatej szyi po kość krzyżową. Jęknęła, wygięła się, przez jej ciało przebiegł dreszcz, jasne włoski stanęły dęba. Szlag!... Nerwowo przełknąłem ślinę, bo ja też... stanąłem na baczność. Fatalna sprawa. Miałem swoje zasady i nie wykorzystywałem kobiet, zwłaszcza pijanych. Ale krew nie woda. Oj, ciężka to będzie noc, jeżeli zaraz nie zaśnie...

Postanowiłem więc nie eksperymentować i poprzestałem na grzecznym głaskaniu okolic łopatek. Wyłącznie. Rany, co ta dziewczyna miała w sobie takiego, że działała na mnie jak narkotyk? Urody jej nie brakowało, ale znałem ładniejsze i z lepszym gustem, takie, które na przykład wiedziały, że rudy gryzie się z różowym. Jako architekt wnętrz preferowałem prostotę stylu, minimalizm w detalach, stonowanie w kolorach. Roztrzepana, chaotyczna Weronika nie pasowała w ogóle do mojego pedantycznego świata. A jednak Robert, jej brat, a mój wspólnik, uznał, że skojarzy nasze dwa samotne serca przy okazji podwózki.

Błagam, podrzuć ją na miejsce, bo sama gotowa zginąć! – rzucił dramatycznie do słuchawki zamiast wigilijnych życzeń.

– Powoli. Kogo i gdzie? – spytałem spokojnie, w opozycji do popędliwości Roberta. Również nasze style pracy się różniły. On wolał ciepły, prowansalski, bazujący na litym drewnie, ja – chłodniejszy, urbanistyczny, z przewagą metalu; ale właśnie dlatego jako wspólnicy w interesach świetnie się dopełnialiśmy. Wszak klienci trafiali nam się najrozmaitsi.

– No moją stukniętą siostrę, Werę. Do Karpacza, tego w Karkonoszach, a konkretnie do Strzechy Akademickiej, gdzie, hello, spędzimy kilka miłych dni wraz z Sylwestrem. Zapomniałeś? To przypominam. Jak dojedziesz do Karpacza, parkujesz u znajomego górala, adres ci podałem. Potem łapiesz manele i drałujesz pod wyciąg. Krzesełkiem wjeżdżasz na Kopę, tylko musisz zdążyć przed szesnastą, przed fajrantem. Ze stacji górnej najpierw idziesz szlakiem czarnym, a po pięciu minutach skręcasz w prawo i tyczkowanym szlakiem pedałujesz prosto do Strzechy. Jasne? Jasne. Tłumaczyłem ci już. Weronice zresztą też, nawet sobie notatki zrobiła, pani polonistka, ale... rany!... jak ta kobieta się zamyśli albo zagada, potrafi zabłądzić we własnym bloku! Ratuj, chłopie! Miała jechać z nami jutro, ale nie może, bo jej opiekunka do kota się rozchorowała. Uwierzysz?! Musi mu znaleźć nową nianię, co trochę potrwa. Już dwa hotele dla zwierząt nie zdały egzaminu. Ty i tak chciałeś dołączyć do nas dopiero po świętach, więc co ci szkodzi wziąć jednego, lekkiego pasażera. Dam ci jej numer, zgadajcie się, umówcie na wspólną podróż. Proszę, wiem, że nie lubisz takich nagłych niespodzianek, ale bądź przyjacielem. W ogóle, wiesz... tak sobie myślę, że to by nawet dobrze się złożyło. W drodze poznacie się lepiej, może zaiskrzy... Od dawna uważam, że świetnie byście się uzupełniali. Tak jak my w robocie. To powinno zadziałać, zażreć...

– Wątpię – wreszcie uznałem za stosowne się wtrącić. – Z tego, co opowiadasz, Weronika, bez obrazy, nie jest absolutnie w moim guście.

– Wiem, jest ruda, gorącokrwista i pyskata, a ty gustujesz w dystyngowanych brunetkach, chłodnych i wycofanych. Z takimi preferencjami kiedyś w łóżku zamarzniesz. Weronika zaś nawet podobnego tobie bałwana rozrusza, he, he! – zaśmiał się rubasznie. – Niestety bywa też naiwna i za często trafia na drani. Stąd ten fioł na punkcie kota, świetnie się ponoć wypłakuje w jego futro. Ale ty... ty byś jej krzywdy nie zrobił, honorowy z ciebie gość. Więcej, ty byś jej przypilnował, żeby gdzieś głowy nie zgubiła. Co ty na taką transakcję wiązaną?

– Robert... czy ty mi rajfurzysz własną siostrę? Daruj sobie. Dostarczę ci ją w całości, ale więcej nie oczekuj. Oczywiście, o ile w ogóle pojadę, bo nadal nie widzę siebie, spędzającego, hm, miłe chwile w zatłoczonym schronisku. Gdzie my tam będziemy spać, jak z tym niby zaklepanym od wieków pokojem nie wypali?

– A choćby pokotem na podłodze w jadalni! – huknął. – Zresztą czemu pokój, na który wpłaciłem zadatek jeszcze latem, miałby na nas nie czekać? Nie bądź takim przewidującym najgorsze sztywniakiem. Poza tym była umowa. Zeszłego Sylwestra spędziliśmy po twojemu, z klientami, kontrahentami, na dętym balu. Mało sobie szczęki nie zwichnąłem od sztucznych uśmiechów. Teraz ty się poświęcisz. Dałeś słowo, a przecież u ciebie słowo droższe pieniędzy. Masz te swoje zasady.

I właśnie z powodu moich zasad parę dni później, dwudziestego dziewiątego grudnia, stałem pod blokiem Weroniki, czekając, aż raczy zejść. Umówiliśmy się na siódmą rano. Punkt. Ze sporym zapasem powinniśmy zdążyć przed szesnastą. O ile wszyscy będą punktualni, a moja pasażerka miała już dziesięć minut spóźnienia. Na lekcje też przychodziła tyle czasu po dzwonku?

Wreszcie wyszła z klatki. Z nartami na ramieniu i plecakiem. Mało bagażu wzięła – dobrze, ale... w co ona się ubrała?! Wielkie trapery, dopasowana pomarańczowa kurtka z futerkiem przy kapturze. Do tego nepalska czapka, zielone getry, pasiasty szal z różnokolorowymi pomponami oraz zamszowa torba z frędzlami. Pomieszanie z poplątaniem! I ona miała mnie uzupełniać? Zbytek łaski. Tym bogactwem barw i dodatków mogła obdzielić pułk wojska!

Zatrąbiłem i wysiadłem z auta. Dostrzegła mnie, pomachała ręką na powitanie i uśmiechnęła się promiennie. Zupełnie bezwiednie odpowiedziałem tym samym. Tak dowiedziałam się ważnej rzeczy o Weronice: miała bardzo zaraźliwy uśmiech.

– Już jestem, wybacz spóźnienie, ale musiałam wyjaśnić sąsiadce, która zajmuje się moim kotem, że Alojzy nie pija mleka. Absolutnie i pod żadnym pozorem, bo dostaje od niego łupieżu. Dziwiła się, bo przecież od małego indoktrynują nas, że kotki lubią mleczko, dlatego tyle to zajęło – zalała mnie wartką rzeką słów. Nieodrodna siostra swego brata; choć czułem przez skórę, że Robert był przy niej amatorem.

Otworzyłem bagażnik. Wsadziłem tam plecak, narty dołączyły do mojej deski snowboardowej na dachu. Potem, przy wtórze opowieści na temat wyższości prawdziwych choinek nad sztucznymi (zdumiewający skok myślowy od kociego łupieżu), otworzyłem przed Weroniką drzwi i szarmanckim gestem wskazałem siedzenie. Uniosła brwi i obdarzyła mnie takim spojrzeniem, że poczułem, jak rozgrzewa mnie od środka jakieś miłe ciepło. Tak dowiedziałem się kolejnej ważnej rzeczy o Weronice: sprawiała, że ludzie w jej towarzystwie czuli się lepsi, wspanialsi. Niedobrze...

– Ja nie miałem choinki, wcale – mruknąłem.

– Ani jednej gałązki, ani jednego małego stroika? Dla zapachu i nastroju? – dopytywała się.

– No... – zawahałem się, bo mnie przyłapała. Jako pedant nie znoszę opadającego igliwia, ale... – Owszem, kupiłem na bazarze gałęzie jodłowe i przystroiłem srebrnymi ozdobami – przyznałem się.

– A widzisz! – krzyknęła triumfalnie i za karę uraczyła mnie podwójną dawką swego czaru: promiennym uśmiechem oraz pełnym aprobaty spojrzeniem, od którego stopniałem jak lód na patelni.

Ruszyliśmy.

Ja prowadziłem, starając się skupić na drodze. Ona gadała; o Gwiazdce w szkole, butach odziedziczonych po bracie, kocie znalezionym na śmietniku. Przedstawiła mi niezwykłą historię swej nepalskiej czapki, opowiedziała emocjonujący przebieg licytacji na Allegro, w trakcie której wygrała torbę z frędzlami. Chryste, że też jej w ustach nie zasychało! Była niezmordowana i, o zgrozo, interesująca. Spotkałem już w życiu kilka gaduł, zamęczających słuchaczy nudnymi opowieściami, które nikogo poza nimi nie obchodziły. Ale Weronika mogłaby zarabiać gadaniem; zwykłe historyjki nabierały w jej rozgestykulowanym, barwnym wykonaniu cech kryminału. Zaśnięcie za kierownicą mi nie groziło. Czas mijał niepostrzeżenie, zachłannie łykaliśmy kilometry. Z czystej ciekawości zapytałem:

– Czy ty się czasami zamykasz?

– A mam? – Zmartwiła się. – Bo jeśli cię rozpraszam, już milczę. Potrafię! – zapewniła solennie i przez bitych osiem minut nie odezwała się słówkiem. Wyraźnie ją to bolało, do momentu gdy zapatrzyła się w krajobraz za oknem. Błądziła myślami wśród gór majaczących na horyzoncie, uciekła marzeniami gdzieś wysoko, daleko; aż poczułem ukłucie żalu, zazdrości. Dlaczego? Bo marzyła czy... bo marzyła beze mnie? Chrząknąłem. Ocknęła się i już po chwili zaczęła się niecierpliwie wiercić.

– Powiedz, kiedy mogę przestać milczeć.

– Kiedy – ulitowałem się.

– Uff... Dzięki. Jakby mnie coś swędziało pod gipsem. Kiedyś złamałam rękę i musieli mi...

Popłynęła kolejna historia z jej jakżeż fascynującego – o dziwo! – życia nauczycielki języka polskiego.

Dwie godziny później stanęliśmy pod wyciągiem. Zdyszani i spoceni – wymęczeni wędrówką pod górkę od domu tubylca, gdzie za sutą opłatą zostawiłem auto. Niestety nasz wysiłek zdał się na nic. Co z tego, że było ledwie wpół do drugiej, sporo przed fajrantem, bo chwacko się uwinęliśmy, skoro z powodu zbyt dużego wiatru krzesełko nie działało. Szlag by to trafił! Zerknąłem na Weronikę. Zgarbiła się i przygryzła wargę, jakby walczyła ze łzami. Ogarnęły mnie bezradność i złość. Ale nie Weronikę! Wargę najwyraźniej przygryzła w zadumie, bo wymyśliła:

– Idziemy piechotą! Szlakiem żółtym. Albo czarnym. Robert coś napomykał o takiej opcji, ale nie pamiętam dokładnie, trzeba sprawdzić bądź zapytać. Bo jedna trasa biegnie starym torem saneczkowym i bezpiecznie, w półtorej godziny, doprowadzi nas do Strzechy, a druga zimą jest zamknięta ze względu na zagrożenie lawinowe, więc lepiej się nie pomylić. Ale powinien być jakiś drogowskaz, nie sądzisz? No, dalej, ruszamy! – zaordynowała i dalejże zakładać plecak, zarzucać narty na ramię.

– Stój! Zwariowałaś? – powstrzymałem ją ciut ostrzejszym tonem, bo bredziła jak potłuczona. W jednej chwili pojąłem, czemu Robert uważał, że jego siostra potrzebuje Anioła Stróża. Już pomysł wędrówki od górnej stacji wyciągu do schroniska mało mi się podobał, ale przynajmniej byśmy szli po płaskim albo po niewielkiej pochyłości w dół. A ona chciała zdobywać Kopę! – W półtorej godziny? Chyba kpisz! W kopnym śniegu, pod górę, z plecakami i sprzętem, z wiatrem w oczy? Pomnóż ten czas przed dwa albo lepiej trzy. O ile się wcześniej nie zgubimy, bo zacznie się ściemniać. Dlatego nie ma mowy. Wy-klu-czo-ne! – wyskandowałem. – Czekaj tu i nie waż się ruszyć, coś wykombinuję.

– Dobrze – zaszemrała.

Jej szalona koncepcja miała jednak pewien plus. Bezradność mnie opuściła, złość przerodziła się w chęć działania. Skutecznego, bo nie było opcji, bym właził na tę przeklętą górę!

Pół godziny zajęły mi negocjacje z obsługą wyciągu i goprowcami. W końcu znalazłem chętnego, który za godną opłatą zgodził się nas podwieźć do samej Strzechy.

– Skuter... – Weronice zaświeciły się oczy. – Pojedziemy na skuterze śnieżnym! – Zaklaskała w dłonie jak mała dziewczynka. Potem spojrzała na mnie tak pełnym podziwu wzrokiem, że urosłem w dumę o jakieś dwa metry. Bagaż trafił do przyczepki, my na siedzisko. Chyba nie muszę dodawać, że nawet wciśnięta między mnie a kierowcę, z ograniczonym polem widzenia, Weronika nadawała na okrągło, zachwycając się urokami krajobrazu. Niesamowita kobieta!

Do jakiego stopnia była nieprzewidywalna, przekonałem się już w schronisku, zatłoczonym oczywiście po dach. Znajdź tu teraz Roberta... Weronika, kierowana siostrzanym instynktem, odnalazła go bez trudu w rojnej jadalni. Na nasz widok ucieszył się i zmieszał jednocześnie. Wyczułem kłopoty.

– Czyżby nie było dla nas pokoju? – zapytałem bez wstępów.

– No... jest, ale zajęty. Nie sądziłem, że dziś dotrzecie, skoro krzesełko nie działa. Więc przygarnęliśmy znajomych Majki – uśmiechnął się do swojej narzeczonej – których tu przypadkiem spotkaliśmy. Przecież nie mogłem pozwolić, by spali z dzieciakiem na korytarzu.

– Cholera, a ja mam kimać pod drzwiami? Marzę o prysznicu i drzemce. Teraz nic z tego. No pięknie mnie, drogi przyjacielu, urządziłeś! I swoją siostrę też. W ogóle, gdzie ona jest?! – zdenerwowałem się.

Weronika zniknęła. Rozejrzałem się czujnie i dostrzegłem ją; gadała z postawnym brodaczem, który wyglądał na szefa. Wskazywała na mnie i coś zawzięcie perorowała. Facet przyglądał mi się chwilę z dziwnym wyrazem twarzy, ni to litości, ni zazdrości. Potem uśmiechnął się pod nosem, sięgnął do kieszeni i dał jej klucz. Wera zdobyła pokój!

– Ile cię to kosztowało? – zainteresowałem się.

– Nic. Chętnych na ten pokój jest tylu, że kasa przestała mieć znaczenie. Postanowił odstąpić swoją jedynkę temu, kto przedstawi istotny powód...

– Rany, to coś ty mu naopowiadała?!

– Że się założyliśmy. Albo zdobędę jakiś pokój, albo będę się musiała z tobą przespać, znaczy iść do łóżka. Znaczy uprawiać seks – wyjaśniła wyczerpująco.

Hm, wolałbym, żeby była bardziej enigmatyczna. Raz poruszone struny wyobraźni nie chciały umilknąć i wciąż podsuwały obrazy: ja i ona, razem, tak razem, że bardziej nie można...

Następnego ranka obudziła mnie o świcie i zaraz po śniadaniu wyciągnęła na narty. Pogoda, jak to w górach, odmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Wiatr ustał, świeciło piękne słońce, śnieg był cudnie sypki, wszystkie wyciągi działały, w tym te pod Strzechą: Grosik i Złotówka.

Na stoku dowiedziałem się kolejnej rzeczy o Weronice. Może nie jeździła stylowo i nie posiadała najnowszego sprzętu, za to pędziła jak sam szatan. Z trudem za nią nadążałem na swoim wysokiej klasy snowboardzie. Parę razy zamarłem, widząc, jak zmierza prosto na czołowe zderzenie, ale w ostatniej chwili robiła skręt. Obrzucała zdumionego osobnika lub niewzruszone drzewo śniegiem oraz perlistym śmiechem i szusowała dalej. A ja za nią.

W pewnym momencie uderzyło mnie, że mógłbym się do tego przyzwyczaić. Podążać za tą szaloną dziewczyną, pilnując jej i czekając, z czym nowym wyskoczy – całkiem miły sposób na życie. Na pewno nuda by mi nie groziła. Poznanie Weroniki było jak przeskok z leniwej, uregulowanej rzeki do wartkiego, wezbranego powodzią potoku. Czy dlatego ogarniał mnie strach? Nie, nie przygód się obawiałem. Sprostałbym im, przy Weronice dałbym radę niedźwiedziowi i Himalajom. Tak się w każdym razie czułem, jak heros – wielki, silny, wspaniały. Bałem się natomiast, że ona mogła mieć zupełnie inny pomysł na nasze wzajemne stosunki.

Minął kolejny dzień, nastał Sylwester, a ona dalej traktowała mnie jak kumpla. Czy kobieta zainteresowana facetem bez żenady zaprasza go do jedynego łóżka, by spali ze sobą na waleta? Chyba nie. Czuła się przy mnie zbyt bezpiecznie. Jako mężczyźnie wcale mi to nie pochlebiało. Diabli też wiedzą, co Robert jej nagadał? Jeżeli zareklamował mnie jako honorowego dżentelmena, co to uszanuje dziewczynę, otoczy opieką i palcem nie tknie bez wyraźnego życzenia – miałem przerąbane. Wyjść z tak napisanej roli, to wyjść na świnię.

Jednak trochę wyszedłem. Po prostu nie wytrzymałem. Najpierw szczęka opadła mi do kolan, kiedy na sylwestrową noc Weronika zamieniła swój różowy, puchaty i aseksualny dres na obcisłą, wydekoltowaną sukienkę. Zieloną, podkreślającą kasztanowy kolor włosów i biel cery, w której ślicznie wyglądała. I piekielnie seksownie. Nie dziwota, że chętnych do tańca nie brakowało. Do całowania i ściskania o północy też. Gdy jeden, już w Nowy Rok, przesadził z przytulaniem, a jego łapska pobłądziły za daleko w dekolt – nie zdzierżyłem. W ostrych, żołnierskich słowach kazałem gościowi spadać. Posłuchał. Gorzej, że się zdradziłem. Dziewczyna przekrzywiła głowę, przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek i westchnęła:

– Ach, więc to tak...

A tak! Czyli już wiedziała. Wszystko. Ja zaś nadal pozostawałem ciemny jak tabaka w rogu. Czy miało jakieś znaczenie, że kazała mi tańczyć ze sobą tango?

– Nie umiem – burknąłem.

– Nie musisz. To się czuje albo nie. Wolny, wolny, szybki, szybki, jak w fokstrocie – pouczyła mnie co do kroków – tak też można. Wsłuchaj się w muzykę i prowadź. Ja się dopasuję i pójdę za tobą, wszędzie.

– Chciałbym w to wierzyć, Weronka, bardzo – wyszeptałem w jej piękne rude włosy. Potem objąłem ją, przyciągnąłem do siebie, by ciałem wyczuwała moje intencje i... ruszyliśmy do tanga. Magiczne to były chwile. Trzy minuty czarów. Zaufaliśmy sobie nawzajem i przynajmniej w tańcu stworzyliśmy cudownie dopasowaną parę. Zatraciliśmy się w muzyce, w sobie, Weronika płynęła wraz ze mną, reagując na każdy najdrobniejszy ruch, poddając się bez oporu mojej niewypowiedzianej woli. Nie potknęliśmy się ani razu, nie zawahaliśmy ani przez moment. Doceniono to. Gdy piosenka się skończyła, okazało się, że tańczyliśmy sami, reszta się wycofała, oddając nam pole, czyli parkiet. Na koniec otrzymaliśmy gromkie brawa. Najgłośniej klaskał Robert, potem uniósł w górę dwa kciuki.

A Weronika? Nad ranem z powrotem zamieniła sukienkę na dres i poszła spać. Odsuwając się i robiąc mi miejsce, bym i ja się położył. Czyli, mimo ognistego tanga, nic się nie zmieniło w naszych kumpelskich relacjach i kolejną noc spędziliśmy, śpiąc na waleta. Może powinienem się odważyć i otwarcie z nią porozmawiać?

Nie dała mi okazji. Ledwo się obudziła, umknęła. Najpierw w śnieżne szaleństwo na stoku, potem w... bąbelki. Jakby naprawdę uciekała, a przynajmniej unikała wyznań. Hm, jeżeli taki miała plan, to zawiódł. Ululana na perłowo i pogrążona we własnych myślach, zapomniała, z kim rozmawia i zaczęła mi się zwierzać.

– Chyba się zakochałam. Jest taki akuratny, poukładany, zaplanowany... Nie lubię takich, nie lubiłam... ale on mi się podoba, bo jest też opiekuńczy, szarmancki, cierpliwy i umie słuchać. Przy nim czuję się bezpieczna i piękna, bo... patrzeć też umie. Rany, jak on patrzy czasami!... Aż boję się to zepsuć. Robert mówi, że pasujemy do siebie, a jak nie? Pocałujemy się i... kiszka, nie zaiskrzy, co wtedy? Rany, byłoby szkoda... Ech, mimo wszystko nie miałam się za tchórza... – chlipnęła płaczliwie.

Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do pokoju. Położyłem do łóżka. Wtedy wyjechała z tym dziecinnym głaskaniem po pleckach, kiedy ja miałem ochotę na coś zdecydowanie bardziej dorosłego. Poprzestałem jednak na głaskaniu, którym uśpiłem nas oboje. Zawsze jakiś zysk, tej nocy nie spaliśmy na waleta, tylko na łyżeczkę.

Ocknąłem się, gdy wymykała się z moich objęć. Celowo nie zareagowałem. Wróciła po kwadransie. Po zapachu kokosu i mięty poznałem, że wzięła prysznic i umyła zęby. Uśmiechnąłem się, rozczulony tymi staraniami. Wślizgnęła się z powrotem na swoje miejsce, które było właśnie tu, w moich ramionach, i powiedziała:

– Już, możesz przestać udawać, że śpisz. Bądź dzielny i pocałuj mnie. Przekonajmy się, czy będzie tak sobie, czy jak w tangu. Nasze usta się zetkną, języki splotą, zniknie świat dookoła, zaczną się czary, których nieporadne słowa nie wyrażą....

– Więc się zamknij – poradziłem i zgodnie z życzeniem pocałowałem ją.

Było magicznie.

Od pierwszego dotyku

Подняться наверх